B. Pacak-Gamalski
Sztuka. Artysta. Najwyższa kwintesencja człowieczeństwa. Bzdurą kompletną jest stawianie tegoż w opozycji do wiedzy. Wiedza jest częścią sztuki, jest bramą, która umożliwia artyście twórczość. Poniekąd służy sztuce. I odwrotnie – sztuka budzi głód wiedzy, zadaje pytania, na które wiedza stara się odpowiedzieć i otworzyć tym drogi do nowej twórczości. Wiec Art i Logos, wiedza obiektywna, zewnętrzna i sztuka, jako wiedza wewnętrzna, emocjonalna, subiektywna. Wzajem się uzupełniające i wspierające. Myślałem o tym jadąc kilka dni temu samochodem i słuchając w radio uroczej kompozycji ‘Da geht ein Bach’. Nie znałem wcześniej tego utworu. I kto skomponował? Ano, kawaler Fryderyk Nietzsche. Tenże sam, filozoficzny król (lub ojciec) współczesności, modernizmu. No OK, może bardziej adekwatnie by było nazwać go Ojcem Chrzestnym. Tak, tym ze słynnego amerykańskiego filmu Coppoli.
Chodzi mi o taką właśnie kombinację, te złączenie artysty i filozofa. Jeśli genialny Wittgenstein zadał śmierć filozofii (tak, jak Nietzsche uśmiercił Boga), to Nietzsche był ostatnim królem-filozofem, filozofem-alchemikiem duszy. Tym, który Boga szuka, a po odnalezieniu zabija go. A więc twórcą jednak, nie naukowcem, badaczem. Bo któż zabić Boga potrafi, jeśli sam nie jest też twórcą, sprawcą stwarzania?
Ot, takie myśli nachodziły, gdym słuchał tej doprawdy uroczej, lekkiej a jednocześnie bardzo kunsztownej muzycznie kompozycji. Polecam serdecznie pianistom, zwłaszcza młodym (choć młodość dla artysty jest pojęciem bardzo elastycznym) grać to. Nie, nie dla ćwiczeń. Najlepiej na koncertach, jako miłą popisówkę na bis. Gwarantuję, że bardzo publiczności (nawet tej nadętej, bo jakże by mogli achów i ochów nie pokazać wobec samego wielkiego Fryderyka Nietzsche?!) się spodoba.
Do tematu wracam jednak. Ustaliliśmy, że Arte to kwintesencja człowieczeństwa. Artysta więc zostaje poniekąd demiurgiem. Trzeba go nie tylko poznać ale i wyczuć, lub wczuć się w jego przesłanie, utwór, natchnienie. Tak, jak muzyka właśnie – musi w nas grać. Inaczej szkoda czasu chodzić na koncerty. A artyści są tacy różni, tacy inni. Jest w nich cały wszechświat. Nie jakieś schematy, jakieś uproszczenia, sprowadzanie do wspólnego mianownika lub mierzenie jedną miarką. Nie chodzi tylko o to, co jest. Chodzi w mierze równie ważnej o to, co być może, a także co być mogło. Co się skrywa czasem za półsłowem, krótkim spojrzeniem, gestem z pozoru od niechcenia. Nawet jeśli boisz się wyjść na ulice, to przynajmniej otwórz okno i popatrz na świat zewnątrz, spoza własnych czterech zdań. Tak, jak Zofia Nałkowska, gdy w dobie okupacji pisząc „Dzienniki” otwierała okno dodawała reflektując zaraz : ‘i znowu zaszła zmiana w polu mojego widzenia’.
Gdy pisałem w poprzednim felietoniku-bajeczce o Baczyńskim i Kocie-Jeleńskim, o Baczyńskim i Jerzym Andrzejewskim i o „Zośce’ i „Burym” (naturalnie, że celowo – choć nie bez podstaw – wybrałem tak symbolicznie brzemienne postacie), to wszak o tym pisałem. O tych możliwościach, o tych półcieniach i innych kolorach tej samej rzeczywistości. O drzewie, które żyje a nie o drewnie. O bogactwie inności.
Ciekawym papierkiem wszelkiej inności w tym kontekście twórczym, jest literacka twórczość (ta zwłaszcza, bo najbardziej prosto rozpoznawalna, czytelna – w przeciwieństwie np. do muzyki lub sztuk plastycznych, które wymagają większej znajomości z arkanami sobie specyficznymi, z ikonografią gatunku) bieżeńców wszechczasów: Żydów.

Teraz natknąłem się na tą tematykę dzięki wydanej właśnie monografii (?), zbioru eseistyki, badań, biografii związanej z mało u nas znanym terminem ‘maran’. A to odsyła bezpośrednio do wielkiej diaspory żydowskiej na Półwyspie Iberyjskim w wiekach średnich, pierwszego poważnego pogromu i ucieczki Żydów. Ale, co z tym – choć nie tylko z pogromem i nieszczęściem – się wiąże, to z właśnie z ludźmi-twórcami, którzy wtopili się w nowa kulturę, nowy język, czasem nową wiarę (w Polsce popularne było pojęcie ‘przechrzty’, na ogół o pejoratywnym zabarwieniu). Ale coś z tej starej, ojczystej żydowszczyzny w nich zostało. I jak to na ich twórczość wpływało? Jak wpływało na kształt literatury i kultury szeroko rozumianej tych nowych obszarów etnicznych, kulturowych? Podróż w obie strony jednocześnie.

Z samą tematyką (w formie beletrystycznej, z elementami kryminału) maranów zetknąłem się przed wielu laty czytając świetną powieść Richarda Zimlera „The last kabbalist of Lisbon”. Teraz z niecierpliwością czekam, gdy wpadnie w moje ręce to wydanie „Maranów” – dzieło wielu badaczy i znawców tematyki skupionych wokół Uniwersytetu Muri im Franza Kafki (sam uniwersytet jest znowu ciekawostką niemałą i rzeczą tyleż symboliczno-legendarną, co mityczną, ale to temat osobny). Wydawcą jest krakowska ‘Austeria’.
Tak, jak do wspomnianego już tu poprzedniego tekstu-arabeski o Baczyńskim i jego przyjaciołach wracających z Gimnazjum Batorego, tak i do tej książki skłonił mnie kontakt z Piotrem Sadzikiem, literaturoznawcą z Instytutu Lit. Polskiej UW, bo z pracą nad „Maranami” związany był de facto organicznie. Do pewnego stopnia jest to też mały fragment mojej własnej pracy nad przygotowywaną książką o plemiennym (wręcz szczepowym) ‘genie’ społeczności LBTQ+. Genetyka kulturowa versus genetyka etniczna.
Siadając więc nad notatnikiem, z kawą i ciastkiem obok, w ulubionej kawiarence-antykwariacie w Halifaksie pisałem kolejny fragmen/t/cik do tejże książki.:
… przypomina mi się kultowy balladysta studenterii lat 70. i 80. ub. wieku, Marek Grechuta. Trubadur zbliżony do wyobrażeń mistrala, poety-śpiewaka-aktora wieków średnich, antycznych i pewnie archaicznych. Powtarza w balladzie młodzieńcze zwrotki polskiego wieszcza Adama Mickiewicza. Adam Mickiewicz – cóż bardziej polsko-patriotycznego być może? A cóż młodzieńczy (czy w jakimkolwiek wieku biologicznym) Mickiewicz może mieć wspólnego ze szczepową społecznością LGBTQ ? Nic. Ale młody Adam ma te same emocje, pytania , pasje, jak każdy Adam, gej czy straight. Więc Grechuta śpiewa te pytanie „I znowu sobie zadaje pytanie, czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie?”. Naturalnie ani autor, ani trubadur, ani też czytelnik i słuchacz nie ma najmniejszej wątpliwości z wyborem odpowiedzi. Jest jasny i prosty. Nie być pewnym może być tylko ktoś, kto nie kochał. Czy obiektem był przyjaciel, który jeszcze kochankiem nie był, czy świadomy romantycznego kontekstu obiekt adoracji. Konsumpcja tej adoracji lub jej brak nie mają tu jakiegokolwiek znaczenia. Zadawanie sobie tego pytania jest już odpowiedzią na nie. Ale to pytanie uległo dziwnej rekonstrukcji w całej prawie współczesności, gdy homofobia stała się modna. Gdy rycerz-bohater nie miał prawa być gejem. Nawet jeżeli był. A w rzeczy samej jest wszak kompletnie bez znaczenia czy faktycznie był. Dla takiej konstrukcji samo przypuszczenie, sam argument takiej możliwości (że rycerz-bohater, owszem mógł być) odrzucane są z zacietrzewieniem i emocją wartymi lepszej sprawy. Na jakąś ‘platoniczną miłość przyjacielską’ jeszcze ze zgrzytem zgodzić się mogą. O kochaniu mowy być nie może. Skąd ta idiotyczna argumentacja i te dantejskie argumentowanie contra – nadziwić się nie mogę. Tebańscy wojownicy by pewnie nie mogli pojąć też, a młody Aleksander Macedoński spytałby się Arystotelesa, zanosząc się śmiechem, o co tu w ogóle chodzi?