Île-Royale – voila!

Wyruszamy rano z Halifaksu.  Można było jechać bocznymi szosami, wzdłuż fantastycznego Wschodniego Wybrzeża, pełnego zawijasów, mijanych jezior i co raz to nowych widoków atlantyckich zatok, zatoczek i zalewów.  Ale to strata, mimo wszystko, ponad dwu godzin dodatkowej jazdy, a dni już co raz krótsze – październik. Jedziemy więc trasą główna od Halifaksu do Truro i stamtąd na północ, przez New Glasgow, do Antigonish.  Szosa wygodna, szeroka, w zasadzie bez przerwy czteropasmowa, oddzielająca przeciwne kierunki ruchu szerokim pasem zieleni.  Znam dobrze, bo tego lata jeździłem nią wielokroć do naszych działek w historycznym Pictou trochę teren tam oczyszczając i budując w naszym lasku mała szopę na narzędzia i ewentualny, spartański nocleg.

Nowa Szkocja, szosa z New Glasgow do Antigonish, X.2020

Dużo lasów po obu stronach, a od rozjazdu w Truro już de facto bez przerwy przez lasy i co raz wyższe wzniesienia, pagórki. Wszędzie widać kolory złotej i czerwonej jesieni, wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą ciemno-zielonych świerków i jasno-żółtych brzóz. Tak, tak, niczym u Mickiewicza w Inwokacji. Bo też te moje wędrówki zawsze chciał-nie-chciał wywołują w pamięci jakieś inne, literackie widoki: a to pani Orzeszkowej „Nad Niemnem”, a to Broniewskiego szeregi topól nadwiślańskich, Iwaszkiewicza włoskie pejzaże lub ukraińskie powroty. Od tych serdecznych kajdan przeszłości uciec nie mogę.  Wszak one nie ciążą. Przeciwnie, są miłe.

Od tysiącleci wyspa była miejscem pobytu stałego lub jedynie w sezonach polowań i rybołówstwa, przez ludy szczepów L’nu, dziś określane, jako Mi’Kmaq. Mają tam do dziś dość obszerne tereny.

U schyłku XV wieku pojawił się John Cabot (Giovanni Caboto). Jego szlakiem wybrzeża Cape Breton odwiedzane były często dla bogatych połowów przez rybaków portugalskich, Bretończyków i Basków. Jednak prawdziwe, choć bardzo nieliczne, osadnictwo przypadło dopiero u końca pierwszej połowy XVII wieku i przypadło osadnikom szkockim. W wyniku Traktatu Utrechckiego w 1713 wyspa została oddana królowi Francji i została częścią Nowej Francji. Od tamtych lat, do końca wojny Trzydziestoletniej, przegranej w Europie przez Francję, nosiła nazwę Isle Royale i była celem osadnictwa francuskiego. W 1763 wróciła w posiadanie korony brytyjskiej.

Bardzo gęsto zalesiona, z licznymi rzekami, jeziorami, stawami, ostrymi skałami i górzysta w północnej części, oddalona od głównych szlaków handlowych nie była terenem łatwym ani wygodnym do osadnictwa. Długo bardzo, bo aż do początków XX wieku posiadała tylko nieliczne osady wzdłuż wybrzeży atlantyckiego i od strony Zatoki św. Wawrzyńca. Najczęściej odseparowane od siebie, bez komunikacji lądowej a jedynie morskiej. Dzięki tej izolacji przetrwała w swej pięknej surowości do naszych czasów.

Dzisiejszy podział etniczny jest wynikiem historii kolonizatorów i ówczesnych wojen rodów panujących w Anglii i Francji oraz lokalnych warunków osadniczych. Wybrzeże wschodnie, najlepiej zagospodarowane i najbardziej silne ekonomicznie to głównie ludność pochodzenia szkocko-irlandzkiego, obok wiodącego i ogólnie używanego angielskiego spotyka sie tu tez dość często język gaelicki, pozostałości staroirlandzkiego z północno-zachodniej Szkocji i Hebrydów. Gaelicki widoczny jest przede wszystkim w lokalnych nazwach i zwrotach językowych.  W Cape Breton istnieje też jedyna w Kanadzie Akademia z gaelickim, jako językiem wykładowym, Acadamaidh GÀIDHLIG An Atlantaig w St. Ann.

Bardzo mało używanym, ale ciągle widocznym jest pozostałość akadyjskiego francuskiego.  W centrum wyspy, szczególnie wokół jeziora Bras d’Or bardzo silnie widoczny i używany na co dzień jest starożytny język szczepów L’nu, popularnie nazywanych od kilku stuleciu Mi’Kmaq.  Wybrzeże zachodnie, od strony zatoki św. Wawrzyńca, zachowało najsilniej wpływy i tradycje ludności akadyjskiej, francuskojęzycznej. Ta akadyjska odmiana francuskiego jest ciągle używana na co dzień, zwłaszcza w miasteczku Cheticamp i jego sąsiedztwie.  Zresztą, wynikające z bardzo długiego odosobnienia Cape Breton i jej osad, nazewnictwo i zwroty francuskie są tu często więcej spotkane niż w większości reszty Nowej Szkocji.

Środek wyspy zajmuje olbrzymie słonowodne jezioro Bras D’Or (faktycznie jest to rodzaj małego wewnętrznego morza/zatoki  połączonego z Atlantykiem cieśninami Little i Great Bras d’Or) – chroniona przez UNESCO biosfera cudów fauny, flory i geologii – rezultaty zmian z czasów początków holocenu.

zachód słońca nad Bras d’Or, X.2020

Wzdłóz jeziora prowadzi sceniczna i bardzo malownicza trasa Bras d’Or Lake. Po wjechaniu do Port Hawksbery z Nowej Szkocji, kontynuować kawałek Trasą Kwiatu Lilii (Fleur-de-Lis – tak, ta burbońska) dojechać do najstarszego miasteczka St. Pete’s i stamtąd wjechać we właściwą trasę Bras d’Or.  Czy wybierzecie skręt w prawo czy lewo – bez znaczenia. Wrócicie po wielu godzinach w to samo miejsce. W pewnym momencie, w okolicach Baddock i Wagmatcook trasa przechodzi w Cabot Trail i w okolicach South Haven ponownie staje się trasą Bras d’Or (lub odwrotnie, od South Haven do Wagmatcook). W Baddock łatwo zainteresować się postaciami i osiągnięciami Marconiego i Bella, którzy stąd właśnie prowadzili swoje największe osiągnięcia w połączeniach radiotelegraficznych i telefonicznych.

Inna ciekawa historycznie jest właśnie Trasa Fleur-de-Lis zaczynająca się w Port Hawkesbury, wzdłuż wschodniego wybrzeża. To historia pierwszego, starego osadnictwa francuskiego, łącznie z objazdem Ile Madame i jej najbardziej aktywnym życiem ludności francuskojęzycznej, zachowanymi bogatymi pamiątkami etnograficznymi, i dalej, do perły zabytków wczesnego osadnictwa – fantastycznie odrestaurowanego Fortu Louisbourg. Francuskiej twierdzy na północno-wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej.

widok na Louisbourg o zmierzchu

Z Louisbourga polecam Trasę Marconiego do Sydney, największego miasta Cape Breton i połączenia morskiego wyspy ze światem.  Region w okolicach Sydney i North Sydney był w okresie międzywojennym i gdzieś do początków lat 60. ub. wieku najbardziej rozwiniętym przemysłowo regionem Cape Breton.

Jest jeszcze jedna, niezbyt długa i obiecująca świetne widoki Trasa Celidh Trail. Prowadzi bez przerwy zachodnim wybrzeżem od Port Hakwsbury do Margaret Fork, gdzie łączy się z Cabot Trail. Tej jeszcze nie poznałem i obiecuje sobie wyruszyć w nią latem następnego roku.

Wszystkie te trasy nawiązują do historii wyspy, jej osadnictwa. Ich ukoronowaniem jest Cabot Trail przez całą północną, górzystą część wyspy. Centrum tej trasy to olbrzymi rezerwat kanadyjskiego Parku Narodowego Cape Breton Highland. Perła turystyczna, ekologiczna, widokowa. Jedna z najpiękniejszych i najciekawszych tras, jakie przejechałem.

Zanim jednak minęliśmy półwysep Nowej Szkocji, zatrzymaliśmy się na krótko w Antigonish na spacer po terenach Uniwersytetu św. Franciszka Ksawerego. Stare i urocze miasteczko położone u ujścia Zachodniej Rzeki (West River) do wyjątkowo malowniczej zatoki, upstrzonej wielością wysepek, wśród wzgórz i  lasów. Jak większość osad tego regionu historia miasta, to historia osadnictwa szkockiego tutaj, która zaczęła się na dobre po pierwszej zakotwiczeniu statku „Hector” i oryginalnej grupie osadników szkockich przybyłych do naturalnego portu w Pictou, odległym od Anigonish ok. 70 km.  Jednym z pasażerów tego pierwszego, historycznego wojażu i osadników szkockich w Pictou był nota bene przodek mojego męża, z klanu Graham.

Wjazd do miasta od głównej trasy z Halifaksu do Cape Breton to natychmiastowe spotkanie z nadspodziewanie rozległym i imponującym campusem uniwersyteckim Uniwersytetu św. Franciszka Ksawerego i górującymi  nad nim wieżami katedry mitycznego apostoła Szkotów, św. Niniana.

Tak budynki uniwersyteckie, szerokie aleje miedzy nimi, jak i katedra św.Niniana imponują i zaskakują, gdy ma się na uwadze, że to uniwersyteckie miasto w 2016r liczyło ledwie 4 tysiące dusz. Uniwersytet założono w 1866 i szybko stał się miejscem przyciągającym wielu młodych studentów. To oni, z wielu wielkich miast kanadyjskich i z zagranicy, nadają specyficzny koloryt i charakter miasteczka.  

Z Antigonish już tylko bliski skok do przejazdu na Cape Breton, do Portu Hakewsbury. Wyspę z półwyspem nowoszkockim w wąskim przesmyku łączy wysoka grobla uwieńczona w najgłębszym miejscu mostem. Tedy wjeżdżamy do Port Hakewsbury. Krótki postój, studiowanie mapy i decyzja, od której strony i którą trasą zacząć naszą przygodę nowo-bretońską. By nie tracić czasu wybieramy szosę nr 105 w kierunku osad Miqmaków: Weqomaq i Wagmatook.

Zdjęcia powyżej to wjazd na groblę/causeway łącząca Nowa Szkocję z wyspą i uroczy domeczek informacji turystycznej na granicy miasteczka Port Hawkesbury.

Ostatni odcinek szosy jedziemy wzdłuż kanału św. Patryka na jeziorze Bras D’Or. Mijany osady/wioski Mi’Kmaqów są bardzo schludne, dobrze utrzymane. Zatrzymujący się przy stacjach benzynowych miejscowi i turyści nie autochtonicznego pochodzenia wykupują szybko po 3 paczki papierosów – na ich terenach nie płaci się tego olbrzymiego podatku za papierosy, jako obowiązuje resztę Kanadyjczyków. Limit trzech paczek gwarantuje, że to dla użytku własnego a nie nielegalnego handlu. Krótko po minięciu Wagmatook wjeżdżamy do Parku Narodowego i początku Trasy Cabota – naszego zasadniczego celu podróży. Pogoda jest urocza. Lekkie zachmurzenia z częstymi przebłyskami słońca ułatwia zachwyt nad pejzażami widoków cudownych jesiennych kolorów złota, żółci, czerwieni i brązów. Olbrzymia galeria natury.

Zaraz za Wagmatook skręcamy w lewo kierując się środkiem wyspy szosą wijąca się przez lasy i nieliczne małe osady ku Margaree Forks, gdzie łączymy się z Trasą  Celidh. Stąd już dwa kroki do zachodniego wybrzeża, wzdłuż zatoki św. Wawrzyńca.  

Celem na dziś jest Cheticamp. Największa osada-miasteczko zachodniej części Cabot Trail.Cheticamp dzisiejsze to zdecydowanie centrum kulturalne, etniczne i polityczne starego francuskiego osadnictwa, tego jeszcze z czasów królewskiej, przedrewolucyjnej Francji. Nad miasteczkiem (skupionym głownie wzdłuż szosy Cabot Trail) góruje wieża kamiennego kościoła St. Pierre. Do niedawna jeszcze głównym zajęciem mieszkańców było rybołówstwo. Ostatnie dwudziestolecie wyparte – choć ciągle obecne – przez turystykę i związane z nią dochody. Są tu liczne małe motele, domy turystyczne, bed&breakfast, kilka kawiarni i pubów, galeryjki miejscowych rzemieślników i artystów ludowych.  Ceny nie są niskie i warto być przygotowanym, że za 150 dolarów za noc – lokum nie będzie przypominać komfortem typowego motelu na lądzie stałym.  Brak tu zresztą znanych firm hotelarskich i wszystko jest na ogół w rękach lokalnych właścicieli, których celem zasadniczym jest (z uśmiechem i gościnnością) sprać turystom kieszenie ile tylko można. Za to widoki – darmowe. I przepiękne. Cheticamp daje przedsmak głównej, górnej części Cabot Trail. Z jednej strony urwiste brzegi na ostrych zakretach nad przepięknym turkusem zatoki św Wawrzyńca, z drugiej wierzchołki szczytów północnej Cape Breton i zalesione gęsto dolinki, wąwozy.

W zasadzie, poczynając od Cheticamp, cała ta północna część wyspy i wszystkie nieliczne tam osady prawie aż do początków XX wieku dostępne były tylko drogą morska, statkiem lub łodzią. Jeżeli już lądem to jedynie przez lasy i wąwozy, wzdłuż rzek, bezdrożnymi leśnymi ostępami i tylko latem.Zima na ogół wszelki kontakt ustawał i przez wiele miesięcy osady żyły własnymi zasobami i sposobami licząc dni do wiosny. Jeden z [pierwszych francuskich misjonarzy w tym terenie, ojciec Lejamtel  spisal w 1813 swoje refleksje w ten sposób: ” ryzykowałem  w dawnych latach wielokroć moje życie żeglując tymi niebezpiecznymi wodami – teraz zdecydowałem nigdy już na statek nie wsiadać jesienią, chyba. że moje życie by od tego zależało”.

Początki liczącej prawie trzysta kilometrów Cabot Trail skonstruowano u zarania lat 30. ub. wieku. W tamtych latach była to trasa iście karkołomna i niebezpieczna.  Dzisiejsza, asfaltowa droga jest szczytem luksusu w porównaniu do ówczesnej. Mimo to, należy bardzo uważać na ostrych zakrętach, blisko przepaści nad dolinami i oceanem. We mgle ma to inne uroki i inne niespodzianki.  Kierowca bezwglednie winien hamować swoje zachwyty widokami i starać się czujnie pilnować gdzie i jak jedzie.

A nasza trasa tak się właśnie zaczęła. W jesienny dzień deszczowy i pochmurny, mglisty.

Wrażenia i widoki niesamowite. Wałęsające się wolno i nisko mgły przynoszą miraże nieoczekiwane i chwilami zabawne. Np. gdy nie jesteś pewien, czy podjeżdżasz pod brzeg oceanu czy na skraj przepaści. Lub, gdy mgły osiadły ciężko poniżej trasy, patrzysz w górę i widzisz kolorowe, gęsto zarośnięte zbocza gór, które wydają się zawieszone w powietrzu wynurzając się z gęstej, mgielnej zupy.

Objazd trasy Cabota kończymy po drugiej, atlantyckiej stronie wyspy, w okolicach miasta i portu Sydney, skąd ruszamy na zwiedzanie legendarnego Fortu Louisbourg. Ale to już zupełnie inna, pasjonująca historia na następny raz.

Sen o wolności czy sen o upiorach?

Bogumił Pacak-Gamalski

Słucham drugi dzień/noc już niekończących się analiz, dyskusji, przypuszczeń i łoskotu wpadającego do urny wyborczej  każdego przeliczonego głosu w wyborach amerykańskich.  Mimo czterech lat doświadczania prezydentury Donalda Trumpa. Człowieka, który nawet nie próbował udawać być kimś kim nie jest.  Człowieka pozbawionego wszelkich skrupułów, wszelkich zasad etycznych. Wyrachowanego, sprytnego sprytem dobrego złodzieja, traktującego wszystko i wszystkich, jako przedmiot handlu, transakcji handlowej. Próżnego narcyzysty patrzącego na świat przez pryzmat własnej, niezaspokojonej ambicji i własnych możliwych korzyści. Nie szukającego przyjaciół a oddanych służących; nie chcącego przewodzić wierzącej w niego grupie oddanych obywateli, a rządzić grupą bezwolnych poddanych.  Jego ignorancja zasadniczej, fundamentalnej wiedzy o człowieku, o filozofii człowieka i społeczeństw, o historii cywilizacji i społeczeństw czyni go niezdolnym do zrozumienia najprostszych wartości niezbędnych do spełniania wszelkiej funkcji publicznej.  Jest antytezą służby publicznej. Gdyby był królem  – byłby królem okrutnym. Mimo to jego nieokiełznana próżność pewnie pełna jest marzeń i porównań z  monarchami średniowiecza.  Nie rozumiejąc, że w olbrzymiej większości wywodzili się oni z prastarych rodów wojów i rycerzy, którzy rozumieli, że ich zadaniem zasadniczym jest bronić ceną własnego życia i poświęcenia swoich poddanych. Mogli być okrutni w sposobie sprawowania władzy – ale mieli głębokie rozumienie swojej roli księcia-króla. Roli symbolu całej grupy i roli poświęcenia swego życia i prywatnego szczęścia w ochronie tychże poddanych. Nie zawsze i wszędzie tak się działo – ale to był mit władcy. Mit poświęcenia, mit Rzeczy Większej od władcy, której tej władca służył. Trumpowi śni się korona ale mistyka tej korony jest mu obca.  Jest cwany ale przeraźliwie głupi. Chce hołdu ale nie potrafi zdobyć się na poświęcenie godne takiego hołdu. Nęci go nieopanowane okrucieństwo wielkich imperatorów – nie rozumie celu tego okrucieństwa. Nęci go korona wysadzana drogocennymi kamieniami ale nie rozumie ciężaru tej korony.

Mimo to, mimo tej wiedzy, tego doświadczenia czterech lat jego ‘panowania’ – pod koniec drugiego dnia zakończenia głosowania i obliczania głosów nie znamy jeszcze zwycięzcy. Gdy to pisze prowadzi Joe Biden. Ale Trump tuż, tuż za nim. Już się ogłosił (wbrew przyjętej konwencji i prawu) zwycięzcą, już protestuje przed sądami wyniki w kilku stanach.  Nie wiem, być może, że w tym momencie już są wyniki.  Nie to mnie jednak w tej chwili zajmuje. Ostatecznie będzie albo Biden albo Trump. I nie ja zadecyduję kto, ani ten tekst na to wpływu mieć nie będzie.

Mnie pasjonuje (inne słowo pcha się na papier ale go nie użyję) jak to się stało, że świnię traktuje się na równi lub wyżej niż człowieka porządnego.  Że łajdak znajduje miliony łotrów i łotrzyc, którzy go popierają. Że ma całkiem realne szanse na wygranie wolnych wyborów demokratycznych.

I widzę to też w kontekście wielkich protestów kobiet i dziewczyn w Polsce. Tłumów w wielkich i małych miastach w każdym regionie Polski. Wbrew pandemii, wbrew groźbom i ostrzeżeniom władz rządowych i partyjnych PiS, wbrew grobowej mowy karlejącego z dnia na dzień Małego Dyktatorka. Naturalnie, że pełen podziwu i wsparcia jestem dla tych protestów. Całe życie stałem po stronie tych, którym godności i praw odmawiano. Obojętnie na ich płeć, kolor skóry, wyznanie.

Alegoria Wertego (z WikimediaCommons)

Mimo terroru rewolucyjnego i ofiar, jakie ten terror wprowadził – hasło Rewolucji Francuskiej jest moim motto przewodnim: Liberté, égalité, fraternité. Wolność, Równość, Braterstwo. Braterstwa prawem i legislacją narzucić nie można, stąd pewnie najtrudniejsze do osiągnięcia. Ale wolność i równość musi być w demokracjach XXI wieku prawem zapisanym i stosowanym. By większość swej woli okrutnej nigdy mniejszości żadnej narzucić nie mogła. Bo nic słodszego w życiu człowieka ponad nią nie ma. Zawsze będą hamulce pochodzeniowe, majątkowe, które ją będą ograniczać. Żyjemy w świecie naturalnym, fizycznym, który nie jest dzieckiem filozofii, wierzeń i marzeń. Ale wolność legalna daje jedyną szansę na pełny rozwój człowieka w społeczeństwie. Przynajmniej szansę. A to już bardzo dużo.

By móc wolność otrzymać, nawet gdy bez przymusu ustanowiona jest prawem, by móc z niej korzystać,  trzeba najpierw wolność pożądać, pragnąć jej. Bez tego pragnienia, bez tego głodu, jej owoce nigdy dojrzeć słodyczą pełną nie będą mogły. Będą jedynie cierpkie i kwaśne. I nie ma nigdy pełnej wolności jednostki lub grupy bez pełnej wolności wszystkich wokół. Wtedy to jedynie przywilej. A przywileje tak łatwo się dostaje, jak się je traci. Należą nie do obdarowanego a do tego, który je nadaje.

Więc patrzę na ten kontekst polsko amerykański. Cztery lata po wyborze Trumpa w USA. Gdy król autentycznie i wielokroć zrzucał szaty i stawał przed narodem nagi. W pełnej hańbie swojej brzydoty moralnej. Cztery lata później najbardziej dla mnie przykrym jest widok milionów Amerykanów ciągle na niego głosujących. Pewnie za mało by wygrał kolejne wybory. Ale jak strasznie za dużo.

Patrzę na setki tysięcy polskich kobiet i ich przyjaciół mężczyzn i wzbiera we mnie jednak pewien smutek i gorzkość. Czy wszystkie z was, sprawiedliwie oburzone zamachem na waszą wolność, głosowały ledwie kilka miesięcy temu przeciw Andrzejowi Dudzie?  Czy też tylko wówczas wyszłyście z gorącym protestem, gdy wasze prawa i wolność zostały naruszone? Czy wychodziłyście tak tłumnie i tak bezpardonowo gdy burzono Trybunał Konstytucyjny? Gdy burzono Sąd Najwyższy? Jeśli tak – to w jaki sposób Andrzej Duda został ponownie wybrany prezydentem? Przecież było wiadomo, że kolejny zamach na waszą wolność ta partia i ten prezydent przeprowadzą.

Patrzę na zdjęcia pod konsulatami polskimi w Toronto, w Vancouverze i przypominam sobie protesty moje z grupką 3-5 osób w Vancouverze w latach 2016-2018.  Bo król w Polsce już wówczas był nagi. I każdy jego brzydotę moralną widzieć mógł.  W Toronto, gdzie wielokrotnie więcej jest Polaków na te regularne protesty przychodziło kilka-kilkanaście osób. Zawsze tych samych, niezłomnych.  I nie było pandemii.

Stąd i przestroga pewna na usta mi się ciśnie. Najwyższą wartość ma protest przeciw zabieraniu wolności innym, drugim. Nie tylko przed utratą własnej.

To nie jest krytyka słusznych walk kobiecych o prawo do decyzji o sobie i swoim ciele. Chwalę was za to i wspieram pełnym sercem. I akcją, gdzie mogę.  To tylko gorzka refleksja. Ale warto nad nią się zastanowić.

Jest zadziwiające, jak zmienili się ludzie w krajach, które dotąd dumne były z przywiązania do wolności, do pewnego szlachectwa moralnego. Wystarczyło kilka lat knucia, kilka lat dzielenia przez podłych ludzi i podłe rządy, kilka lat jałmużn sprytnie kierowanych tam, gdzie spodziewano się najmniejszego oporu, by hasła:  „za wolność Wasza i Naszą” w Polsce i  moralne przewodzenie tzw. Wolnego Świata przez USA, pękły, jak bańka mydlana.  Teraz bańki ciągle są – ale to bańki ścieków, brudów.

Ano, cóż – zebrało mi się na gorzkie żale.  I nie, nie pójdę z nimi do kościoła.  Na pewno nie do polskiego kościoła.  Pójdę poczytać wywieszone na bramie kościoła w Wittenberdze Tezy Marcina Lutra. I pomyślę czym się różni Kościół w Polsce od Kościoła europejskiego w XVI wieku. I kto będzie mnichem augustianinem w Polsce w pięć wieków później, czyli dziś.

W 1976 roku na scenach Teatru Na Woli wystawiono sztukę Antonio Vallejo w tłumaczeniu mojej ciotki, Kazimiery Fekecz. Sztuka jest o moralnych zmaganiach Goyi w tworzeniu jego słynnego dzieła ‘Gdy rozum śpi budzą się upiory’.  Oj, budzą się. Wcześniej niż Francisco Goya, dwa tysiące lat wcześniej, Seneka napisał, że rozum jest panem każdego losu: sam w sobie działa w dwóch kierunkach, będąc przyczyną naszego szczęścia lub naszej mizerii.

F. Goya, ‘Gdy rozum śpi…’

Może to więc nie jakaś moc niebotyczna, magiczna Ziobrów, Kaczyńskich, Dudów i Trumpów jest przyczyną naszej mizerii? Może zbyt łatwo daliśmy rozumowi i zdrowemu rozsądkowi przysnąć po przecukrzonych łakociach świętej tradycji, mitów narodowo-etnicznych i kilku dukatach rzucanych niby tak, od niechcenia, w tłumy wirujące, jak chochoły na jakimś gospodarstwie pod Krakowem? Może. Nie wiem.