
Nie wiem już nawet który jest rok dokładnie. Lata są 30. ubiegłego wieku. Warszawka. Paryż Północy. Kocik Jeleński, młodziutki, szczupły z charakterystycznym noskiem, idzie pod rękę z Krzysztofem Kamilem, też młodziutkim, romantycznym. Śmieją się jak typowi gimnazjaliści w tym wieku. Za nimi mała grupka przyjaciół wśród których są i „Zośka” (Tadeusz Zawadzki) i „Rudy” (Jan Bytnar). Potem zasiadają razem w szkolnych ławkach Gimnazjum Batorego.
W klasie siedzą też inni koledzy szkolni. Bractwo na ogół inteligenckie. Na przerwie ktoś rozpoczyna popularne wówczas wśród młodzieży nacjonalistycznej przepychanki i głupie antyżydowskie dowcipy i obelgi wobec chłopców wyznania mojżeszowego.
Twarz Krzysia Baczyńskiego oblewa się szkarłatem gniewu. Krzyczy żeby się zamknęli. Od słowa do słowa dochodzi do przepychanek. Gimnazjum, chłopcy, temperamenty. Ale Krzysiu nie jest przykładem chłopca-osiłka i Kocik, pomny swego rycerskiego pochodzenia, pierwszy wymierza ostry cios pięścią w podbródek jakiegoś patrioty-antysemity. Reszta wiadomo – popchnięcia, bijatyka szkolna, komuś pękła warga, komuś poleciało czerwonką z nosa … . Woźny podbiegł z dzwonkiem w ręku, zrobił głośny raban, przyszedł nauczyciel i chłopców rozdzielono.
Po szkole wracają do domu zwartą paczką. Na wszelki wypadek, gdyby rozjuszeni dbaniem o etniczną czystość koledzy-patrioci, chcieli im spuścić odwetowe lanie.
Kamil wkłada swoje ramię pod ramię Kocika, a „Zośka” śmiejąc się obejmuje ramieniem „Rudego”. Rozchodzą się na wysokości Alei Ujazdowskich. „Rudy” odchodząc woła do Kamila ze śmiechem: ‘uważaj żeby cię Konstanty nie uwiódł, bo bronił cię, jak lew!’. Krzyś rumieni się i sam siebie zaskakując odpowiada: ‘wiesz, że nie lubię, jak go nazywasz Konstanty, mów do niego Kot’. “Zośka” z zalotnym, filuternym uśmiechem wtrąca jeszcze na odchodnym: ‘no, Kot to taki mały lew, niby się łasi ale ma pazurki, uważaj’. Wszyscy wybuchają śmiechem i się rozstają. Jeleński i Baczyński idą jeszcze, przed pożegnaniem, na spacer alejkami Parku Ujazdowskiego.
Siadają na ławce blisko pomnika ‘Gladiatora’ Welonskiego. Kocik mówi niby do siebie, niby do nikogo ale bacznie obserwuje reakcję przyjaciela: ‘lubię patrzeć na tą rzeźbę, Welonski świetnie ujął w niej proporcje i piękno ciała męskiego’. Młody Baczyński nie odpowiada, zapada milczenie. Ale po chwili jego głowa spocznie na ramieniu Kota. Nic nie powiedzą do siebie. Będzie im miło i dobrze ale będą się bać ten moment zepsuć jakimkolwiek słowem lub ruchem zbytecznym lub zbyt natarczywym.
Kilka lat później Baczyński będzie o tym momencie myślał, gdy tym samym gestem oprze swą głowę na ramieniu przystojnego, o kilka lat dojrzalszego od niego, Jurka Andrzejewskiego. Czy jeszcze kilka lat później wspomni ten moment Konstanty Jeleński składając swoją głowę w objęcia szczupłego i chłopięcego, jak jego szkolny przyjaciel, Stanislao Lepri?
Kto to wie. I czy tak było? Kto to wie? Sam pewnie o tym właśnie nie myślałem, gdy którejś nocy letniej, tuż przed świtem, w 1978, poszedłem z przyjacielem złożyć kwiaty pod tablicą u wylotu ulicy Miodowej. Miejscu, gdzie Krzysztof Kamil zginął. Byłem chłopakiem ledwie. Kochałem jego wiersze, więc kochałem jego. Wydawało mi się, że dostrzegałem go spoza tej tablicy cementowej, spoza tej zbroi kutej w spiżu polskiego patriotyzmu. Ale czy to wszystko mogłem zrozumieć? Czy tylko przeczuwałem?
Czytałem tygodniowe zapiski “Dziennika” Andrzejewskiego w „Literaturze” Putramenta. Ale przecież mimo, że wolno mu było dziecinny prawie spór o ‘wielkość” z Miłoszem prowadzić – nie wolno mu było odbrązawiać tego nacjonalistycznego puklerza Baczyńskiego z Powstania Warszawskiego.
A pisał o tych sprawach mądrze bardzo młody badacz literatury onegdaj, wczoraj ledwie, w sierpniu 2019, Piotr Sadzik na łamach polskiego Newsweeka. Odłożyłem ten jego artykuł, by kiedyś wrócić. Ten jego tekst mi o tym przypomniał. Więc wodze fantazji spuściłem lekko, i dałem się samemu na ten spacer warszawski wybrać. W czasie i przestrzeni.
W latach 80. byłem w gościnie u Kota Jeleńskiego, mieliśmy długie rozmowy. Ale nie o Baczyńskim. To były lata 80. przecież. Tyle się działo w naszym, polskim świecie. Tyle tematów bieżących. Trwała też właśnie wielka wystawa retrospektywna Leonor Fini, jego żony. Były rzeczy ważniejsze. Jak zawsze w życiu. Wkrótce po moim wyjeździe z Paryża, Konstanty Jeleński zmarł. Już z nim nie porozmawiam. I czy jest mi to potrzebne i czy on więcej wiedział? Chyba tak.
Te hufce narodowe, te sztandary, te puklerze ciągle kładą się cieniem długim na pamięć i znajomość osobowości twórców kultury polskiej. Nie osobowości twórczej (te łatwiej badać w oderwaniu od rzeczywistości) ale twórcy właśnie.
Przecież i mnie, bezwiednie i bez trudu prawie, te puklerze, te napierstniki nacjonalizmu nałożono. Tez zatruto nimi moją młodość. Tak, jakby słowo patria musiało się łączyć ze słowem oszustwo lub milczenie.
Więc na moją, prywatna potrzebę, taką sobie arabeskę stworzę, skomponuję. Z rzeczy i spraw, których fragmenty znamy i rzeczy i spraw, które przeczuwamy jedynie. Będą w strojach baletowych tańczyć w tejże arabesce-choreografii i młodzi Baczyńscy i Jeleńscy, i „Zośki” z „’Rudym”, będzie wirować z wiankiem na głowie Narcyza Żmichowska, a nawet Marysia Konopnicka, będzie Andrzejewski z Gombrowiczem i jeszcze Białoszewski podpity. Za nimi cały zespól taneczny prowadzony przez Stasia Szymańskiego i Wacka Niżyńskiego. Wszyscy będą młodzi, chłopcy ledwie. Muzykę napisze oczywiście dwudziestoletni Chopin. Czy przejdą korowodem roztańczonym, roześmianym z Opery Narodowej do Parku Ujazdowskiego? Naturalnie! W końcu to moja arabeska. Kobiety będą w spodniach tańczyć i kapeluszach z wielkim rondem, a młodzi mężczyźni w tutu romantycznych, z tiulu białego.
Niech tych innych chłopców, tych narodowych, aryjskich, czystych, krew zaleje, gdy na ten kolorowy korowód patrzeć będą. Oni się już przez wieki napili wystarczająco dużo cykuty zapomnienia, oszukania, zakrywania, fałszowania. I nas nią poili. Czas na tutu. Czas na spacer z Batorego do Parku Ujazdowskiego. Tym razem już nawet nie pod pomnik Gladiatora, a prosto pod kształtną figurę ‘Perseusza’ Gruyera. Niech się niewinne przyjaźnie i romanse platoniczne rumienią bez kolczugi kłamstwa.


