
Więc porozmawiajmy. O muzyce można rozmawiać na wiele sposobów. Można w gronie znajomych, po skończonym koncercie iść na kawę i dokończyć wieczór opisując własne i słuchając wrażeń innych. Może to być spotkanie profesjonalnych muzyków, którzy – o ile nie olśnieni wieczorem autentycznie zupełnie wyjątkowym – będą się spierać czy daną frazę w drugiej części adagio z jakiejś sonaty artysta przekazał zgodnie z obowiązującym kanonem czy też jakąś oryginalność wykazał; czy dies irae było wystarczająco dostojne i wypełnione w pełni tajemnicą kresu wszystkiego, czy zwykłym klepaniem na klawiaturze; pewnie też (skoro muzycy) najzwyczajniejszym popisywaniem się zapamiętanych błędów, opuszczeń: tu zgubił ósemkę, tam na bemole uwagi nie zwracał, zaczął forte co najmniej dziesięć sekund za szybko, na co te zbyt długie interwały, itd. itp.
Czasem (pewnie na ogół jednak) rozjeżdżamy się do domów i dopiero tam, w ciszy, pozwalamy sobie na przędzenie własnych myśli, emocji, przeżyć. I to chyba forma najlepsza. O ile dyrygent, pianista, skrzypek jakiejś niesamowitej gafy lub zaplanowanego ‘protestu’ nie zrobi – zdajemy sobie sprawę, że byliśmy świadkami czegoś niezwykłego, autentycznie sakralnego (czy jest w to włączony jakiś pierwiastek religijny czy nie jest tu drugorzędne, więc ‘sakralność’ tu rozumiem jako duchowość, przeżycie dotykające nas w samo sedno naszego ego), wychodzącego poza ramy zwyczajnej codzienności, zajęć wypełniających monotonnie nasze życie. Czasami wręcz nie sposób oprzeć się zdziwieniu dlaczego utwór lub choćby jego fragmenty tylko tak nas dotknęły, wstrząsnęły może nawet. Co przypomniały z zapomnianych już dawno emocji, marzeń, pasji? Jakie widoki wyobraźnia roztoczyła przed nami, jakie emocje? Skąd ten smutek jakiś głęboki lub radość szczera, jak u dziecka?
I może to najlepsze ‘rozmowy o muzyce’ … . Ostatecznie, żaden artysta nie komponuje, nie pisze, nie maluje dla tłumu. Robi to, w najintymniejszym momencie twórczym, gdy o świecie rzeczywiście zapomina – dla indywidualnego słuchacza, oglądającego. Dla drugiego człowieka. A czy odtwórca: aktor, solista-muzyk, reżyser jest też artysta w rozumieniu twórczym? To pytanie bardzo skomplikowane i nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. A mimo to większość z nas nie ma najmniejszego problemu z odpowiedzią na to pytanie w zetknięciu z dziełem sztuki (poza pracami plastycznymi, które pośrednika nie potrzebują ze swej natury) odtwarzanym na scenie, ekranie, z głośnika radiowego, z płyty (z CD, byłoby dziś adekwatniej powiedzieć). A już zwłaszcza w żywym, nie mechanicznym odbiorze sztuki: ze sceny. Potrafimy bez problemu powiedzieć: ładnie zagrał. Lub wykrzyknąć głośno lub w myślach tylko: to było wspaniałe! Jakże on grał niesamowicie, ciarki czasem po plecach przechodziły! I to jest ta zasadnicza różnica miedzy dobrym muzykiem-odtwórcą, który zawsze prawie ładnie zagra a artystą interpretatorem, który nas porwie. I to jest też sztuka, też twórczość, choć faktycznie wtórna. Wtórna ponieważ jest to jednak tak bliska , jak jest to technicznie i emocjonalnie możliwe, do oryginału zapisanego przez kompozytora/poetę. Nie mogą to być wariacje na temat, tylko interpretacja utworu oryginalnego. Ale osiągać mogą poziom sztuki najwyższy. By to osiągnąć najpierw trzeba samemu (prócz technicznej umiejętności) partyturę (orkiestra) lub nuty indywidualne wielokroć czytać, studiować. Trzeba się wcielić w ‘duszę’ tej muzyki, jak aktor wciela się w postać graną. Jakże smutek lub namiętność wykazać na strunie, klawiszu, przez ustnik jeśli nie potrafimy go odczuć sami? Prawda, że są kompozytorzy nad wyraz nieufni, którzy każdą najmniejsza zmianę nastroju zapiszą na pięciolinii, każde najmniejsze przyspieszenie, zgłośnienie, wyciszenie. I są tacy, którzy oczekują by grający sam to wyczuł, zrozumiał niczym jakieś objawienie. Do tych trudniejszych należał Chopin. Sam będą wirtuozem, pianista-artystą – wymagał tego od tych, którzy jego muzykę grać mieli. Stąd tyle szkól i tradycji, stylów grania Chopina.
O tych, między innymi, perypetiach ‘szopenowskich’ gawędziłem z Łukaszem Mikołajczykiem. I o innych kłopotach, szczęściach i nieszczęściach młodego pianisty. Zawodu? Powołania? Twórczości?
Tu wracam do tematu rozmów już na moim, prywatnym podwórku. Zawsze pasjonowały mnie spotkania i rozmowy (nawet jeśli robiłem to pod pozorem formalnego wywiadu – były to jednak rozmowy intymne a nie typowe kiedy, gdzie i dlaczego) z twórcami, artystami. Gdybym mógł i miał taką możliwość otwierania każdych drzwi – po każdym koncercie (chyba, że nudny i nader zwykły, co też bywa) byłbym biegł za kulisy na długą pogawędkę właśnie. I staram się z tej rozmowy, na różne czasem tematy prowadzonej, wyciągnąć ten rąbek tajemnicy: dlaczego grasz? Czy masz coś do powiedzenia i skąd ta chęć powiedzenia tego? Uchylenia tego rąbka, jak sam to określam, sacrum artysty. Nie zawsze mi to się udaje. Może być, że po prostu bardzo dobry skrzypek, pianista, flecista – ale nie artysta w głębokim tego słowa znaczeniu. Czasem nie udaje nam się przebić z konwencjonalnej rozmowy-wywiadu i pozostaje ściana między rozmówcami, która tego elementu nigdy nie zdradzi. A czasem gdzieś, coś błyśnie na moment, co spowoduje, że od razu głos swój wyciszam i zaostrzam słuch. 
Tak wydało mi się nie tylko słuchając gry Mikołajczyka ale właśnie rozmawiając z nim. Coś jest w tym młodym pianiście bardzo bezpośredniego, świeżego, szczerego. I jest jakiś ledwie widoczny, może nawet skrywany lub nieuświadomiony w pełni głód. A jak jest głód twórczy to jest i apetyt. Beż tego ‘głodu i apetytu’ twórczego mowy być nie może o autentycznej sztuce muzycznej. Możesz zawsze nutę właściwą uderzyć palcami, zawsze tempo odpowiednie znaleźć, z pianissimo wejść w forte gdzie trzeba – słowem zbudować dźwiękami pałac piękny na lodzie … a będzie zimny i pusty. Lub, zdarzyć się może i dobrym pianistom, błąd gdzieś zrobisz, nutę zgubisz, stopę zbyt śpiesznie z pedału zwolnisz – ale pałac wypełnisz gwarem, śmiechem lub płaczem cichym w alkowie za sala balową… .
Mikołajczyk przyjechał do Vancouver bardzo niedawno. Młody chłopak, żądny świata i wrażeń, nade wszystko wrażeń muzycznych, artystycznych. Już z sukcesami w Polsce, niemal ‘z biegu’ zapisał się w muzycznej historii Vancouveru zdobywając 1 Diamentową Nagrodę w historycznej, pierwszej edycji Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego w Vancouver – pierwszej międzynarodowej kompetycji muzyki klasycznej w tym mieście. Cieszy się ze spotkań muzycznych z Polakami. Sprawiają mu radość dodatkową, poza samą radością grania.
Vancouver ma szczęście do polskich muzyków, szczególnie do pianistów. Od samego Ignacego Paderewskiego poczynając, który przyjechał tu na koncerty swoją salonką kolejową ponad sto lat temu. Działające od długiego czasu Stowarzyszenie Muzyki Fryderyka Chopina (Fryderyk Chopin Music Society) ‘rozpieszcza’ Polaków (oczywiście nie tylko Polaków) tu zamieszkałych koncertami wielkich gwiazd klawiatury: Zimermana, Blechacza, Olejniczaka (będzie tu znowu gościł na koncercie już 2 lutego). Stowarzyszenie ‘Pod skrzydłami Pegaza” zapoczątkowało muzyczne spotkania wschodzącej gwiazdy kanadyjskich pianistów, Jana Lisieckiego zapraszając go na jego pierwszy koncert gdy miał ledwie 15 lat. Bywała u nas często Katarzyna Musiał, jest na miejscu pianistka Krystyna Tucka, był Witold Wardziukiewicz. Kilkakrotnie koncertował inny, młody i znany w świecie muzyk-flecista, Krzysztof Kaczka. Vancouver i my, Polacy, mamy zaiste szczęście. Ale czy maja zawsze te szczęście, jeżeli chodzi o publiczność polską, sami muzycy? Nie jestem pewny. A warto o to zadbać. Dobrze mieć blisko pianistę tej klasy, co Mikołajczyk. Zwłaszcza jeśli jest jeszcze pełen zapału wobec kontaktu z polską publicznością. Życie jest życiem. Pianista potrzebuje koncertować i potrzebuje tak, jak ryba powietrza, kontaktu ze słuchaczem. Nie znajdzie go tutaj – to prędzej czy później znajdzie gdzie indziej. Obyśmy nie musieli powtarzać do znudzenia starego wierszyka “cudze chwalicie, swego nie znacie – sami nie wiecie, co w domu macie”.
Na organizowanym przez Canada International Music Society 10 lutego, 2018 w Barnett Hall przy UBC School of Music reczitalu pianisty będziemy mieć możność posłuchać w jego wykonaniu kompozycji Chopina i Sergieja Rachmaninowa (Preludium B dur nr 2 i D dur nr 4 z op. 23) oraz słynną, choć niezbyt często graną, suitę fortepianową Maurice’a Ravela “Gaspard de la nuit” skomponowaną, jako testament muzyczny autora “Bolera” do słów poematu prekursora symbolizmu francuskiego, Aloysiusa Bertranda.
Łukasz Mikołajczyk to pianista warty uwagi. Ze swoją energią i entuzjazmem jawi się prawie jak muzyczny ‘Superman’ na naszym firmamencie. Nie, nie żartuję i nie przesadzam: udało mi się onegdaj zrobić mu z ukrycia zdjęcie, które najwyraźniej ten ukrywany przez niego sekret wyłania – sami zobaczcie czy się mylę!
