Wilno i ja – echa, cienie, literatura, mit i zaułki.
by Bogumił Pacak-Gamalski
Miasto, które kochałem, zanim je poznałem. A poznałem późno, bo w wieku 22 lat. Poznałem? Nie, naturalnie to kłamstwo. Z przyzwyczajenia językowego niechlujstwa polszczyzny powojennej, tak tylko bez zastanowienia rzucone na papier. Wilno znałem od dzieciństwa. Od pierwszych wierszy, jeszcze przed pierwszą ławką szkolną, umianych na pamięć, o tej, co w Ostrej Świeci Bramie, o tej gruszy na miedzy, tej dzięcielinie. Wiec poprawię: miasta, które odwiedziłem fizycznie pierwszy raz w wieku już dwudziestu dwu lat. Ale Wilno w domu było obecne bez przerwy. Nawet, gdy się o nim nie mówiło. Wilno, potem świadomość Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Mińszczyzny, a w końcu całego olbrzymiego Wielkiego Księstwa Litewskiego – najpierw samodzielnego, potem w unii z Królestwem Polskim.
Bezpośrednią winą tych wspomnień, refleksji obarczam Tadeusza Konwickiego. Konkretnie jego „Zorze wieczorne” opublikowane w 1991. A konkretnie z wydania 2, poprawionego, w 2010. Oczywiście dużo tam Wilna. Konwicki pochodził z Kolonii Wileńskiej, położonej między Nowa Wilejką i Rossą. Był tylko trzy lata młodszy od mojego ojca i jego losy okupacyjne były bardzo podobne: gimnazjum, działalność w Szarych Szeregach i udział w walkach. Powstanie Wileńskie i Akcja ‘Burza’ rozdzieliła ich drogi – Konwicki przetrwał ukrywając się w lasach z odziałem AK aż do przełomu 1944/45. Ojca i jego zgrupowanie płk. Wilka, wbrew umowie o współpracę w walce z Niemcami, Sowieci otoczyli podstępnie czołgami w okolicach Puszczy Rudzkiej i wywieziono do Miednik, a stamtąd do Kaługi w Rosji. Konwicki pozostał w lasach Wileńszczyzny w ramach resztek Brygady Oszmiańskiej i w nowych okolicznościach kolejnej okupacji sowieckiej prowadzili dalej walkę partyzancka z Litwinami i Sowietami. Ojciec uciekł z grupą innych kolegów z obozu pod Kaługą i dotarł ponownie do Wilna, gdzie panowały już rządy sowieckie. Nawiązał natychmiast kontakt z konspiracją AK. Tu ponownie ich drogi (Konwickiego i ojca) się skrzyżowały. Ze wspomnień Konwickiego wiem o tym czasie więcej niż od ojca. Bardzo mało mówił na ten temat. Nawet w wywiadzie-rzece, jakiego mi udzielił podczas wizyty u mnie w Kanadzie w drugiej połowie pod koniec lat 80. To były trudne czasy. Często krwawe, w tym bratobójcze. Podobnie, jak Konwicki, uzyskał lewe dokumenty na nazwisko Tadeusz Mickiewicz (sic!) i w ramach repatriacji wyjechał do nowej, nieznanej Polski. Nie o tym rzecz jednak. To nie opowieść wojenna. To opowieść o języku, o sposobie mówienia, o fleksji, o traktowaniu słowa. O gawędzie.
Bo język i sposób jego używania decyduje o tym, jak widzimy świat i siebie. Jakoś rzeczy, uczucia, idee musimy ubrać w słowa, nazwać. Inaczej istnieją, jak bezkształtne bryły. A język Wielkiego Księstwa, a już zwłaszcza język Wilna i Wileńszczyzny jest zupełnie inny od języka Polski centralnej. Warszawy i Mazowsza – terenów, gdzie de facto prawie całe życie krajowe spędziłem, gdzie chodziłem do szkół, zacząłem pisać, pierwsze publikacje jakieś tam miałem. Tylko, że Wilno, mili moi, można odebrać Wilniukom ale nie sposób im tego Wilna zabrać z duszy. Jest, jak mech. No i w tej Warszawce też obracałem się ciągle w kręgach kresowych. To tym mchem obrosłem głęboko. Zawsze zazdrościłem Sławkowi, najstarszemu z mojej generacji bratu stryjecznemu, który ostatni się w Wilnie urodził w 1944. Nic z niego nie pamiętał co prawda, bo niemowlęciem do nowej Polski z rodziną się repatriował. Ale co to za radocha by była mieć wpisane w paszporcie: urodzony w Wilnie! Nie, nie wstydzę się ani nie brak mi sentymentu do grodu Kopernika, gdzie ja się urodziłem, ba! mam nawet skłonność i umiejętność mówienia po i z akcentem pomorskim i używam go kiedykolwiek w tym mieście nadwiślańskim jestem. Lubię te regionalizmy, te sposoby mówienia, zwroty oryginalne – nie cierpię współczesnej polszczyzny dużych miast, gdzie wszyscy stukają zębami tak samo, uderzają językiem jak werblem w podniebienie, bezbarwnie i bezdusznie. Najgorzej to brzmi na Marszałkowskiej, niestety. To nawet nie język starej Warszawki, to jakiś wypłukany w chlorku, wyprany z wszelkiej żywej tkanki nowo-polski. Owszem, poprawny. Ale poprawnie to umierały stare ciotki-panny i starzy wujowie-kawalerowie. Nigdy w życiu nie wyjący z zachwytu i nie płaczący ze straty kochanek i kochanków, naturalnie. Seksu, orgazmu, kopulacji – czyli zaglądania do nieba i piekła przed śmiercią. Językiem kresowym, mili moi, te wszystkie stany, uwikłania, subtelności, wulgarności nawet można opowiedzieć. Od tyłu i od końca, w opowieści-przypowiastce, w takiej sylwie właśnie. Nie trzeba od razu zaczynać od środka, od sedna. To może być przykre. Dopiero, gdy kolory opiszesz, nadasz smak sentymentowi, jaka pogoda tego dnia była – wtedy rzecz staje się zrozumiała. Tak, można jednym zdaniem lub słowem nawet. No i co z tego? Nic. Dalejś kiep. Dlatego Niemen mruczy, Wilja się wije. Byś miał czas posłuchać o czym mruczy; by za kolejne zakole zajrzeć, nowy widok zobaczyć. Dlaczego coś albo ktoś? Można powiedzieć: dlatego. Koniec pieśni. Dosadnie, po chamsku. To w końcu też jakaś odpowiedź. Na Kresach się tak nie mówiło. Tam były setki możliwych odpowiedzi. Bo na Kresach nigdy nie było jednej prostej. I chwała bogom pogańskim z puszcz bałtyckich, z jezior Polesia. Biorę do ręki piękny almanach Wilna Tomasa Venclowy („Wilno” wyd 11, R. Paklio leidykla, Vilnius, 2015). Stare Wilno, Vilnius. Uliczki w dzielnicy żydowskiej z podwyższonymi drewnianymi chodnikami – by nie chodzić w błocie i ściekach. Fantastyczne! Tłok oczywiście przy jatkach, gwarno. Szeroka ulica Niemiecka – skąd? No bo w średniowieczu tu mieszczan niemieckich dla rozwoju miasta sprowadzono. Kościoły (masa), sobory, bożnice, zbory kilku wyznań protestanckich, uniwersytet wspaniały, uczeni talmudyści, język polski, litewski, jidysz, rosyjski, białoruski, niemiecki, łotewski, karaimski i kilka jeszcze narzeczy i odmian. I teraz nazwij to jednym słowem lub zdaniem. Bez sensu. Dużo używało się czasowników, a mało rzeczowników. No bo nazwać po imieniu trudno rzecz, gdy imion wiele posiada. Lepiej nazwać z przymiotów, które rzecz posiada.
W 1980, gdy wysiadłem z Dworca Głównego od razu językiem używanym bez problemu wszędzie był polski. Nie przez wszystkich, zwłaszcza przez ludzi w moim wieku już dużo mniej. Ale starsi bez problemu, czasami musiałem sobie pomagać rosyjskim. W 2018 lingua franca już był angielski. Którym młodzi wszyscy swobodnie operowali. W centrum trudno już było porozumieć się po polsku. W pewnych dzielnicach (np. na Rossie, Śnipiszkach, Zwierzyńcu) dużo łatwiej.
Siedzimy późnym wieczorem (wczesnym ranem?) przy stoliku jakiejś kawiarenki w uroczym zaułku Literackim. Siostry mówią ze śmiechem: czy ty zauważyłeś, że odkąd wysiedliśmy w Wilnie mówisz nawet z nami, gdy jesteśmy sami, zaciągając, jak cholera? Powietrze? Geny, ha ha?
Jak czytam Mickiewicza, nawet do siebie tylko, tu, w Kanadzie – też zaciągam. Na co dzień – nie. Nie zaciągam w Warszawie, ani we Wrocławiu (tam powinienem, bo Wrocław to ostatecznie … miasto kresowe! tyle, że bardziej lwowskie). Nie zaciągam generalnie nigdzie. Ale kocham samogłoski no i uwielbiam historyjki opowiadać. Tak, jak na Kresach się je opowiadało. Bo nic wcale nie jest takie proste. I nic faktycznie nie jest. Wszystko jest właśnie heraklitejskie, płynne. Owszem, może być ‘to’. Nie zawsze musi.
Tak, jak idąc krętymi uliczkami, zaułkami starego Wilna nigdy na sto procent nie wiesz, gdzie cię poprowadzą. I czy przypadkiem, niezauważalnie, nie skręciłeś już w inną myśląc, że idziesz tą samą.
Więc o czym miałem pisać? O Konwickim? Nie. O Venclovie też nie. Miałem pisać o opowiadaniu, o historyjce. O języku nie ulegającemu kajdanom norm na ołtarzu poprawności. To nie jest tylko kwestia stylu, ten jest tylko ornamentem. To kwestia widzenia świata i rzeczy. Gdzie jeden wątek jest początkiem drugiego. A wszystko otwiera okna na niezliczone możliwości. I tak myślę sobie – ileż szczęścia miałem, że skoro w Wilnie mieszkać nie mogłem – mieszkam w Kanadzie. Gdzie tych ,Karaimów’, ‘Żydów’, ‘prawosławnych’ i ‘katolików’ jest taka masa i taka różnorodność. Gdzie też ludzie często mówili bzdury używając jednego, poprawnego języka. A nie znali historii swojego sąsiada. Mówili o nim, jakby go znali, a nie mieli pojęcia. Na szczęście jest to co raz większa rzadkość. I raczej odstęp niż norma. I stąd może sposób mówienia, opowiadania od końca lub od środka czasem jest lepszy niż w od ‘a’ do ‘z’. W alfabecie A jest pierwsze a na Z się kończy. Ale nie w mowie, nie w opowieści o kimś lub o czymś. Nie można ot, tak, wziąć kubek wody z oceanu i powiedzieć: to jest ocean. Ani to woda z głębokich czeluści ani woda z wszystkich zatok, ani pokryta lodem ani ciepła od słońca podzwrotnikowego. Nie może być w tym kubku wieloryba ani mgławicy śledzi. A to wszystko jest w oceanie.
A może po prostu chciałem powspominać Wilno i szukałem pretekstu? Może to nie koniec opowieści a jedynie jej środek? Nie wiem już (jeszcze?) sam. Zaczyna świtać prawie za oknem. Nad brzegiem oceanu. Drugiego już oceanu, gdzie wypadło mi mieszkać. I tak bywa. Ah, no jeszcze warto dodać, że jutro już będzie nowy rok. W gregoriańskim kalendarzu. Bo w juliańskim zwykły, kolejny dzień tygodnia. W koptyjskim jeszcze inaczej. Starczy.
Z obozu dla uchodźców do starożytnego i uroczego miasteczka Capua jest blisko. Może dziesięć minut dobrym spacerem przez łąki, mostek i prawie od razu w centrum starej Capuii, na głównej trasie prowadzącej do Duomo (katedry). Wiem, że coś się stało ale nikt nie może skontaktować się telefonicznie, wszelka komunikacja jakby zapadła się pod ziemię. Pędzę wiec rankiem do miasta. Od razu w oknach sklepików widzę pierwsze strony gazet włoskich i wielkie litery tytułów. Czasami tylko te litery na całą stronę. Tytuł gazety i słowa: Guerra in Polonia. Kupuję La Stampę i Il Giorno. Pierwsze myśli i pytania to oczywiście: czy Sowieci wkroczyli? Co robi polskie wojsko? Nagle stąd wydaje się strasznie daleko do gdziekolwiek. W tym do informacji. Capua, w porównaniu z obrzydliwym obozem w Latinie pod Rzymem, jest jak uroczy kurort. Ale dziś jest przeklętym zadupiem, gdzie nic nie można się dowiedzieć! Czy mamy się zbierać i jechać legalnie czy po prostu ‘na chama’ w kierunku granic i formować jakieś bataliony, szturmować sowieckie i PRLowskie ambasady?! Rok mimo wszystko jest 1981, nie 1863. Wieczorem już wiemy dużo więcej. Nie wiele mniej niż gdyby udało mi się połączyć z Giedroyciem w Maisons-Laffitte czy z ludźmi z tzw. ‘Zamku” w Londynie. Poza tym … przecież wiedziałem, do pewnego stopnia wiedziało wielu z nas. Mimo to emocje, wyrzuty sumienia, strach o bliskich i kraj był straszny.
zbiorek piosenek ‘Solidarności’ wydany anonimowo dla Polonii w Edmonton w okresie Stanu Wojennego
Gdybym wówczas wiedział …
Czterdzieści lat później siedzę wieczorem przed komputerem, zaglądam do starych kopert z listami, z dokumentami „Solidarności’ z moją pieczątką i podpisem, które tego grudnia ojciec wywiózł z mieszkania i ukrył (nikt lepiej niż on komunistów nie znał). Wspominam ludzi, z którymi wówczas pracowałem w Warszawie. I myślę o Polsce dzisiejszej. I zastanawiam się, czy gdybym wówczas wiedział …
Wczesny ranek 27 marca 1981 roku. Wysiadam jeszcze o szarej godzinie z kolejki WKD na Centralnym i jadę Aleją Niepodległości na Mokotów. Wysiadam zaraz za Szkołą Główną i idę sprawdzić budynek Zarządu Głównego SM ‘Mokotów”. Martwię się o nich i chcę potwierdzić z prezesem Spółdzielni, że ze względu na jego odmowę przekazania nam kontroli i kluczy do budynku kategorycznie odmawiam przyjęcia przez Związek jakiejkolwiek odpowiedzialności za bezpieczeństwo budynku i jego zasobów. Koleżanki i koledzy (w zasadzie prawie wszyscy urzędnicy, bo to dyrekcja a nie zakłady budowlane i naprawcze, gdzie jest dużo więcej pracowników fizycznych i generalnie tzw. ‘silnych chłopów’) są w dobrym nastroju, wiedzą, co mają a co nie powinni robić, potwierdzam kanały komunikacyjne, przekazuję informację z kontaktami do Szkoły Głównej i Politechniki, gdzie są świetnie zorganizowane silne grupy studenckie. Robię dobrą minę ale martwię się strasznie. Prowadzenie w tych szalenie napiętych dniach, z Ruskimi na granicy, Strajku Ostrzegawczego to dla mnie logistyczny koszmar. Moi członkowie to nie jeden duży zakład pracy, w jednym miejscu. To setki ludzi rozsianych w niezbyt licznych osobowo miejscach pracy od Służewca, przez Sadybę, cały Górny Mokotów. Największa w Polsce spółdzielnia mieszkaniowa. W dodatku społeczeństwo jest już zmęczone, niektórzy nie lubili nas od początku i jest kłamstwem, że cała Polska była za Solidarnością. Byli za podwyżkami płac, lepszym zaopatrzeniem i … za Kościołem. Ostatecznie dla wielu z nich ta PRL to był jednak wielki awans społeczny… . Prymas był przeciwny temu strajkowi. W telewizji też przecież słyszeli, co redaktorzy mówili o tej ‘prowokacji Rulewskiego’ w Bydgoszczy. Nie z niczego wzięła się ostra uwaga jednej paniusi, kobiety pracującej, która tym wczesnym rankiem jechała w tłoku obok mnie w tej WKD-ce na Centralny – rzuciła gniewnym okiem na moją biało-czerwona opaskę na rękawie marynarki i głośno rzekła przez zęby: „no i co wy znowu chcecie? Mało wam? Przez was się doczekamy nieszczęścia”. Do tej pory ( w dużej mierze , bo nolens volens, obracałem się w środowiskach tych podejrzanych inteligencików, byłych obszarników, fabrykantów i innych wyzyskiwaczy), gdy słyszałem ‘wy’, to było wiadomo, że mówi się o tych po drugiej stronie, o partyjnych, o władzy. W czasach „Solidarności” zwykła kobieta, pewnie katoliczka, pewnie ciężko pracująca i na swój sposób uczciwa tym ‘wy” (czyli obcy, inny) zwróciła się do mnie. Gdybym wówczas wiedział, że czterdzieści lat później tak zwracać się będą do sąsiadów sąsiedzi w Polsce… . Bo ta pani z WuKaDdki była – mimo wszystko – w dużej mniejszości w 1981. Wróćmy do wspomnień jednak z tego marcowego dnia. Po wyjściu z dyrekcji wsiadłem w trolejbus i podjechałem w okolice Racławickiej. Zawsze tędy szedłem do pracy do mojego biura. Idąc wzdłuż wielkiego gmachu Sztabu Generalnego WP. Wielokroć o tej samej godzinie, pięć razy w tygodniu. I często mijałem się z jakimś starszym panem w mundurze, w charakterystycznym i popularnym wówczas zielonym ortalionie szytym na sposób mundurowy. Generał brygady. Nie mam pojęcia ani jak się nazywał ani, co konkretnie w tym Sztabie robił. Pewnie jeden z licznych wyższych urzędników ale nie najwyższych, bo by jeździł samochodem z kierowcą a nie zasuwał per pedes. Zaczęliśmy się sobie kłaniać. Jak zwykli ludzie to robią mijając często tą samą osobę. I tym razem szedł w moją stronę. Zapominając o dniu i opasce na ramieniu, z nawyku skłoniłem się lekko i uśmiechnąłem. Podniósł lekko dwa palce do daszka, jak zawsze też. Tym razem jednak zatrzymał się i patrzył na mnie. Zaskoczony, też się zatrzymałem. I momentalnie zdałem sobie sprawę z sytuacji. Momentalnie, jak wilk, czujny. Ale w jego wzroku nie było nic złego, nic grożącego, atakującego. Przeciwnie – był w nim dziwny, głęboki smutek. Spytał cicho: ‘czy jesteście rzeczywiście gotowi?”. Była w tym jakaś niespodziewana nuta szekspirowskiej wręcz tragedii ale nie teatralnej, a realnej. Pewnie dlatego ni stąd ni zowąd usłyszałem samego siebie mówiącego podobnym tonem bez zastanowienia: ”historia nigdy nie zadaje takich pytań panie generale”. Popatrzył jeszcze sekundę, dwie, raz jeszcze podniósł palce do daszka czapki i już zaczynając odchodzić odwrócił głowę i nie głośno powiedział „uważajcie na siebie”. Dzień był bardzo zajęty oczywiście, telefony i raporty urywały się. Nie myślałem o tym spotkaniu i wymianie zdań więcej. Do ekscesów nigdzie nie doszło. Strajk był tylko ostrzegawczy i z dyscypliną przeprowadzony w całym regionie. Generalny odwołano. A dziś, po czterdziestu latach zastanawiam się skąd się ta dojrzałość 23-letniego chłopaka wzięła? I z całego strajku tą właśnie kilkusekundową wymianę zdań z tym generałem pamiętam najbardziej. Dzięki niej w najczarniejszych dniach stanu wojennego, gdy byłem już nie setki a tysiące kilometrów poza krajem, za oceanem, nigdy nie opuściła mnie wiara w Polaków i nasz naród. Wierzyłem w przesłanie Norwida, że ‘naród polski jest, jak lawa, z wierzchu brudna i plugawa …”. Wierzyłem, że tylko z wierzchu.
Gdybym wówczas wiedział …
Do Polski pierwszy raz mogłem wrócić dopiero w czasach pierwszych wyborów prezydenckich. Rok był 1990, późna jesień. Warszawa była tej jesieni ponura, ciemna, biedna. Jak cały kraj. Ale wolna, jak cały kraj. Pierwszy raz byłem w wolnej Polsce! Żałowałem, że nie był to maj z kwitnącymi bzami, z kwitnącymi kasztanami w Ogrodzie Botanicznym, żeby ptaki śpiewały zanosząc się trelami: wooolnaaa! Nie tylko to – byłem de facto wściekły, że Lech Wałęsa, ‘mój’ Przewodniczący Lech, musi walczyć o fotel prezydencki z jakimś przybłędą z Kanady, politycznym hochsztaplerem, o którym mieszkając w Kanadzie nigdy w życiu słowa nie słyszałem (a byłem wówczas nie tylko znanym w kręgach polskich publicystą ale i dość istotnym działaczem polonijnym). Czy Polacy tak nisko upadli, że jakiś kundel machający kilkoma zielonymi im tak zaimponował?! Gdybym wówczas wiedział, że dwadzieścia pięć lat później inny przybłęda, krajowy tym razem, pomacha im pięćsetką… . I polecą na tą pięćsetkę. Więc pogoda była pod psem. Cóż – pogody się nie wybiera. Jednego z tych popołudni, gdy zbierało się na wczesny wieczór szedłem wolnym spacerem z Nowego Światu na Krakowskie. Latarnie uliczne ledwo ćmiły, jakby to były lampy gazowe a nie elektryczne. Z daleka ujrzałem pochodnie. Pod św. Anną stały szeregi harcerzy w mundurach i pochodniach w dłoniach. Patriotyczny obrazek, jak z ram starych obrazów. Na małą mównicę wchodzi … Wojtek Ziembiński. Chciałem podejść i się przywitać. Ale nie podszedłem. Przypomniało mi się, jak się poznaliśmy i jak mnie od niego odpychało. Ziembińskiego z Polski nie znałem, choć był działaczem anty-komunistycznym od wielu lat. Był starszy ode mnie sporo lat, prawie w wieku mojego ojca. To ‘prawie’ ma znaczenie, bo pozwala mi umieścić nieco wybujałe fragmenty jego własnej autobiografii w realnym kontekście. Czyli co mogło być realne a co, powiedzmy sobie, z lekka koloryzowane w odcieniach mitomanii. Cofnijmy się więc o dwa-trzy lata. W Calgary mieszkała od czasów powojennych Zofia Skarżyńska de domu hrabianka Zamoyska. Wdowa po Kazimierzu Skarżyńskim. Tym, który z ramienia polskiego PCK przeprowadził pierwsze badania zwłok oficerów polskich w lesie katyńskim. I sporządził pierwszy, niezależny raport z tych badań. Oczywiście do 1989 w Polsce oficjalnie Katyń dalej był robotą Niemców. Oryginał tego raportu Kazimierza Skarżyńskiego pani Zofia przechowywała w domu. W Bibliotece Kongresu USA istnieje oficjalna kopia Raportu, którą przekazał Kongresowi Skarżyński jeszcze w latach 50. podczas oficjalnych przesłuchań w Kongresie w czasie amerykańskiego dochodzenia na ten temat. Z panią Zofią znałem się bardzo dobrze (Kazimierz Skarżyński zmarł na długo przed moim zamieszkaniem w Calgary) choćby z racji tego, że była czynna i lubiana w Polonii ale też z faktu, że łączyły mnie bardzo bliskie stosunki z jej córką, Marią. De facto byłem wówczas prawie domownikiem w domku pani Zofii. Pewnego dnia pojawił się tam właśnie Ziembiński z misją uzyskania Raportu Kazimierza Skarżyńskiego i praw do druku tegoż. Był już co najmniej jeden (było wielu wcześniej) publicysta i pisarz, który o to samo zabiegał, Edward Zyman. Edwarda znałem od jego pierwszych dni na emigracji w Kanadzie. Pani Zofia prosi mnie do siebie na spotkanie-kolacyjkę z Ziembińskim. Maria (jej córka) ma nadzieję, że udzielę jakiejś dobrej (?) rady, która pomoże jej mamie podjąć decyzję. Jak w starym ziemiańskim domu dyskusji być nie może bez dobrej kolacji (Zofia Skarżyńska gotowała świetnie i sporo tego było z jej własnych polowań – palce lizać) a gość mógł pić ile zechce. Ziembiński momentalnie przybiera pozę zażyłego szlachcica-sąsiada jaśnie pani hrabianki i zaczyna brylować skrapiając animusz suto gorzałką. Ja wówczas też zdecydowanie za kołnierz nie wylewałem i nie krygowałem się niby to wzbraniając się przed kolejną dolewką do kieliszka. Gość szybko proponuje bruderszaft. Mimochodem schodzimy na Piłsudskiego, mówię mu o spotkaniu z Wandą Piłsudską, o przyjaźni z generałem Tadeuszem Tarczyńskim, adiutantem Marszałka od czasów jeszcze Oleandrów. Ziembiński podnieca się tematem, przeoruje jakim jest wielkim wielbicielem i ostatnim chyba z żyjących piłsudczyków w Polsce. Zapomina się w podnieceniu i irytuje mnie. Jeszcze chwila a okaże się, że jest legionistą, cholera, myślę. Zaczynam patrzeć na niego uważniej. On bierze to za zachwycenie publiki i oracje jeszcze większe smali. W pewnej momencie używa zwrotu ‘jako stary żołnierz Marszałka…’. No, nie wytrzymuję i uderzam dłonią w stół: ‘co ty pierdzielisz Wojtek?! Przecież ty do 39 chodziłeś jeszcze w krótkich spodenkach, jesteś młodszy od mojego ojca o kilka lat, a ojciec nie miał nawet skończone 18 lat, gdy go Sowieci aresztowali pod Wilnem w akcji ‘Burza”. W 1943. W 35, roku śmierci Marszałka, nosił bardzo krótkie spodnie, więc ty nosiłeś jeszcze krótsze’. Robi się cisza. Słychać chyba było jak nam wóda parowała z czupryn. By ratować niezręczność sytuacji dodaję, jako żart: ‘no, skończmy z Marszałkiem. Pani Zofia pamięta go jak przyjechał na rozmowy z jej ojcem, ordynatem Maurycym Zamoyskim, który był przecież przeciwnikiem Piłsudskiego, więc chyba to temat nie najlepszy na zyskanie jej przychylności’. Wszyscy oddychają z ulgą i śmieją się niby serdecznie. Ale Zofia puszcza mi oko z zadowoleniem. Dość miała też tego perorowania. A cel spotkania jednak bardzo ważny. I dochodzę jednak do wniosku, ze mimo niechęci jaką do niego personalnie odczułem – fakt, że jest antykomunistą jest niezaprzeczalny, że jest działaczem opozycji – też, że jest z Kraju i tam ma być „Raport” katyński opublikowany to argumenty, które przemawiają na jego korzyść. I tak w konsekwencji radzę pani Zofii, nie ukrywając personalnej niechęci do tromtadracyjności suplikanta. Tak też się stało. Raport się ukazał najpierw w ‘drugim obiegu’ w Kraju w 1988, potem w Paryżu nakładem Editions Dembinski w 1990. Zabrakło mi w tym wydaniu rzetelnej przedmowy historyka tamtych czasów, zabrakło solidnego przedstawienia sylwetki Kazimierza Skarżyńskiego. Zrobił to lata później w świetnych opracowaniach historycznych Andrzej Przewoźnik. W wydaniu ‘Raportu” przez Ziembińskiego jest jedynie jego własne posłowie, krótki i dość uproszczony (jak większość rzeczy, które Ziembiński robił) opis historii sowieckich zbrodni w wojnie na Kresach w 39. Bardziej do artykułu w gazecie niż do dość jednak historycznej publikacji. Dość długie to wspomnienie ale jednocześnie dość charakterystyczne dla przemian, które następowały w Polsce po 1989 roku. W 1981 roku, w dniu 13 grudnia, Polska i Polacy rysowani byli grubą, wyraźną kreską. Granica My-Oni była wyraźna. Na niuanse mało kto zwracał uwagę. Ani na dopatrywanie się, gdzie kreska jest węższa. Dopiero rok 1990 wykazał jak strasznie ważne i niedoceniane były te niuanse i obszary zacieniowane. Wszyscy chcieliśmy wolności. I nikt nie potrafił jasno zapytać: jakiej? Jest więc rok 1990, stoję przy szeregach harcerzy z pochodniami, na mównicy z megafonem stoi Wojciech Ziembiński i zaczyna rzucać hasła. Niebezpieczne. Dziwne. Jakiś spisek znowu żydowski, jakieś anty-polskie zagrożenia i jak z nich Niepodległą, Wspaniałą, Katolicką Ojczyznę wykuć w głazie marmuru. Harcerze z pochodniami falują w szeregach, oczy im się skrzą. Niby jest nawiązanie do harcerzy lwowskich broniących grodu przed hordą bolszewicką w 1918, niby są cienie Szarych Szeregów Powstania w 1944. Może i ojca mojego bym się dopatrzył, bo przecież formalnie był w grupie harcerskiej a nie żołnierskiej, gdy dostał rozkaz dotarcia z kolegami i bratem do oddziałów AK w lesie pod Wilnem w 1943. Ale nie widzę tych cieni. Widzę młodych ludzi, bardzo młodych, którzy tak mało skomplikowaną historię znają, którym nagle w tempie przyspieszonym dano wykłady i broszurki tylko jednej wersji tej historii, bardzo zbliżonej do wersji Dmowskiego, do radykałów domowego faszyzmu lat 20. i 30. XX wieku. Wersji, która całkiem dobrze przetrwała czasy komuny ale kto wówczas na szczegóły zwracał uwagę? Przecież wszyscy byliśmy po tej samej stronie barykady. Wszyscy? Tej samej? I zastanawiam się, czy gdyby nie było roku 1968, masowej i wymuszonej emigracji resztek Żydów polskich do Izraela i innych krajów Zachodu, gdyby akurat z jakiejś modlitwy w bożnicy lub spotkania towarzyskiego grupka takich Żydów szła teraz np. do kawiarni na Starówce – to czy ci harcerze by ich bili? Rękoma czy po prostu tymi pochodniami płonącymi biało-czerwonymi ognikami. I mam ochotę podejść do mównicy i wrzasnąć na Ziemkiewicza: stul mordę, bo ci przypierdolę idioto! Ale nie robię tego, bo Ziemkiewicz by mnie i tak w tej ciemności nie poznał a harcerze (lub zebrani obok gapie), by mnie wzięli za komunistę i niezłe mi manto spuścili. Podchodzę jednak tuż do pierwszego szeregu tych zuchów i ze smutkiem mówię bardzo głośno: ‘straszne, co wy robicie, chłopcy’. Patrzą, jak na dziwaka. I odchodzę ze spuszczonym łbem kierując się na Plac Teatralny i Ogród Saski. Czas wracać do domu z tego tryumfalnego spaceru miasta mojej bujnej młodości.
Czy już wówczas wiedziałem? Nie, jeszcze nie.
Przez cały ten okres wczesnej młodości i dekady lat 80. w Kraju i na emigracji mam olbrzymi szacunek wobec Kościoła i jego liderów. Od dzieciństwa nie miałem w sobie grosza dewocjonalności. Z religią, zewzględów filozoficznych, de facto zerwałem chyba w latach kończenia szkoły podstawowej, a na pewno w początkach średniej. Wobec smutku mamy i obojętności taty. Zawsze dawali mi olbrzymie wolne pole wyborów osobistych. Ale liderów Kościoła szanuję. Naturalnie Wielki Prymas, interex regnum Poloniae, Jan Paweł II, filozofowie i poeci Kościoła, Tischner, Twardowski. Wszędzie mądrość, rozwaga i stateczność. Brat mojej babci (po mamie) był scholastykiem i jednym z założycieli i pierwszych nauczycieli zakonu Chrystusowców z nakazu kardynała Hlonda. Przez to znałem wszystkich proboszczów parafii Chrystusowców w Kanadzie – jego uczniów lub kolegów z pierwszych lat zakonnych. Gdy przemierzałem Albertę, Saskatchewan i Manitobę z Mamą i ojcem, to ona była przez tych proboszczów witana jak udzielna księżna. Od czasów obozu w Latinie zawarłem znajomość z Glempem i Gulbinowiczem. Wiele rozmów długich później w czasie ich wizyt w Kanadzie. Wymiany listów. Zwłaszcza z Gulbinowiczem ze względu na koligacje rodzinno-przyjacielskie z czasów jego młodości wileńskiej. I lubiłem jego kresową jowialność, a w szatach biskupich wyglądał jak szlachciura kresowy w kontuszu. Takie drobnostki, ale miłe. Pojęcia nie miałem, że być może i inne były powody tej serdeczności, ostatecznie byłem stosunkowo młodym i stosunkowo przystojnym mężczyzną. Może się mylę. Nie wiem, i wiedzieć nie mam ochoty. Jeszcze w 2018 roku podczas wizyty we Wrocławiu z dumą pokazywałem symbolicznemu synowi (siostrzeniec) na szczycie Katedry Wrocławskiej napis na ołowianym dachu-chełmie wieży głównej z imieniem fundatora i opiekuna Katedry, kardynała Gulbinowicza. Ciekawym czy ten napis teraz zatarli? Nie wiem. I nie muszę wiedzieć. Z latami zmienili się ludzie Kościoła. Lub po prostu pokazali fragmenty prawdziwych twarzy. Gdzie był Interex Wyszyński – jest teraz (sic) prymas Polak; gdzie był Macharski – jest teraz wojujący i ziejący nienawiścią arcybiskup Jędraszewski, jest generał-biskup Głódź chlający wódę i pan na wykupionych za państwowe miliony pałacach i włościach. Asceza wyleciała oknem na rzecz łajdactwa, przemocy seksualnej, wyłudzania pieniędzy. Handlarz używanych samochodów stał się religijną świętością i wyrocznią dla rządu i milionów durnych bab i dziadów na emeryturze. ‘Skromny’ zakonnik przed którym drżą biskupi i premierzy. Kto słyszy smutną wiadomość, że gdzieś chłopca lub dziewczynkę seksualnie molestowano – mimowolnie myśli: który ksiądz tym razem? Jak to się wszystko mogło zdarzyć? Wydaje się, że państwo tworzy etaty dla kapelanów wszystkiego i wszędzie. Każda remiza ochotniczej straży pożarnej w Zadupiu Małym ma kapelana. Niedługo będą kapelani w toaletach miejskich, zamiast babć klozetowych. Przynajmniej to by nie dziwiło, a nawet było trochę racjonalne. Upadek moralny Kościoła idzie równomiernie z przejmowaniem synekur państwa i gromadzeniem majątku oraz przekonaniem o bezkarności lub nietykalności prawnej. Psuje to wszystkich – Kościół i władze świeckie państwa. Ci, którzy w strukturach kościelnych są jakimś bladym światełkiem dawnej epoki służenia i bycia drogowskazem moralnym – są przez władze kościelne deprymowani, kneblowani, pomijani. 13 maja 1981 roku jadę dubledeckerem wzdłuż Knightsbridge w Londynie. Mam tylko dwa przystanki więc stoję przy drzwiach, tuż koło kierowcy. Rzuca okiem na mnie i zatrzymuje wzrok na prostokątnym znaczku Matki Boskiej w klapie. Kopia tego samego jaki nosił Lech w czasach strajku w Gdańsku. Mój ‘order’ od swojej „Solidarności”. Tak, jak legioniści nosili proste, skromne krzyżyki z dwóch zespawanych cienkich rurek. Zanim pojawiły się tam różne virtuti militari i krzyże walecznych. Ten kierowca patrzy i pyta: did you hear that the pope was shot? Nie jestem pewny czy dobrze zrozumiałem. Pytam: what?! Powtarza: the pope was shot. Wyskakuję z autobusu. Co robić? Czy żyje? Sowieci? Trzeba wracać. Bo jeśli Sowieci, bo któż by inny, to w Polsce będzie masakra! Gdzie pędzić? Na ‘Zamek’ polski za daleko, do POSKu jeszcze dalej. Pędzę biegiem, pomijając przystanek metra, do katedry Westminster koło dworca Victoria. Wewnątrz już spora grupa wiernych, kardynał Hume prowadzi modlitwę za życie Jana Pawła. Więc żyje! Oddycham lżej. Wszyscy oddychamy lżej. W tych samych dniach umiera w Warszawie Prymas Tysiąclecia. Czy możecie sobie w ogóle wyobrazić jak diametralnie gorzej wyglądałaby sytuacja Polski i „Solidarności” gdyby tego właśnie maja umarli i papież i prymas? Roli obu w polskiej rewolucji solidarnościowej przecenić nie można. I faktycznej i symbolicznej. Myślałem o tym stojąc ze wzruszeniem w małej watykańskiej auli kilka miesięcy później, na specjalnej audiencji tylko dla stu osób. Wśród tych osób zrobił miejsce dla dwóch uchodźców polskich z Latiny. Ja byłem jednym z tej dwójki. Pamiętam, że jego cera wydawała się bielsza od jego białej tuniki. Etykieta i surowe przykazanie zabraniały zwracać się do papieża. Był zmęczony i bardzo osłabiony ciągle po zamachu i komplikacjach. Na drugą osobę wskazałem Jureczka, zniszczonego życiem i alkoholem uchodźcy już z dość dużym stażem i nikłymi szansami na wyjechanie gdziekolwiek. Mimo, że stale powtarzał, że słyszał, że za tydzień ma rozmowę kwalifikacyjną w jakimś konsulacie. Nikt na to uwagi nie zwracał i dobrotliwie powtarzaliśmy to samo: powodzenia. Do rozmów oczywiście nie dochodziło. Ale Jureczek był mi oddanym pomocnikiem w robieniu różnych akcji, zwłaszcza w przygotowaniu wyjazdu dwóch autobusów na Monte Cassino, zbieraniu długich liści palmowych, z których w nocy pletliśmy całkiem okazały wieniec, załatwianiu formalności urzędowych dla wyjazdu grupy i suchego prowiantu z obozu na cały dzień. Czuł się ważny i potrzebny. I był potrzebny i ważny. W tych dniach nawet się nie upijał. Pieniądze na autobusy dał mi Glemp. Po prostu zwitek iluś tam milionów (chyba milionów, liry wtedy miały bajońskie nominacje) czy tysięcy lirów. Ani on nie liczył ani ja. Ale szybko zrobiłem jakąś tam ‘komisję’, która przeliczyła i potem rachunki z Jureczkiem im przedstawiliśmy. Na wszelki wypadek. Więc uważałem, że ten Jureczek zasłużył bardziej niż jakikolwiek szanowny rodak czy rodaczka. Najmniejszy z mniejszych. No i kiedy papież powoli przechodził przed nami, Jureczek nie wytrzymał i szepnął głośno: Ojcze Święty, my z Latiny!. Jan Paweł zatrzymał się, położył rękę na mojej głowie, potem Jureczka (który już szlochał, jak dziecko) i dał błogosławieństwo. Ale przed odejściem dalej surowo powiedział: no, tylko nie zapominajcie o ojczyźnie. Potem siadł na fotelu i do wszystkich przemówił po włosku i poprowadził krótką modlitwę. Naturalnie byłem tą audiencja poruszony do głębi. Słuchałem tego, co mówił ale nic już z tego nie pamiętam. W głowie szumiało tylko to przykazanie, dość surowe w tonie: nie zapominajcie o ojczyźnie. Wiedziałem od Glempa i kapelana Burniaka (bardzo go lubiłem), że nie lubi tych obozów i tłumów Polaków tutaj, pod Wiedniem, w Niemczech. Uważa to za wielką stratę dla Polski. Owszem, otacza opieką (zresztą nie musiał, wystarczyło, że Włosi wiedzieli, że Papa Pollaco) ale wolałby byśmy nie wyjeżdżali z kraju. I budziło to niepokoje i wewnętrzne wątpliwości moralne. Oczywiście, że wyjazd takiej masy głównie młodych ludzi to wielka strata dla Polski. Co ja tu robię? Mimo wyraźnego przykazu ojca bym nie wracał. Więc ta moc i ten moralny drogowskaz Kościoła miał jednak olbrzymie znaczenie. Dla mnie też. I wyjeżdżając byłem przekonany, że ten komunistyczny burdel już się powoli rozpada i że za kilka lat do Polski wrócę. Minęło ich czterdzieści. I nie wróciłem.
Może i wtedy bym tak nie walczył z tymi zwątpieniami, gdybym wówczas wiedział. A jeszcze nie wiedziałem.
Czym, jakim wspomnieniem zamknąć ten tekst indywidualnej spowiedzi Polaka niewierzącego? Rokiem 2015? Pierwszym atakiem na Konstytucję i ordynarnym zniszczeniem Trybunału Konstytucyjnego zimą 2016? Pierwszymi Marszami Niepodległości faszystów polskich w Warszawie? Wycofywaniem się z odkrywania prawdy Jedwabnego, Kielc i wielu innych miejsc kaźni jaką Polacy uczynili Żydom polskim? Wyborami prezydenckimi, które wbrew wszelkiemu poczuciu godności i odpowiedzialności wygrał Duda a nie Trzaskowski? Kampanii, gdzie prezydent urzędujący występuje jako Pierwszy Homofob Rzeczypospolitej? Czyli wyszukanie innej mniejszości, która w Polsce nie jest lubiana i będzie ją łatwo tłuc i bić i traktować, jako straszak wśród swoich wyborców? Czy też realizacją, że tak – rządzący Polską kradną, są zgrają kłamców i oszustów napełniającą własne kieszenie, że ze zdrajców i zbrodniarzy robi się bohaterów, że jakiś do cna przeżarty nienawiścią do Polaków kurdupel jest bezapelacyjnym Naczelnikiem Państwa, że telewizja publiczna jest gadzinówką gorszą od TVP PRLu? Czy tym, że ci ludzie są u władzy ponieważ Polacy ich dobrowolnie, bez przymusu i bez wielkich oszustw przy urnach do tej władzy wybrali? Nie raz. Bo raz się można pomylić.
Przez okulary pamięci widzę młodego chłopaka z biało-czerwoną opaską idącego rano Alejami Niepodległości. Rok jest 1980. I widzę zaraz tysiące takich chłopaków i dziewczyn idących tymi Alejami, Marszałkowską, biegnących na Szpitalnej do Zarządu Regionu „Mazowsze”. Widzę (choć już mnie tam nie było, bo byłem w Capui we Włoszech), jak przychodzą mnie aresztować i matka otwiera drzwi. Tysiące nie wyjechało. Tych aresztowano. Wówczas nie wiedzieli. A może powinni. Może ich historia oszukała.
Jacy jesteśmy, Polacy, pod tą lawą z wierzchu brudną i plugawą? Diamentowi z husarskimi skrzydłami? Czy zwykłymi kamieniami .. na szaniec? Bo to trochę nie logiczne spodziewać w jakimś błocie znajdować diamenty, prawda? Diamenty wydobywa się ze skał, nie z brudnego błota. W błocie można się co najwyżej paplać.