Île-Royale – voila!

Wyruszamy rano z Halifaksu.  Można było jechać bocznymi szosami, wzdłuż fantastycznego Wschodniego Wybrzeża, pełnego zawijasów, mijanych jezior i co raz to nowych widoków atlantyckich zatok, zatoczek i zalewów.  Ale to strata, mimo wszystko, ponad dwu godzin dodatkowej jazdy, a dni już co raz krótsze – październik. Jedziemy więc trasą główna od Halifaksu do Truro i stamtąd na północ, przez New Glasgow, do Antigonish.  Szosa wygodna, szeroka, w zasadzie bez przerwy czteropasmowa, oddzielająca przeciwne kierunki ruchu szerokim pasem zieleni.  Znam dobrze, bo tego lata jeździłem nią wielokroć do naszych działek w historycznym Pictou trochę teren tam oczyszczając i budując w naszym lasku mała szopę na narzędzia i ewentualny, spartański nocleg.

Nowa Szkocja, szosa z New Glasgow do Antigonish, X.2020

Dużo lasów po obu stronach, a od rozjazdu w Truro już de facto bez przerwy przez lasy i co raz wyższe wzniesienia, pagórki. Wszędzie widać kolory złotej i czerwonej jesieni, wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą ciemno-zielonych świerków i jasno-żółtych brzóz. Tak, tak, niczym u Mickiewicza w Inwokacji. Bo też te moje wędrówki zawsze chciał-nie-chciał wywołują w pamięci jakieś inne, literackie widoki: a to pani Orzeszkowej „Nad Niemnem”, a to Broniewskiego szeregi topól nadwiślańskich, Iwaszkiewicza włoskie pejzaże lub ukraińskie powroty. Od tych serdecznych kajdan przeszłości uciec nie mogę.  Wszak one nie ciążą. Przeciwnie, są miłe.

Od tysiącleci wyspa była miejscem pobytu stałego lub jedynie w sezonach polowań i rybołówstwa, przez ludy szczepów L’nu, dziś określane, jako Mi’Kmaq. Mają tam do dziś dość obszerne tereny.

U schyłku XV wieku pojawił się John Cabot (Giovanni Caboto). Jego szlakiem wybrzeża Cape Breton odwiedzane były często dla bogatych połowów przez rybaków portugalskich, Bretończyków i Basków. Jednak prawdziwe, choć bardzo nieliczne, osadnictwo przypadło dopiero u końca pierwszej połowy XVII wieku i przypadło osadnikom szkockim. W wyniku Traktatu Utrechckiego w 1713 wyspa została oddana królowi Francji i została częścią Nowej Francji. Od tamtych lat, do końca wojny Trzydziestoletniej, przegranej w Europie przez Francję, nosiła nazwę Isle Royale i była celem osadnictwa francuskiego. W 1763 wróciła w posiadanie korony brytyjskiej.

Bardzo gęsto zalesiona, z licznymi rzekami, jeziorami, stawami, ostrymi skałami i górzysta w północnej części, oddalona od głównych szlaków handlowych nie była terenem łatwym ani wygodnym do osadnictwa. Długo bardzo, bo aż do początków XX wieku posiadała tylko nieliczne osady wzdłuż wybrzeży atlantyckiego i od strony Zatoki św. Wawrzyńca. Najczęściej odseparowane od siebie, bez komunikacji lądowej a jedynie morskiej. Dzięki tej izolacji przetrwała w swej pięknej surowości do naszych czasów.

Dzisiejszy podział etniczny jest wynikiem historii kolonizatorów i ówczesnych wojen rodów panujących w Anglii i Francji oraz lokalnych warunków osadniczych. Wybrzeże wschodnie, najlepiej zagospodarowane i najbardziej silne ekonomicznie to głównie ludność pochodzenia szkocko-irlandzkiego, obok wiodącego i ogólnie używanego angielskiego spotyka sie tu tez dość często język gaelicki, pozostałości staroirlandzkiego z północno-zachodniej Szkocji i Hebrydów. Gaelicki widoczny jest przede wszystkim w lokalnych nazwach i zwrotach językowych.  W Cape Breton istnieje też jedyna w Kanadzie Akademia z gaelickim, jako językiem wykładowym, Acadamaidh GÀIDHLIG An Atlantaig w St. Ann.

Bardzo mało używanym, ale ciągle widocznym jest pozostałość akadyjskiego francuskiego.  W centrum wyspy, szczególnie wokół jeziora Bras d’Or bardzo silnie widoczny i używany na co dzień jest starożytny język szczepów L’nu, popularnie nazywanych od kilku stuleciu Mi’Kmaq.  Wybrzeże zachodnie, od strony zatoki św. Wawrzyńca, zachowało najsilniej wpływy i tradycje ludności akadyjskiej, francuskojęzycznej. Ta akadyjska odmiana francuskiego jest ciągle używana na co dzień, zwłaszcza w miasteczku Cheticamp i jego sąsiedztwie.  Zresztą, wynikające z bardzo długiego odosobnienia Cape Breton i jej osad, nazewnictwo i zwroty francuskie są tu często więcej spotkane niż w większości reszty Nowej Szkocji.

Środek wyspy zajmuje olbrzymie słonowodne jezioro Bras D’Or (faktycznie jest to rodzaj małego wewnętrznego morza/zatoki  połączonego z Atlantykiem cieśninami Little i Great Bras d’Or) – chroniona przez UNESCO biosfera cudów fauny, flory i geologii – rezultaty zmian z czasów początków holocenu.

zachód słońca nad Bras d’Or, X.2020

Wzdłóz jeziora prowadzi sceniczna i bardzo malownicza trasa Bras d’Or Lake. Po wjechaniu do Port Hawksbery z Nowej Szkocji, kontynuować kawałek Trasą Kwiatu Lilii (Fleur-de-Lis – tak, ta burbońska) dojechać do najstarszego miasteczka St. Pete’s i stamtąd wjechać we właściwą trasę Bras d’Or.  Czy wybierzecie skręt w prawo czy lewo – bez znaczenia. Wrócicie po wielu godzinach w to samo miejsce. W pewnym momencie, w okolicach Baddock i Wagmatcook trasa przechodzi w Cabot Trail i w okolicach South Haven ponownie staje się trasą Bras d’Or (lub odwrotnie, od South Haven do Wagmatcook). W Baddock łatwo zainteresować się postaciami i osiągnięciami Marconiego i Bella, którzy stąd właśnie prowadzili swoje największe osiągnięcia w połączeniach radiotelegraficznych i telefonicznych.

Inna ciekawa historycznie jest właśnie Trasa Fleur-de-Lis zaczynająca się w Port Hawkesbury, wzdłuż wschodniego wybrzeża. To historia pierwszego, starego osadnictwa francuskiego, łącznie z objazdem Ile Madame i jej najbardziej aktywnym życiem ludności francuskojęzycznej, zachowanymi bogatymi pamiątkami etnograficznymi, i dalej, do perły zabytków wczesnego osadnictwa – fantastycznie odrestaurowanego Fortu Louisbourg. Francuskiej twierdzy na północno-wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej.

widok na Louisbourg o zmierzchu

Z Louisbourga polecam Trasę Marconiego do Sydney, największego miasta Cape Breton i połączenia morskiego wyspy ze światem.  Region w okolicach Sydney i North Sydney był w okresie międzywojennym i gdzieś do początków lat 60. ub. wieku najbardziej rozwiniętym przemysłowo regionem Cape Breton.

Jest jeszcze jedna, niezbyt długa i obiecująca świetne widoki Trasa Celidh Trail. Prowadzi bez przerwy zachodnim wybrzeżem od Port Hakwsbury do Margaret Fork, gdzie łączy się z Cabot Trail. Tej jeszcze nie poznałem i obiecuje sobie wyruszyć w nią latem następnego roku.

Wszystkie te trasy nawiązują do historii wyspy, jej osadnictwa. Ich ukoronowaniem jest Cabot Trail przez całą północną, górzystą część wyspy. Centrum tej trasy to olbrzymi rezerwat kanadyjskiego Parku Narodowego Cape Breton Highland. Perła turystyczna, ekologiczna, widokowa. Jedna z najpiękniejszych i najciekawszych tras, jakie przejechałem.

Zanim jednak minęliśmy półwysep Nowej Szkocji, zatrzymaliśmy się na krótko w Antigonish na spacer po terenach Uniwersytetu św. Franciszka Ksawerego. Stare i urocze miasteczko położone u ujścia Zachodniej Rzeki (West River) do wyjątkowo malowniczej zatoki, upstrzonej wielością wysepek, wśród wzgórz i  lasów. Jak większość osad tego regionu historia miasta, to historia osadnictwa szkockiego tutaj, która zaczęła się na dobre po pierwszej zakotwiczeniu statku „Hector” i oryginalnej grupie osadników szkockich przybyłych do naturalnego portu w Pictou, odległym od Anigonish ok. 70 km.  Jednym z pasażerów tego pierwszego, historycznego wojażu i osadników szkockich w Pictou był nota bene przodek mojego męża, z klanu Graham.

Wjazd do miasta od głównej trasy z Halifaksu do Cape Breton to natychmiastowe spotkanie z nadspodziewanie rozległym i imponującym campusem uniwersyteckim Uniwersytetu św. Franciszka Ksawerego i górującymi  nad nim wieżami katedry mitycznego apostoła Szkotów, św. Niniana.

Tak budynki uniwersyteckie, szerokie aleje miedzy nimi, jak i katedra św.Niniana imponują i zaskakują, gdy ma się na uwadze, że to uniwersyteckie miasto w 2016r liczyło ledwie 4 tysiące dusz. Uniwersytet założono w 1866 i szybko stał się miejscem przyciągającym wielu młodych studentów. To oni, z wielu wielkich miast kanadyjskich i z zagranicy, nadają specyficzny koloryt i charakter miasteczka.  

Z Antigonish już tylko bliski skok do przejazdu na Cape Breton, do Portu Hakewsbury. Wyspę z półwyspem nowoszkockim w wąskim przesmyku łączy wysoka grobla uwieńczona w najgłębszym miejscu mostem. Tedy wjeżdżamy do Port Hakewsbury. Krótki postój, studiowanie mapy i decyzja, od której strony i którą trasą zacząć naszą przygodę nowo-bretońską. By nie tracić czasu wybieramy szosę nr 105 w kierunku osad Miqmaków: Weqomaq i Wagmatook.

Zdjęcia powyżej to wjazd na groblę/causeway łącząca Nowa Szkocję z wyspą i uroczy domeczek informacji turystycznej na granicy miasteczka Port Hawkesbury.

Ostatni odcinek szosy jedziemy wzdłuż kanału św. Patryka na jeziorze Bras D’Or. Mijany osady/wioski Mi’Kmaqów są bardzo schludne, dobrze utrzymane. Zatrzymujący się przy stacjach benzynowych miejscowi i turyści nie autochtonicznego pochodzenia wykupują szybko po 3 paczki papierosów – na ich terenach nie płaci się tego olbrzymiego podatku za papierosy, jako obowiązuje resztę Kanadyjczyków. Limit trzech paczek gwarantuje, że to dla użytku własnego a nie nielegalnego handlu. Krótko po minięciu Wagmatook wjeżdżamy do Parku Narodowego i początku Trasy Cabota – naszego zasadniczego celu podróży. Pogoda jest urocza. Lekkie zachmurzenia z częstymi przebłyskami słońca ułatwia zachwyt nad pejzażami widoków cudownych jesiennych kolorów złota, żółci, czerwieni i brązów. Olbrzymia galeria natury.

Zaraz za Wagmatook skręcamy w lewo kierując się środkiem wyspy szosą wijąca się przez lasy i nieliczne małe osady ku Margaree Forks, gdzie łączymy się z Trasą  Celidh. Stąd już dwa kroki do zachodniego wybrzeża, wzdłuż zatoki św. Wawrzyńca.  

Celem na dziś jest Cheticamp. Największa osada-miasteczko zachodniej części Cabot Trail.Cheticamp dzisiejsze to zdecydowanie centrum kulturalne, etniczne i polityczne starego francuskiego osadnictwa, tego jeszcze z czasów królewskiej, przedrewolucyjnej Francji. Nad miasteczkiem (skupionym głownie wzdłuż szosy Cabot Trail) góruje wieża kamiennego kościoła St. Pierre. Do niedawna jeszcze głównym zajęciem mieszkańców było rybołówstwo. Ostatnie dwudziestolecie wyparte – choć ciągle obecne – przez turystykę i związane z nią dochody. Są tu liczne małe motele, domy turystyczne, bed&breakfast, kilka kawiarni i pubów, galeryjki miejscowych rzemieślników i artystów ludowych.  Ceny nie są niskie i warto być przygotowanym, że za 150 dolarów za noc – lokum nie będzie przypominać komfortem typowego motelu na lądzie stałym.  Brak tu zresztą znanych firm hotelarskich i wszystko jest na ogół w rękach lokalnych właścicieli, których celem zasadniczym jest (z uśmiechem i gościnnością) sprać turystom kieszenie ile tylko można. Za to widoki – darmowe. I przepiękne. Cheticamp daje przedsmak głównej, górnej części Cabot Trail. Z jednej strony urwiste brzegi na ostrych zakretach nad przepięknym turkusem zatoki św Wawrzyńca, z drugiej wierzchołki szczytów północnej Cape Breton i zalesione gęsto dolinki, wąwozy.

W zasadzie, poczynając od Cheticamp, cała ta północna część wyspy i wszystkie nieliczne tam osady prawie aż do początków XX wieku dostępne były tylko drogą morska, statkiem lub łodzią. Jeżeli już lądem to jedynie przez lasy i wąwozy, wzdłuż rzek, bezdrożnymi leśnymi ostępami i tylko latem.Zima na ogół wszelki kontakt ustawał i przez wiele miesięcy osady żyły własnymi zasobami i sposobami licząc dni do wiosny. Jeden z [pierwszych francuskich misjonarzy w tym terenie, ojciec Lejamtel  spisal w 1813 swoje refleksje w ten sposób: ” ryzykowałem  w dawnych latach wielokroć moje życie żeglując tymi niebezpiecznymi wodami – teraz zdecydowałem nigdy już na statek nie wsiadać jesienią, chyba. że moje życie by od tego zależało”.

Początki liczącej prawie trzysta kilometrów Cabot Trail skonstruowano u zarania lat 30. ub. wieku. W tamtych latach była to trasa iście karkołomna i niebezpieczna.  Dzisiejsza, asfaltowa droga jest szczytem luksusu w porównaniu do ówczesnej. Mimo to, należy bardzo uważać na ostrych zakrętach, blisko przepaści nad dolinami i oceanem. We mgle ma to inne uroki i inne niespodzianki.  Kierowca bezwglednie winien hamować swoje zachwyty widokami i starać się czujnie pilnować gdzie i jak jedzie.

A nasza trasa tak się właśnie zaczęła. W jesienny dzień deszczowy i pochmurny, mglisty.

Wrażenia i widoki niesamowite. Wałęsające się wolno i nisko mgły przynoszą miraże nieoczekiwane i chwilami zabawne. Np. gdy nie jesteś pewien, czy podjeżdżasz pod brzeg oceanu czy na skraj przepaści. Lub, gdy mgły osiadły ciężko poniżej trasy, patrzysz w górę i widzisz kolorowe, gęsto zarośnięte zbocza gór, które wydają się zawieszone w powietrzu wynurzając się z gęstej, mgielnej zupy.

Objazd trasy Cabota kończymy po drugiej, atlantyckiej stronie wyspy, w okolicach miasta i portu Sydney, skąd ruszamy na zwiedzanie legendarnego Fortu Louisbourg. Ale to już zupełnie inna, pasjonująca historia na następny raz.

Leave a comment