Arabeska w tutu

obraz Ine Veen przedstawiający Annę Pawłową w jej legendarnej roli z Jeziora Łabędziego (ze zbiorów Wikimedia Commons)

Nie wiem już nawet który jest rok dokładnie. Lata są 30. ubiegłego wieku. Warszawka. Paryż Północy. Kocik Jeleński, młodziutki, szczupły z charakterystycznym noskiem, idzie pod rękę z Krzysztofem Kamilem, też młodziutkim, romantycznym. Śmieją się jak typowi gimnazjaliści w tym wieku. Za nimi mała grupka przyjaciół wśród których są i „Zośka” (Tadeusz Zawadzki) i „Rudy” (Jan Bytnar). Potem zasiadają razem w szkolnych ławkach Gimnazjum Batorego. 

W klasie siedzą też inni koledzy szkolni.  Bractwo na ogół inteligenckie. Na przerwie ktoś rozpoczyna popularne wówczas wśród młodzieży nacjonalistycznej przepychanki i głupie antyżydowskie dowcipy i obelgi wobec chłopców wyznania mojżeszowego.

Twarz Krzysia Baczyńskiego oblewa się szkarłatem gniewu. Krzyczy żeby się zamknęli. Od słowa do słowa dochodzi do przepychanek.  Gimnazjum, chłopcy, temperamenty. Ale Krzysiu nie jest przykładem chłopca-osiłka i Kocik, pomny swego rycerskiego pochodzenia, pierwszy wymierza ostry cios pięścią w podbródek jakiegoś patrioty-antysemity.  Reszta wiadomo – popchnięcia, bijatyka szkolna, komuś pękła warga, komuś poleciało czerwonką z nosa … .   Woźny podbiegł z dzwonkiem w ręku, zrobił głośny raban, przyszedł nauczyciel i chłopców rozdzielono.

Po szkole wracają do domu zwartą paczką. Na wszelki wypadek, gdyby rozjuszeni dbaniem o etniczną czystość koledzy-patrioci, chcieli im spuścić odwetowe lanie.  

Kamil wkłada swoje ramię pod ramię Kocika, a „Zośka” śmiejąc się obejmuje ramieniem „Rudego”. Rozchodzą się na wysokości Alei Ujazdowskich. „Rudy” odchodząc woła do Kamila ze śmiechem: ‘uważaj żeby cię Konstanty nie uwiódł, bo bronił cię, jak lew!’. Krzyś rumieni się i sam siebie zaskakując odpowiada: ‘wiesz, że nie lubię, jak go nazywasz Konstanty, mów do niego Kot’. “Zośka” z zalotnym, filuternym uśmiechem wtrąca jeszcze na odchodnym: ‘no, Kot to taki mały lew, niby się łasi ale ma pazurki, uważaj’. Wszyscy wybuchają śmiechem i się rozstają. Jeleński i Baczyński idą jeszcze, przed pożegnaniem, na spacer  alejkami Parku Ujazdowskiego.

Siadają na ławce blisko pomnika ‘Gladiatora’ Welonskiego.  Kocik mówi niby do siebie, niby do nikogo ale bacznie obserwuje reakcję przyjaciela: ‘lubię patrzeć na tą rzeźbę, Welonski świetnie ujął w niej proporcje i piękno ciała męskiego’.  Młody Baczyński nie odpowiada, zapada milczenie. Ale po chwili jego głowa spocznie na ramieniu Kota. Nic nie powiedzą do siebie. Będzie im miło i dobrze ale będą się bać ten moment zepsuć jakimkolwiek słowem lub ruchem zbytecznym lub zbyt natarczywym.

Kilka lat później Baczyński będzie o tym momencie myślał, gdy tym samym gestem oprze swą głowę na ramieniu przystojnego, o kilka lat dojrzalszego od niego, Jurka Andrzejewskiego. Czy jeszcze kilka lat później wspomni ten moment Konstanty Jeleński składając swoją głowę w objęcia szczupłego i chłopięcego, jak jego szkolny przyjaciel, Stanislao Lepri?

Kto to wie. I czy tak było? Kto to wie? Sam pewnie o tym właśnie nie myślałem, gdy którejś nocy letniej, tuż przed świtem,  w 1978, poszedłem z przyjacielem złożyć kwiaty pod tablicą u wylotu ulicy Miodowej. Miejscu, gdzie Krzysztof Kamil zginął.  Byłem chłopakiem ledwie. Kochałem jego wiersze, więc kochałem jego. Wydawało mi się, że dostrzegałem go spoza tej tablicy cementowej, spoza tej zbroi kutej w spiżu polskiego patriotyzmu.  Ale czy to wszystko mogłem zrozumieć? Czy tylko przeczuwałem?

Czytałem tygodniowe zapiski “Dziennika” Andrzejewskiego w „Literaturze” Putramenta. Ale przecież mimo, że wolno mu było dziecinny prawie spór o ‘wielkość” z Miłoszem prowadzić – nie wolno mu było odbrązawiać tego nacjonalistycznego puklerza Baczyńskiego z Powstania Warszawskiego.

A pisał o tych sprawach mądrze bardzo młody badacz literatury onegdaj, wczoraj ledwie, w sierpniu 2019, Piotr Sadzik na łamach polskiego Newsweeka. Odłożyłem ten jego artykuł, by kiedyś wrócić. Ten jego tekst mi o tym przypomniał. Więc wodze fantazji spuściłem lekko, i dałem się samemu na ten spacer warszawski wybrać. W czasie i przestrzeni.

W latach 80. byłem w gościnie u Kota Jeleńskiego, mieliśmy długie rozmowy. Ale nie o Baczyńskim. To były lata 80. przecież. Tyle się działo w naszym, polskim świecie.  Tyle tematów bieżących. Trwała też właśnie wielka wystawa retrospektywna Leonor Fini, jego żony.  Były rzeczy ważniejsze. Jak zawsze w życiu. Wkrótce po moim wyjeździe z Paryża, Konstanty Jeleński zmarł. Już z nim nie porozmawiam. I czy jest mi to potrzebne i czy on więcej wiedział? Chyba tak.

Te hufce narodowe, te sztandary, te puklerze ciągle kładą się cieniem długim na pamięć i znajomość osobowości twórców kultury polskiej. Nie osobowości twórczej (te łatwiej badać w oderwaniu od rzeczywistości) ale twórcy właśnie.

Przecież i mnie, bezwiednie i bez trudu prawie, te puklerze, te napierstniki nacjonalizmu nałożono. Tez zatruto nimi moją młodość. Tak, jakby słowo patria musiało się łączyć ze słowem oszustwo lub milczenie.

Więc na moją, prywatna potrzebę, taką sobie arabeskę stworzę, skomponuję. Z rzeczy i spraw, których fragmenty znamy i rzeczy i spraw, które przeczuwamy jedynie. Będą w strojach baletowych tańczyć w tejże arabesce-choreografii i młodzi Baczyńscy i Jeleńscy, i „Zośki” z „’Rudym”, będzie wirować z wiankiem na głowie Narcyza Żmichowska, a nawet Marysia Konopnicka, będzie Andrzejewski z Gombrowiczem i jeszcze Białoszewski podpity. Za nimi cały zespól taneczny prowadzony przez Stasia Szymańskiego i Wacka Niżyńskiego.  Wszyscy będą młodzi, chłopcy ledwie. Muzykę napisze oczywiście dwudziestoletni Chopin. Czy przejdą korowodem roztańczonym, roześmianym z Opery Narodowej do Parku Ujazdowskiego?  Naturalnie! W końcu to moja arabeska. Kobiety będą w spodniach tańczyć i kapeluszach z wielkim rondem, a młodzi mężczyźni w tutu romantycznych, z tiulu białego.

Niech tych innych chłopców, tych narodowych, aryjskich, czystych, krew zaleje, gdy na ten kolorowy korowód patrzeć będą. Oni się już przez wieki  napili wystarczająco dużo cykuty zapomnienia, oszukania, zakrywania, fałszowania. I nas nią poili. Czas na tutu. Czas na spacer z Batorego do Parku Ujazdowskiego. Tym razem już nawet nie pod pomnik Gladiatora, a prosto pod kształtną figurę ‘Perseusza’ Gruyera. Niech się niewinne przyjaźnie i romanse platoniczne rumienią bez kolczugi kłamstwa.

Niemożliwe?

W 64 oku  cesarz Neron, neurotyczny i zakochany w sobie psychopata, miał już dość oglądania wszędzie wspomnień i zabytków świadczących o wielkości jego poprzedników, ich czynach i dokonaniach. Rzym zbyt mało wagi przykładał wszak wobec jego wielkich osiągnięć i talentów! Przy tym on, Neron, wielki i czuły artysta i wizjoner, znieść nie mógł szkaradnej brzydoty rzymskiej zabudowy, ciasnej, brudnej, mało przestronnej. Ale jakże budować nowe wielkie Łaźnie, jak nadać miastu szlachetnego porządku hellenistycznej architektury ( a wszak w nikim, poza nim, takiej czystości helleńskiej, godnej jedynie Apollina boskiego, nie było!), gdy brak miejsca, brak placów wolnych? Jakże zresztą nowe budowle piękne stawiać obok brzydkich już istniejących?

A cóż bardziej oczyszczającego, bardziej szlachetnego, gorejącego niczym miłość Apolla do Hiacynta, niż ogień?! Wysyłał więc w ciągu kilku dni swoich cesarskich pachołków w różne dzielnice by strategicznie wzniecali nowe pożary. Rzym płonął. Neron był w apoteozie pogromcy ale i przyszłego budowniczego. Odnowiciela. I o tym odnowieniu, o tym powrocie do chwały i piękna, do tradycji czystej a prastarej śpiewał na tarasie swego pałacu akompaniując sobie samemu na lirze apollińskiej. A u jego podnóża płonął stary, brudny Rzym.  Płonęły też (naturalnie tylko niefortunnym zbiegiem okoliczności …) setki domów i pałaców rzymskich patrycjuszy, rzymskiej arystokracji, która nim, boskim Cezarem, gardziła skrycie, podśmiewała się z niego.

Już on nie raz słyszał i donoszono mu o tym skrzętnie, jak to szeptali między sobą o tym, jak zamordował własnego pół-brata, Brytanika, pierworodnego syna starego cesarza. Ponoć tym samym sposobem, szeptali między sobą, pozbył się swojej własnej matki, Agrypiny. Niewdzięczni zarozumialcy, zawistni i leniwi. Elita rzymska. A przecież on wszystko dla Rzymu poświęcił, swój talent, urodę i młodość. Nawet ten pożar to przecież też dla Rzymu i Rzymian, by go na nowo dla nich, niewdzięcznych, odbudować lepszym i świetniejszym niż kiedykolwiek przedtem. Jakże gorzko ich za to nienawidził!  Ten cały obrzydliwy sort. Gdyby byli wierni, gdyby jego wielkość i boskość uznali, może by nie musiał i brata i matki otruć. Ale jakże mógł i jej, inteligentnej i sprytnej nazbyt dla własnego dobra, matce rodzonej, zawierzyć? Jak mógł bratu, który przysięgał, że go kocha, zawierzyć? Nie mógł przecież. Był cezarem przede wszystkim. Na słabości i sentymenty nie wolno mu było uwagi zwracać. Na nim samym spoczywał ciężar władzy i troski o Rzym. Rzymowi poświęcił swe życie. Nawet ten Rzym płonący był wszak zapowiedzią odnowy. A oni, miast mu wdzięcznymi być, ciągle tylko narzekają, ciągle spiski knują. Podły sort.

Tak myślał pewnie Neron, psychopatyczny narcyzysta, spoglądając  przez pięć dni 1957 lat temu na pożar starego Rzymu.  I pewnie sam się aż wzruszał nad sobą, że tak mało jego poświecenia jest szczerze przez poddanych doceniana. Być może nawet, w chorobliwej jaźni, zrodziła się szczera wiara, że śmierć brata była ich, tej rzymskiej elity, winą. Bo przecież, gdyby mógł być pewien, że nigdy tronu cesarskiego bratu, zamiast jemu, nie powierzą – to wszak być może brat jego mógłby spokojnie żyć! Oczywiście, to takie jasne! On nie jest winny bratobójstwa – to oni! Ta elita!

Tak mi to wszystko dziś w obrazach wyobraźni się jawiło, gdym patrzył na wypadki w Waszyngtonie, nowym Rzymie współczesnego świata.  Na okazały budynek Kongresu USA i na pałac cesarski – Biały Dom. Nie wiedziałem czy Kongres to symbol Senatu Rzymskiego (architektura neoklasycystyczna, więc o skojarzenie łatwo), obok zaś siedziba prezydenta czy cesarza?  Ważniejsza Ameryka czy Cesarz?  I myślałem, jak bardzo musi pogardzać ten współczesny cesarz amerykański tymi tłumami swoich wyznawców.  Tymi, którzy gotowi byli tych patrycjuszowskich senatorów z Kongresu powywieszać na szpalerach drzew wzdłuż Alei Pensylwańskiej.  Powywieszać dla niego – bo im obiecał ten wielki, w białych (naturalnie tylko w białych!) togach Rzym amerykański przywrócić. Bo mają już szczerze dosyć i tych elit waszyngtońskich, i tych Spartakusów-wyzwoleńców, którym się wydaje, że są równi im. Im! Białym, prawdziwym Amerykanom!  Obiecali mu, ich cesarzowi, że mu ten stary, brzydki, ciasny Waszyngton rzucą w prezencie pod nogi, jak płonącą pochodnię.  Nie bardzo im wierzył, co prawda. Gardził nimi i nie znosił ich nędznej rzeczywistości małych, kiepsko urządzonych domków i głupich małych biznesów, która w jakikolwiek sposób nie pasowała do jego apartamentów ze złotymi bidetami i kryształowymi łazienkami (nawet ten głupi pałac cesarski zwany Białym, uważał za podły kurnik) – ale ufał im jednak bardziej niż tym przeklętym patrycjuszom z Kongresu, tym wywyższającym się intelektualistom, tym przemądrzałym starym elitom. Zresztą ten motłoch był jego ostatnią nadzieją. Nie miał nic do stracenia. Powiedział im nawet, że ich kocha. Co z tego? Nie jednej kurwie już tak mówił. Mogł więc i im.  Po prawdzie nie może nawet już ufać swoim pretorianom.  Nie jest pewny czy staną zwartym szeregiem po jego stronie czy też przyjdą zwartym, małym oddziałem zabrać go do jakiejś celi w starej twierdzy. Podły, niewdzięczny naród niegodny jego wspaniałości.

Więc tak sobie wyobrażałem Nerona i Trumpa. I co myśleli lub, co myśleć mogliby. I zaraz trzeci obraz się na dwa poprzednie nałożył.

Jakiś stary, mały człowiek w Warszawie. Na Żoliborzu, w willi odebranej kiedyś jakiemuś patrycjuszowi, im przekazanej przez wujka, wysokiej rangi pretorianina, jego rodzicom. Dziś rodziców już nie ma. Nie ma też ukochanego ale może i jednocześnie nienawidzonego brata. On – zbawca narodu. On, który mógł tak wiele sam, a życie zmusiło go, że zawsze musiał być w cieniu innych. Niegodnych jego wizji. Ale z tytułami: przewodniczących, premierów, prezydentów. Nawet ten głupi elektryk z idiotycznymi wąsami nim pogardzał. Nim! Ze starej inteligencji! A już te przeklęte elity, ci przemądrzalcy, ci kosmopolici przeklęci zachłystujący się swoimi podróżami po tym zgniłym Zachodzie! Tfu, kociamać! Gdyby jego wizji starej, rzymiańskiej Polski zawierzyli, gdyby docenili jego talenty, to może by i nie musiał tego brata do tego lotu nieszczęsnego tym starym rosyjskim gruchotem namawiać. Tak, to oni są winni! I teraz za to wszystko musza zapłacić. On im ta ‘ichniejszą’ Polskę spali, jak Neron Rzym. Zbuduje nową. Nie musi być ani tak pstrokato kolorowa ani jakakolwiek tęczowa. Szarość to kolor najlepszy. Nie rzuca się w oczy i nie razi nikogo. Jak popiół po pożarze. Więc im teraz pokaże. Teraz ma w końcu szansę. I ten motłoch, jak ten w Alei Pensylwanii, mu w tym pomoże. Zresztą – co tam ci z Waszyngtonu! Nasze pochody 11 listopada w Alejach Jerozolimskich, przez Most Poniatowskiego – to dopiero pokaz siły i tężyzny. I te racice. I ten ogień niszczący i oczyszczający jednocześnie.  Ten mały, stary człowiek, ten zniszczony życiem psychopata, któremu żadne uczucie prócz nienawiści, już w duszy nie zostało, niedoceniony bratobójca zerka na Warszawę z szerokiej perspektywy olbrzymiego Placu Piłsudskiego. Przed nim pomnik ofiar tej przeklęto-zbawiennej katastrofy, pomnik wyszydzany przez tych podłych Polaków, tych samych, którzy tłumnie po tej katastrofie płakali i w szczerej byli żałobie. Blisko, tuż obok, uwielbiany i czczony Pomnik jakiegoś nieznanego żołnierza z wojny , której nikt już z żyjących nie pamięta; naprzeciw pomnik starego Naczelnika do dziś uwielbianego. A to przecież on, ten Marszałek do Belwederu i do Sejmu z wojskiem wkroczył, bez wyborów!  A on do Sejmu z wyborów. Co za głupi naród – i tego marszałka i tego nieznanego żołnierza kochają i wielbią – a nim pogardzają. I myśli ten chory, stary człowiek: ale wam się odpłacę, zrobię wam jeszcze taką hucpę, że mnie zapamiętacie.

I zastanawiam się czy to możliwe. I jaka ta ‘hucpa’ może być.  Czy możliwe?

Czy wiecie kiedy ostatni raz uzbrojona banda wpadła do budynku Kongresu USA, największego mocarstwa na świecie, stolicy najstarszej nowożytnej demokracji? To wam przypomnę. Utkwiło mi w pamięci dobrze, bo wielokroć zachodzę na stary cmentarz w Halifaksie, gdzie dowódca tych żołnierzy jest pochowany. Był nim brytyjski generał Wojny 1812 roku, Robert Ross. Wojny 1812 w Ameryce, nie w Europie. Między Koroną Brytyjską a nowo powstałymi Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej. Ross pokonał w potyczkach wojska amerykańskie i zajął Waszyngton w 1814. W odwecie za zniszczenia w Yorku (obecnie Toronto) – spalił Kapitol (siedziba Kongresu) i Biały Dom. To był ostatni raz, gdy uzbrojona grupa ludzi zajęła siłą Kapitol. Ostatni do wczoraj. Do 6 stycznia 2021.

Wtedy, w 1814 ważyły się losy między byciem kolonią Imperium zza oceanu czy też suwerenną republiką. Republika zwyciężyła. Dziś ważyły się losy amerykańskiej, najstarszej i największej w nowożytnym świecie demokracji.

Rzeczy niemożliwe stają się faktami dokonanymi nie przez paranaturalne lub boskie wyroki i cuda. Stają się faktami dokonanymi wówczas, gdy zbyt wiele osób wierzy, że są niemożliwe.

A główna przyczyną był, wynikły z psychozy, charakter  lidera, przywódcy, cezara. Charakter, który poza sobą nie widzi niczego innego. Jest przekonany o swojej wizji Ameryki, swego cesarstwa i głęboko zakorzenionej niechęci do tzw. ancien regime (starego porządku) i elit ten porządek reprezentujących. Tak, jak charakter Karła z Żoliborza. Trump znienawidził Amerykanów, za to gdy zaczęli nim gardzić, poniżać go, wyśmiewać. Zrobili z niego obiekt kpiny. Oparł się na tych, którzy byli mu całe życie kompletnie obojętni: na niewykształconej, politycznie przegranej masie ludzi, którzy niezbyt wiele w życiu osiągnęli i szczerze nienawidzili tych, którzy swoją pracą osiągnęli więcej niż oni. Zwłaszcza, gdy byli nimi ludzie, których  przez szkła ksenofobii i czystego rasizmu uznawali za gorszych od siebie. Dla nich hasło ‘wolność’ ma duże znaczenie też – ale tylko w  rozumieniu ‘wolności’ rasy białej i amerykańskiej.

Czy są pewne podobieństwa?  Nie musi być identycznie, wystarczy, że odnajdziemy wątek, nić, które łączą sytuację Polski i Ameryki ostatnich pięciu lat. Tylko nie mówcie już głośno i z przekonaniem, że to niemożliwe.