by Bogumił Pacak-Gamalski
Pierwszy raz z niechęcia dość sporą spoglądam na Prezydenta Bidena. Ze względu na jego – delikatnie rzecz nazywając – powściągliwość wobec obecnego, krwawego i bezwzględnego konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Po raz kolejny amerykański prezydent zajmuje te samo stanowisko, jak wszyscy jego poprzednicy, będąc jedynym i państwem i jedynym mocarstwem uniemożliwiającym Radzie Bezpieczeństwa ONZ wydanie jedynego moralnie i etycznie możliwego stanowiska. Ze smutkiem stwierdzić trzeba, że w temacie ponad 60letniego konfliktu izraelsko-palestyńskiego USA w Radzie Bezpieczeństwa zachowuje się tak, jak Rosja Sowiecka w latach Zimnej Wojny. Obstrukcja lub veto. Co czyni samą Rade bezsilną ze względu na wymaganą w jej orzeczeniach jednomyślność. Podczas gdy dzieci, kobiety, starcy, generalnie ludność cywilna – ginie.
Wielokroć na temat tego konfliktu i praw Palestyńczyków i Izraelczyków pisałem. Nie będę więc nad tym samym się rozwodzić. Tak, jak apartheid Rodezji a potem Afryki Południowej był oskarżeniem świata i mocarstw światowych, tak był i jest nim problem wolnej, suwerennej i niezależnej Palestyny. I nie ma on nic wspólnego z semityzmem czy antysemityzmem, z islamofobią czy islamofilią. Tak, jak wyraźny podział i niezależność trzech władz (wykonawczej, legislacyjnej i sądowej) jest papierkiem lakmusowym demokracji, tak prawo międzynarodowe i jego nadrzędność musi być respektowane i przestrzegane i egzekwowane. Bez względu na polityczne alianse. W sprawach zasadniczych nie ma niuansów. Nie ma ‘może’, ‘tak, ale’ i podobnych uników. Obowiązuje odwieczna zasada: nie można być trochę w ciąży.
Od wczesnej młodości ten temat mnie interesował, podłoża i konsekwencje tego permanentnego konfliktu. Uważam, że moja zawsze jasna i nieskrywana, publiczna i prywatna sympatia i szczere uczucia wobec Żydów, wśród których mam szereg szczerych przyjaźni i sympatii, mój wręcz naturalny i automatyczny sprzeciw i niechęć wobec wszelkich odmian antysemityzmu nie jest i nie musi być tłumaczony ni wyjaśniany. Jest częścią mojego ‘ja’, tak jak niezwykle cenne i drogie jest mi wspólne dziedzictwo kulturowe żydostwa światowego, a już w sposób szczególny polskiego.
Z naturalnych też przyczyn bardzo egzotyczny i mało mi znany był temat eposu i mitologii Palestyńczyków. W sukurs przyszła mi tu sztuka i pasje literackie. I dwa szczególnie nazwiska: Jean Genet i Edward Said. W trakcie przygotowywania 8 wydania rocznika „Strumień” w 2012 dużo zgłębiałem się w biografie świetnego poety Andrzeja Buszy. Edward Said, wychowanek najlepszych uczelni Zachodu i później tychże uczelni znany profesor i pisarz, młodość i dzieciństwo spędził w Jerozolimie w latach, kiedy przebywał tam generacyjnie mu bliźniaczy Andrzej Busza.
Jerozolima lat 40. przed powstaniem Izraela, miasto wielokulturowe, wielowyznaniowe. Miasto przed olbrzymim, trwającym już całe dziesięciolecia, konfliktem palestyńsko-izraelskim. Miasto, które bez wątpienia wywarło bardzo silny wpływ na kształtowanie się osobowości ludzi wrażliwych, myślących.
Said, z którego piśmiennictwem przed laty nieco się zapoznałem, uciekł mi z biegiem tychże lat z horyzontów pamięciowych. Kompletnie nie znałem jakichkolwiek ‘uwikłań’ Saida z tematyką polską. Stąd ta mała perełka mojej długiej rozmowy-wywiadu z Buszą o Saidzie wielką mi radość przyniosła. Otóż obaj intelektualiści znali się, kolegowali. Prowadzili rozmowy. Ten watek biografii Buszy zainteresował mnie szczególnie ze względu na Geneta i to, co pisał o Genecie w biografii „The last of Genet” Hadrien Laroche. Wszystkie te ‘odkrycia’ literacko-biograficzne i rozmowy z Buszem o Jerozolimie i o Saidzie nakładały się w czasie z pierwszym polskim wydaniem „Zakochanego jeńca” Geneta (wyd. W.A.B, 2012, tł. J. Giszczaka). „Zakochany jeniec” był ostatnim dziełem Geneta i jakby kluczem do fascynacji Geneta sprawą palestyńską. Jednocześnie umożliwił mu samoanalizę własnej ewolucji i poszukiwań artystycznych i politycznych w latach 40. i 50. Ujął to pięknie w Przedmowie do „Zakochanego jeńca” Ahdaf Soueif, edytor wydania:
„… jeśli Palestyńczycy znaleźli w osobie pisarza wiernego przyjaciela i wnikliwego obserwatora, on sam odnalazł w nich temat, który pozwolił mu powrócić do kluczowych zagadnień przenikających jego dzieła z lat 40. i 50.: bohaterstwa ludzi wyjętych spod prawa, piękna niezłomnej postawy, świadomych prób obalenia ustalonego porządku, przemiany erotyzmu w niewinność, mocy życia duchowego niezwiązanego z religią, nieważkości śmierci, trwania uczucia poza życiem jednostki oraz twórczej i elastycznej relacji miedzy obrazem a rzeczywistością.”

Edward Said to kosmopolityczny erudyta i ceniony filozof, a jednocześnie (podobnie, jak Genet) zaangażowany emocjonalnie i intelektualnie w dyskurs polityczny w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Był też znanym i cenionym muzykiem i krytykiem dzieła muzycznego. Jako ciekawostkę ( a jednocześnie zbieżny punkt zainteresowań i badań z Andrzejem Buszą) warto przypomnieć, że pierwszą książką Saida była wydana w 1966 „Joseph Conrad and the fiction of Autbiography”. W wydanej przez Uniwersytet Cambridge w 2010 pracy zbiorowej „The Cambridge Introduction to Edward Said”, badacz A Hussein posunął się nawet do stwierdzenia, że „Jądro ciemności” Conrada leży u podstaw całej kariery i działalności Edwarda Saida.
W jego jednej z ostatnich książek, przepięknej biografii „Out of Place” Said wraca do miejsc i idei kształtowanych przez te miejsca. Miejsc dzieciństwa i młodości: od Jerozolimy lat 40., przez Kair, Damaszek, aż po młodość studencką i naukowa w USA. Zwłaszcza czasy Palestyny i jej centrum – Jerozolimy (lata tuż przed powstaniem Izraela) są tu szczególnie ważne. Nic tak, jak ta książka, nie zbliżyło mi klimatu i emocjonalnej architektury tego miejsca zakotwiczonego w bardzo konkretnym czasie historycznym. Czasie gdzie prastara przeszłość historyczna zetknęła się z tektonicznymi zmianami epoki i miejsc.
Stare, rozgałęzione i znane rody palestyńskie, tych których szanowano w Jerozolimie, Damaszku, Kairze i Watykanie. Stare, pamietające czasy Krzyżowców kamienice jerozolimskie i domki letniego odpoczynku, gdzieś na prowincji, miedzy światem upartej zieleni i światem pustyni. Starsi ciągle emocjonalnie związani tytułami i obowiązkami z dworem istambulskim i jego wyszukaną, wręcz dziecinną formalnością, ci w wieku średnim już nawykli do protektoratu brytyjskiego i nieudolności egipskiego tronu Fauduka. A wszystko w tyglu wielkich zmian, żołnierzy i ich rodzin mówiących po angielsku, po francusku, po polsku. I jakimś dziwnym języku, który mimo pewnych podobieństw – nie był językiem niemieckim. Jidysz. Żydzi a nie mówili, jak Żydzi, którzy w Palestynie ‘od zawsze’ byli. Dziwny ten świat.
Czytając ta książkę, napisana pięknym, eleganckim angielskim, chcąc nie chcąc łapałem się na własnych pauzach z tej lektury przenosząc wyobraźnie, gdzieś na Kresy polskie. Na czasy, powiedzmy pierwszego dwudziestolecia XX wieku. Na domy imperialne austriackie i rosyjskie, na rody starożytne, rycerskie, jeszcze związane tytułami i szarżami honorowymi nie tylko imperialnymi ale ciągle żywymi nieistniejącego już przecież ponad 100 lat królestwa Rzeczypospolitej. Na języki żywe i wszędzie słyszalne: na bitych uliczkach miasteczek kresowych, pod kościółkiem parafialnym, pod cerkwią, pod zborem ewangelickim, pod bożnicą: polski, różne dialekty ruskie (ukraiński, poleski, białoruski), rosyjski, niemiecki i jidysz. Wszyscy tu się znali od pokoleń. Zmieniali się królowie w Warszawie, imperatorzy w Moskwie i Widniu. A miejscowi pozostawali miejscowi. W ciągu następnych 25 lat cały ten świat uległ zagładzie. Zabrało to kolejne 70 lat, by ukształtował się nowy ład i porządek polityczny. Ten, który znamy dzisiaj.

Genet zmarł w 1986, Said w 2003. Nie ma tamtej Jerozolimy, tamtej Palestyny. Sułtanów, króli i emperatorów. Nie ma ładu wersalskiego, ładu jałtańskiego. Nie ma Habsburgów, Romanowych i Hohenzollernów. Ale jest i Polska, i Ukraina, i Białoruś i Litwa.
Odwiedzając litewskie Wilno kilka lat temu czułem się świetnie, na nowo odżyła miłość do tego pięknego grodu. Kiedy byłem poprzednio, jeszcze w czasach ładu jałtańskiego, obcy, sowiecki but, był dla mnie butem okupanta. Nie czułem nic takiego w 2018 kiedy zanurzyłem się z rozkoszą w nurty Wilii. W europejskiej rodzinie litewskie Wilno jest czymś naturalnym.
W starej Palestynie zasłużenie i sprawiedliwie zrealizowały się marzenia pokoleń tułaczy żydowskich. Maja swój dom, są u siebie. Ale nowy , powstały na bazie ONZ ład światowy nie zrealizował tego, co zapowiadał i co do dziś jest bazą prawa międzynarodowego – w starej Palestynie, obok Izraela, nie powstała nowa, niezależna i sprawiedliwie do nich należąca nowa Palestyna: dom Palestyńczyków. Bezpieczny, wolny, niezależny.
Dom izraelski, za kłębami drutów kolczastych, za lufami uzbrojonej po zęby potężnej armii, nigdy nie może być nazwany wolnym i wolny de facto nie będzie bez prawdziwie wolnego i bezpiecznego tego drugiego – palestyńskiego.
Jeden jeszcze cytat, zamykający ten wywód. Któż był ‘winny’ mojej przygody z Saidem? Kto, jako chłopak biegał ulicami starego Jeruzalem? No właśnie, mój drogi i serdeczny poeta, który z chaosu porządku jałtańskiego wypłynął, niczym stary list w butelce z rozbitego żaglowca, u brzegów Stanley Park w Vancouverze. Tak, tenże Andrzej Busza. I był w „Kohelecie’ (jego najbardziej bodaj znany poemat) napisał:
„(…) ja Eklezjastes byłem królem
izraelskim w Jeruzalem
i umyśliłem w sercu swoim
szukać i dowiadywać się
mądrze o wszystkim
i widziałem pod słońcem
na miejscu sądu bezbożność
a na miejscu sprawiedliwości bezprawie
i ujrzałem uściski i łzy niewinnych
a żadnego pocieszyciela
i chwaliłem więcej umarłych niźli żywych
a za szczęśliwego uważałem tego
który się jeszcze nie narodził
i nie widziałem złego
które się dzieje pod słońcem „
(z tomiku „Atol”, wyd. PFW, Toronto i „Fraza” Rzeszów, 2016)