Chopin, Konkurs, Ciotki i dzieciństwo

cz. I

Konkurs Szopenowski w Warszawie. Każde dziecko (polskie dziecko, naturalnie) słyszało tą nazwę. Nie dlatego, że Polacy aż tak nadzwyczajnie muzyczni, nie przesadzajmy w tym męczącym zachwycie nad sobą samymi. Nie, nie mamy się czegokolwiek krępować ni ze wstydem patrzeć w podłogę przestępując z nogi na nogę w zażenowaniu. Coś tam tej muzyce światowej ofiarowaliśmy i w ostatnich dwustu latach nie tak znowu skromnie. Tych nazwisk, od kompozytorów do muzyków odgrywających te kompozycje na wszystkich liczących się scenach świata, zajęło by mi trochę czasu i miejsca spisać. Zwłaszcza z XX wieku. Po prostu nie lubię, jak my lubimy wycierać swoje gęby wielkimi polskimi nazwiskami czy potrzeba czy kompletnie bezsensownie w danym momencie. Czasem jest to po prostu żenujące.  Jeszcze nie spotkałem Niemca, który by mi w rozmowie (nawet na temat muzyki) z podnieceniem wyrokował: a wie pan, Beethoven to był Niemiec.

To na marginesie tylko, nie o tych śmiesznostkach chcę napisać parę słów.

Ale na kanwie tegoż autentycznie prestiżowego konkursu szopenowskiego i na kanwie dzieci w Polsce – ja gdy słyszę: Konkurs Szopenowski, to widzę swoje dzieciństwo. Cóż się dziwić, gdy pomyślę, że pierwszym meblem (i miejscem cudownych zabaw pod nim) jaki pamiętam z naszego mieszkania w Toruniu był … olbrzymi czarny fortepian Bechsteina. Dziadzia Emanek – sam fabrykant instrumentów muzycznych i główny ich dostawca dla Armii Polskiej – przed II wojną był we wschodniej Polsce przedstawicielem tej słynnej firmy fortepianów i pianin wirtuozów i królów.

Spacery z babcią Wandą lub, gdy nieco starszy byłem samemu albo z przyjacielem do Łazienek na niedzielne koncerty; słuchanie z babcią (która traktowała te Konkursy, jak nabożeństwo, którego pod karą piekła opuścić nie wolno było) w radio i telewizji wszystkich kolejnych Konkursów od eliminacji do finałów. Pierwszy pamiętany to był tenże w którym wygrała wspaniała Martha Argerich, Argentynka, która ‘przebudziła’ Chopina z konserwatywnej drzemki. Jakby wlała w jego muzykę trochę pasji argentyńskiej … . Rok był 1965.  Babcia była nią zachwycona, a ja na opiniach babci w muzyce klasycznej się wówczas opierałem solidnie.

Ostatnim oglądanym w Polsce był ten w pamiętnym roku 1980. Argerich wróciła po piętnastu latach, ale już jako juror Konkursu. I znowu wywołała burzę! Tym razem trzaskając drzwiami za resztą zaszokowanego  Jury, gdy nie dali wysokiej oceny i klasyfikowanego miejsca dla Ivo Pogorelicia. Przyznaję, że i mnie wydawało się, że zbyt dużo w jego grze było ‘wariacji Pogorelicia na temat muzyki Chopina’, a za mało Chopina. Ale grał brawurowo. Nie wiem jakbym teraz go odebrał. W wieku 20 lat byłem pod każdym chyba względem dużo bardziej konserwatywny i hołdujący kanonom niż dziś, aż śmiech bierze. Pamiętam, że z przekonaniem nie znoszącym krytyki, kolegom przy butelce wina na Starówce  perorowałem, że jak dożyje (Pogorelić) wieku Horowitza będzie sobie na takie swobodne interpretacje mógł pozwolić, a teraz gęba w kubeł i grać trzeba, jak kompozytor zapisał. Słowem – zachowywałem się jak sierżant na mustrze a nie młody poeta.

Chcąc nie chcąc te letnie koncerty w Łazienkach, w różnych muszlach koncertowych starych kurortów polskich zbliżyło mnie najbardziej do stylu gry Chopina, który babcia właśnie szanowała najbardziej i główna zasługę miały tu … kobiety. Od babci poczynając, naturalnie. A dalej wspaniałe Grychtołówna, Smendzianka, Hesse-Bukowska. Te nazwiska po słowie „Chopin” lub ‘koncert fortepianowy’ szybciej wpadały do mojej łepetyny niż Małcużyński i nawet niezrównany Rubinstein. Może dlatego, że dzieci od kobiet odbierają więcej ciepła i większym je darzą zaufaniem? Hmm, ciekawe. No i ciocia Lusia, szopenistka, której tragiczna kariera muzyczna była naznaczona bykowcem bolszewickiego enkawudysty w czasie okupacji Trok przez Rosję. Troki (Trakai po litewsku) na Wileńszczyźnie były jej domem rodzinnym, gdzie jej rodzice (brat babci i jego żona), oboje lekarze, mieli dom i mały prywatny szpital. Enkawudzista kazał jej grać Skriabina, gdy w zdenerwowaniu (była wówczas bardzo młodą absolwentką Konserwatorium) robiła przerwy lub zatrzymywała się – bił ją po palcach tym bykowcem. Czy inne jeszcze formy tortury miały miejsce – nie wiem. Nikt o tym, łącznie z jej matką, ciocią Anią, mówić nie chciał. Jej ojca, tego lekarza-altruistę, absolwenta wydziału lekarskiego Uniwersytetu Moskiewskiego, Sowieci zamordowali na ulicy w Wilnie, w pierwszych dniach okupacji. Po wojnie koncertowała bardzo mało i krótko. Jeszcze uczyła w szkołach muzycznych, była zapraszana do jury różnych konkursów pianistycznych ale co raz większe braki pamięci i olbrzymie zdenerwowanie nawracającymi stanami lekowymi powodowało, że zaczęła uciekać od wszelkiego życia publicznego i zamykać się w mieszkanku z matką. Potem już tylko wspólne odwiedziny u ciotek, kuzynek i kuzynów w Toruniu, Warszawie były jej jedynym wyrwaniem z pustelni mieszkania w Szczecinie. Z tamtych lat pamiętam ją najwięcej, właśnie na tych spotkaniach rodzinnych. Pod troskliwym okiem i opieką cioci Ani, jej matki. Ta cała rodzina (ze strony mojego ojca) pochodziła z Kresów: od Wołynia po Litwę. Byli otwarci, weseli, rozmowni, serdeczni. Ona wyglądała dla mnie, jak ktoś obcy, inny od nich. Nie rozumiałem tego. A oni wszyscy traktowali ją jakby była jedną z nich, wesołych i wyrozumiałych. Prawie beztroskich. Jakbym ja był jedynym, który widział Lusię inną, niż oni. I pewnie tak było.

To te wszystkie ciotki kresowe, zdecydowanie nie wujowie, były moim oknem na świat inny niż ten, który na ulicy mnie otaczał. Dyskutowania o kulturze, o sztuce, częstowania się małymi ciasteczkami (nigdy więcej niż jedno-dwa, bo nie wypadało, o co wściekłość mnie brała, ha ha), czasem nawet jednym kieliszeczkiem ratafii, elegancko podaną herbatą (kawa nie była wśród kresowiaków popularnym napojem i odnosiłem wrażenie, że traktowano ją jako coś, no, trochę wulgarnego?). I sposobem mówienia tak eleganckim, że żal mi było potem wychodzić i słuchać języka codziennego ulicy i znajomych. W skrócie mógłbym powiedzieć, że w ich skromnych (niektórych nader skromnych) mieszkaniach w Warszawie, Ciechocinku nie istniało PRL. Drzwi wejściowe były granicą, gdzie to państwo się kończyło. Ciotki w mojej obecności nigdy ani o polityce nie mówiły ani o brakach czegokolwiek. Żyły, jakby dalej mieszkały w salonikach, dworkach. I miały takie urocze imiona, zawsze zdrobniałe: Wandzia (moja babcia) i jej siostry Zonia i Jania Fekeczówny, ich kuzynki Ircia, Nala i Zocha Lejmbachówny (córki Ludwika Lejmbacha, lekarza, brata mojej prababci Fekecz de domo Lejmbach, które już przed 1939 przeniosły sie do Warszawy.  Lata jednak biegły szybko i wchodząc w wiek nastolatka więcej już czasu spędzałem poza ich towarzystwem, a ojciec i wujkowie z jego pokolenia już o polityce otwarcie ze mną mówili. Po wypiciu kilku kieliszków wódki (ratafię pili tylko w towarzystwie tych ich też cioć, ha ha) mówiąc o polityce i polskich ‘wodzach’ politycznych używali języka zdecydowanie nie salonowego. Byli mężczyznami z krwi i kości. A o przeszłości, w przeciwieństwie do tych starszych cioć, nie lubili w ogóle wspominać. Wojna zabrała im wszystkim młodość. A PRL szanse na normalne, porządne życie. Muzykę jednak wszyscy kochali i znali. Była wszędzie. Nie widziałem jeszcze instrumentu nas którym mój ojciec nie potrafiłby zagrać. Wystarczyło by pobrzdąkał na strunach kilka razy, lub dotknął dziurek lub klapek na trąbce metalowej czy drewnianej – i za parę minut grał, mniej lub bardziej swobodnie. Jego brat, mój ojciec chrzestny, był profesjonalnym muzykiem-skrzypkiem. Grał u Rachonia, Wodiczki i Roweckiego – najznaczniejszych dyrygentów w pierwszym dwudziestoleciu PRL. Potem przeniósł się do Szwecji, gdzie grał do przedwczesnej śmierci  u zarania lat 80. I tenże wysokiej klasy skrzypek bez żenady przyznawał, że z nich trzech ( Jaro, Weno i Milo – Milo to mój ojciec) Milo był jedyny ze słuchem idealnym.  Weno, średni brat, inżynier – przy pianinie też swobodnie się obywał. W pierwszych latach po wojnie ojciec grał na perkusji w tworzącej się Filharmonii w Bydgoszczy. Razem z przyjacielem z Wilna, Henrykiem Czyżem, później świetnym polskim dyrygentem i kompozytorem. Ale gdy orkiestra nabierała szlifu i oferowała stałe posady, dyrektor (ze zrozumiałych względów) chciał by ojciec zapisał się do konserwatorium na formalne studia. Pochodząc z domu muzycznego od urodzenia, ojciec wiedział ile pracy i czasu takie studia wymagają. I powiedział krótko – nie ma mowy, nie mam czasu, chce teraz żyć. I zajął się plastyką, sztuką wizualną. Ta zdecydowania nie wymagała od niego dyscypliny. Której nigdy nie miał. I to chyba ja po nim odziedziczyłem. Bo zdecydowanie nie idealny słuch, którego nie mam, choć muzykę kocham i znam dość dobrze.

powyżej: 1) siostrzenice mojej babci, pianistki Lusia i Hala; 2) trójka braci, mojego ojca Bogumiła (Milo, formy oficjalnej nigdy nie używał), plastyka; skrzypka (Jaro)Jarosława i inżyniera (Weno)Wacława; 3) mój pradziad Fekecz, w Słupsku (obecnie Białoruś) ok. 1905, skrzypek; 4) mój ojciec chrzestny, Jaro; od lewej: na koncercie z wielkim Yehudi Menuhinem, Warszawa, 1957; na prywatnych lekcjach kocertmistrza skrzypcowego w Brześciu n/Bugiem, ok. 1929/30; po koncercie z genialnym skrzypkiem, wieloletnim dyrygentem Filharmonii w Marsylii, Roberto Benzi; w parku z przyjacielem, kompozytorem i dyrygentem Henrykiem Czyżem i jego żoną Haliną, śpiewaczką operowa; 5) trzy siostry Fekeczówne: Janina (po meżu Kleczkowska) , Wanda (oficjalnie Jadwiga, ale tego imienia nigdy nie używała, po mężu Pacak) i Zonią (od Zofii, po mężu Buresz) – dzieciństwo w Słupsku, ok. 1911; w Woroneżu (dawne województwo witebskie przed rozbiorami) ok. 1915 i w Brześciu Litewskim w 1924

Zaczęło się od wspomnień w związku z dopiero zakończoną XVIII edycją Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. F. Chopina. I moim oczarowaniem Koncertem e-moll w wykonaniu zwycięzcy, Bruce’a Liu. I o tym słów kilka chciałem napisać. A tu moje dzieciństwo, ciotki z odeszłych epok i świata, pianistki już nie żyjące (Hesse-Bukowska i Smendzianka) lub w bardzo podeszłym wieku (Gychtołówna), Kresy i PRL. Wszystko czasy dawne lub bardzo dawne. No, ale właśnie muzyka, zwłaszcza tzw. klasyczna (jakże nie znoszę tego terminu kompletnie fałszywego i sztucznego) ma to do siebie, że światy inne otwiera, gdy jej słuchamy. Przenosi, jak jaki zaczarowany wehikuł,  w dni lub miejsca odległe w czasie lub przestrzeni, czasem w oba te wymiary na raz. O Koncercie e-moll jeszcze obiecuję wrażenia opisać. Teraz zakończę właśnie słowami jednej z moich ‘nauczycielek’ muzyki z dzieciństwa. Bo jakże mądrze o Konkursie Chopinowskim napisała. I oby jej słowa charakteryzowały, co współcześni jurorzy konkursów muzycznych myślą, czego szukają w grze młody muzyków z tremą przed nimi grających.   

 Lidia Grychtołówna „Najważniejsza jest dla mnie atmosfera, jaką stwarza młody pianista, jego osobowość, indywidualność. Jeśli ktoś ma tę szczególną intuicję artystyczną, nigdy nie zagra przeciw Chopinowi, przeciw muzyce. A przypomnijmy, że konkursy powstały w Warszawie między innymi po to, by wyplenić z interpretacji salonowy kicz. Gdy pianista odczytuje intuicje kompozytora i potrafi przekonać do swojej koncepcji, można mu nawet wybaczyć drobne nieścisłości w traktowaniu zapisu nutowego. Słucha się z zafascynowaniem. Jeśli tego brakuje, wówczas stają się ważne szkolne kryteria poprawności, dokładności wykonania, kropka w nutach, pauza. Skupia się uwagę między innymi na takich elementach, jak wierność w stosunku do tekstu, właściwe frazowanie, pedalizacja. Zawsze jednak czekamy przede wszystkim na fascynujące osobowości”. (Cytat podaję z książki Lidii Grychtołówny „W metropoliach świata.)

Dlatego warto dzieci wszystkie, nawet z domów zupełnie nie muzycznych, zapoznawać z muzyką poważną (kolejny – po ‘klasyczna’- zły termin i w dodatku fałszywy. Owszem, bywa bardzo często poważna, ale bywa też zabawna, wesoła, taneczna). Wtedy będą ją traktować, jako coś naturalnego, znajomego. Nie bez kozery wspomniany już tu Henryk Czyż prowadził w latach 70. popularne programy w TVP pn. „Nie taki diabeł straszny”, gdzie tą muzykę popularyzował.

Paloma Negra

Piosenka ulicy, przedmieść. Folklor muzyczny w miastach i miasteczkach. Ten nurt miał olbrzymi wpływ na kształtowanie się popularnej muzyki estradowej, kariery muzycznej znanych wykonawców ‘od zawsze’ chyba. Najbardziej znanymi rodzajami muzyki popularnej, która z mrocznych barów i podejrzanych chodników przedmieść weszła na eleganckie estrady, do wytwórni płyt, do telewizji i radia były:

1) na kontynencie północno-amerykańskim: amerykańska muzyka murzyńska: jazzowa i negro spiritual. To wywołało prawdziwą rewolucję w sztuce i przemyśle muzycznym USA, a w krótkim czasie podbiło cały świat. Drugim takim elementem była muzyka country (tutaj wpływ najsilniejszy nie miały ośrodki miejskie, a przeciwnie – życie farmersko-kowbojskie i powstałe w jego tle ballady), której stolicą do dziś pozostało Nashville (tak jak ojczyzną jazzu jest New Orlean). Ostatnim wielkim (i po muzyce murzyńskiej – najbardziej kontrowersyjnym) wpływem na charakter muzyki popularnej w USA był styl rap – piosenka przedmieść kryminalnych, gangsterskich, często wulgarnych i mizoginistycznych. Z czasem te prądy muzyczne ulegały stylizacji artystycznej, oszlifowaniu. Nigdy nie zapominając o swych korzeniach i zachowując specyficzną symbolikę, charakter muzyczny i tekstowy.

2) w Europie muzyka folkloru wiejskiego raczej nie odniosła silnego wpływu na twórczość muzyki pop. Miała silny na muzykę klasyczną ale dość nikły na popularną. Odwrotnie było z folklorem miejskich przedmieść. Przykładem ‘domowym’ jest ‘ferajna warszawska’ – muzyka grajków, muzykantów podwórkowych, głównie lat 20-lecia. Przetrwała nie tylko okres wojny ale w formie już bardziej stylizowanej dalej odnosiła silny wpływ na piosenkarzy i kompozytorów profesjonalnych przez całe dziesięciolecia po 1945. Dwa zwłaszcza nurty były tu najsilniejsze: ballada przedmieść praskich i kapele (popularna Orkiestra z Chmielnej) Śródmieścia zawierające w sobie fragmenty żydowskiego folkloru zza Żelaznej Bramy. Silny wpływ na muzykę estradowo-popularną miała też tradycja batiarów lwowskich. Zwłaszcza dzięki popularnym stacjom radiowym  miedzy 1918 a 1939. Jakkolwiek podtrzymywana przez szereg lat po 45 przez środowiska emigracyjne – skutkiem odłączenia Lwowa od Polski, z biegiem lat pozostała tylko w formie pamiątkowo-wspomnieniowej. Ciekawie o tym bardzo pisała jedna z pracownic tych rozgłośni radiowych Włada Majewska, w wydanych w Polsce wspomnieniach w 2006 „”Z Lwowskiej Fali do Wolnej Europy”.  Chyba można, bez popełnienia wielkiego błędu, przyznać, że jedyna częścią Europy, gdzie muzyka folkloru miejskiego ale i wiejskiego miała silny wpływ na rozwój muzyki pop były kraje południowe: Grecja, Włochy i Hiszpania. Przykładami jest zdecydowania muzyka andaluzyjska i flamenco; we Włoszech folklor neapolitański. Folklor miejski (tych przedmieść właśnie) to głownie Paryż, akordeon paryskiego łobuziaka znad Sekwany lub przedmieść Montrmartu nieodmiennie związany z tragiczną miłością, pasją, zdradą. I naturalnie wielką Edith Piaf, która na tych przedmieściach i w tych tanich barach zaczynała swoją oszałamiającą karierę.

3) Zupełnie inna kategorie stanowią państwa Ameryki Południowej, Karaibów i jedyne państwo Ameryki Północnej, które w ten krąg kulturowy się wpisało, Meksyk. Folklor miejski, podmiejski – to oczywiście samba i nieco już stylizowana bossa nova w Brazylii. Ale najbardziej specyficzną odmianą, popularną od Jamajki, przez Kubę aż po Meksyk, jest folklor murzyńsko-hiszpańsko-indiański. Dziwna mieszanina negro spiritual, flamenco i ech Andaluzji. Z tych moim najbardziej ulubionym (poza stylem kubańskim) jest meksykańska odmiana canción ranchera – piosenki ranczerskiej. To rodzaj protest song biedoty przedmieść, która mówi o swoim życiu, pasjach i bólu odrzucając sztuczny, stylizowany na europejskiej i hollywoodzkiej wersji snobistycznej warstwy bogatych śródmieść i palatynowych ranch wielkich posiadaczy ziemskich. Jedną z mniej może znanych, a największych przedstawicielek tej muzyki była zmarła w 2012 Chavela Vargas. Postać nietuzinkowa, niezwykle oryginalna i silna w przekazie artystycznym. Vargas, z jej charakterystycznym, chropowatym głosem, męskim ubraniu (a sięgamy do czasów od końca lat 30. do początków XXI wieku) odrzucała heteronormatywność, ubierała się nie tylko po męsku – śpiewała wchodząc w rolę ‘mężczyzny-macho’. Jej kochanką we wczesnym okresie była kultowa malarka Frida Kahlo (zmarła w 1954) i wydaje się, że była to największa miłość jej życia. Później miała też romans z popularną aktorką Hollywood, Avą Gardner.

Frida Kahlo i Chavela Vargas

Ostatnim wielkim koncertem Chaveli był występ w Carnegie Hall w Nowym Jorku, w wieku 83 lat, w 2003. Był to jej debiut na tej scenie. Zakończony olbrzymim sukcesem.

Jedną z jej najbardziej znanych i przejmujących do samego środka duszy piosenką była „Paloma Negra”.  Kilka dni temu słuchałem w nocy jej interpretacji tej piosenki w wersji, sprzed wielu, wielu lat i w wersji właśnie z Carnegie Hall. Dziwne – ale ta druga wersja, kobiety ponad 80-letniej, kobiety, która przeszła nie tylko długie ale i trudne fizycznie życie (cygara, papierosy, alkohol, narkotyki) – wydała mi się piękniejsza. Głębsza. Muzycznie naturalnie gorsza, jej narzędzia głosowe były już w dużo gorszym stanie. Ale ‘narzędzia’ duszy jakby spotężniały, nabrały pełniejszego wymiaru. Tejże samej nocy napisałem wiersz o tej piosence i o Chaveli. Może wam to przybliży jej sens, treść.

osiemdziesięcioletnia Chavela Vargas

śpiewa Paloma Negra.

Wszystko pamięta, każde wzruszenie,

każde dotknięcie, dreszcz.

Słyszy przyspieszone bicie serca

Czarnego Gołębia sprzed lat.

Nie widzi sceny ni rzędów

krzeseł i siedzących w nich

słuchaczy nowojorskiej

socjety. Słyszy tylko gitarę

i słyszy szept: bądź moja.

Tej zabawy, tej nocy,

w tym tańcu i przez

ten pocałunek los negra.

Usta i dłonie Chaveli drżą,

tak jak drży jej głos.

Nie tylko wiekiem,

nie tylko wzruszniem.

Drżą smakiem głodnych,

gwałtownych ust Paloma Negra.

(3 październik, 2021, B.P.G)

Piosenka, ballada folkloru przedmieść. Paloma negra znaczy czarny gołąb. Czarny, bo artyści canción ranchera, ich kochanki i kochankowie mieli ciemne skóry. W Paryżu był szary wróbel czyli po francusku: piaf. Nie nazywano ich ani nie nazywali siebie pięknymi pawiami, kolorowymi papugami czy dostojnymi orłami. Gołąb, wróbel – szary ptak ulicy. Jej część nieodłączna. Od pozostałych mieszkańców tej ulicy różnili się tym, że mieli skrzydła, byli wolni i mogli wznieść się ku obłokom.

Residential Schools survivors and ‘heavenly math’

After many years of refusing to apologize to First Nations of Canada – the Catholic Bishops offered their ‘sincere apology’. It was neither an apology nor was it sincere. Actions speak louder than voice, dear bishops. You came short on the ‘action’ side by milestones. And years too late. You, who made the most money on that scheme called ‘Residential Schools’ of all others. You, who committed the most of all the heinous and unspeakable acts perpetrated against these children, forced into your ‘care’ by barbarous law of the land. No other entity (other than Canada as a state) came even close. All other Churches, much smaller and poorer than you – accepted their guilt, apologized and paid agreed upon compensation. You should have paid for, depending on the sources, between 60 to 70% of all the Churches, who run the schools, since you operated 60 to 70% of them. The United, Anglican and Presbyterian Churches paid their share years ago.

Let see how much you actually were assessed by the Courts to pay. Was it close to the 60 or 70%? And did you actually paid the survivors for the their pain and suffering?

Dr. Mike DeGagne, president of the Nipissing University in Ontario and recipient of the Order of Canada researched that problem rather well and that research become to be known as the “The Catholic Church Math” – an innovative ‘school of math’ very different from that taught at schools and universities. I would call it, appropriately, heavenly math. Very different from Earthly math known to humans from times much older than Catholic Church. 

It first started as a normal math and logic. Through consultation and court rulings it was agreed that out of all reparations owned to survivors the Government agreed that since the Schools were established by Government – it assumed responsibility for 70% of all damages. The Churches were assigned 30% of the settlement, out of which, logically, close to 70% was assigned to Catholic Church. All parties involved agreed. Again, logic was, as it should be, the prevailing argument. No, the State (Canada) did not committed such heinous, criminal acts as the Churches. Yet, the State gave the Churches  almost a free rein in running the schools and therefore it’s culpability is and should be the largest. The State was the proverbial gate  guard, who let the fox in and gave it control of the chicken coop. The ‘fox’ , of course, being the Christian Churches.  

After the reaching the agreement, the Catholic Church begun a big scheme. That would amount to hundreds of millions of dollars. Poor Catholic Church, despite being one of the richest institution in the world, could not stomach it.

 

XVI century, The Pope in triple crown, emperors holding his horse and kings as a vanguard at the front

Thus the Heavenly math begun.

Since this compensation would amount to hundreds of millions of dollars the Catholic Church argued their case. They brought in their fancy lawyers from the Vatican, who argued that the Vatican Holy Catholic Church as an organization did not exist in Canada. Even though the Vatican is one of the richest organizations in the world and have amassed trillions and trillions of dollars over the years, the Catholic Church refused to pay any compensation to First Nations Residential School Survivors. Instead the Church (the Vatican) left the blame to fall on the small components or entities of the Catholic Church that operated within Canada. In short the dioceses and parishes. The Vatican then shielded itself from these entities by insisting that these entities operated outside the Church so therefore the Vatican was not legally responsible for the actions committed by these entities.

Even though these so-called Catholic Church entities in Canada are controlled by the Vatican and send the majority of their money to the Vatican, the Vatican insist they operate outside the Church. Basically what the Catholic Church did was cut off their arm to save the body knowing that these entities in Canada would end up bankrupt before they could pay any substantial compensation to the Residential School Survivors.

Since the Vatican freed themselves of any damages suffered by First Nations people in Canada, any compensation would therefore have to come from these so called Catholic Church entities. After much debate the Catholic Church ‘entities’ in Canada argued down their contribution to the compensations for damages, and in the end the Catholic Church ‘entities’ agreed that they would pay $70 million in compensation to the Residential School Survivors. The Federal Government stated that the Catholic Churches contribution of $70 million should go to the Aboriginal Healing Foundation. This $70 million would go towards the healing aspect of the process.

  • $70 millions – $20 million (In Kind Contribution) = $50 million

However, before paying any of the $70 million, the Catholic Church in Canada argued that $20 million should come off the top for any and all services that were already provided by the Catholic Church across Canada since the Residential schools closed. These services, the Church argued, included funerals, baptisms, first communions, Sunday service, bible study classes, weddings etc., services that the Catholic Churches would have provided anyways. However, the Church now wanted to be compensated $20 million dollars for all the work they provided within Aboriginal communities across Canada. The Catholic Church called this $20 million, “In Kind Contribution!” This was accepted by the Court and therefore left $50 million of the original $70 million the Catholic Church had to pay to Residential School Survivors. Never mind that this amounts to publicly admitting that all sacraments should be treated as a business commodity with affixed price tag. But this comment I should leave for catholic consciousness to weigh. 

  • $50 million – $20 million (best effort) = $30 million

Next, the Catholic Church in Canada argued that they should have an opportunity to raise $20 million of the $50 million and promised they would make their best effort to raise the $20 million dollars. This was titled “Best Effort” and was accepted by the Court. However, the problem with this is that the Catholic Church’s entities in Canada have a hard time raising even one million dollars, let alone $20 million.

80% of the money that is raised by these Catholic Church entities through contributions and/or fund raising etc. has to go straight to the Diocese. The Diocese is basically the administration part of the Church run by Bishops, who in turn send a majority of the money they receive straight to the Vatican. Even though the Vatican argued the Catholic Church did not exist in Canada and left blame to the Canadian Church entities, the Vatican still continues to collect money from these entities. In the end zero dollars of this so-called “Best Effort” $20 million dollars were raised by the Church and thus sadly the Catholic Church never paid one single dollar of this $20 million of $70 million dollars they agreed to pay to the Residential School Survivors.

  • $30 million – $8 million (Previous Court Settlements) = $22 million dollars

Of the remaining $30 million, the Church argued, that $8 Million dollars needed to come off the top for previous court settlements that resulted when private individuals took the Catholic Church to court for wrongs that they as individuals suffered in Residential Schools prior to the class action lawsuit.

  • $22 million – $6 million (Future Services) = $16 million

Now, of this $22 million the Catholic Church argued that 20% needs to go to any future services the Catholic Church may provide for First Nation communities in Canada. These future services include funerals, baptisms, first communions, Sunday service, bible study classes, weddings etc. Although these services are services the Catholic Church would have provided anyways, the Catholic Church wants to be prepaid for these services they may provide. Furthermore, the Catholic Church wanted to have these so called future services subtracted from what they had to pay to Residential School Survivors, despite the fact that these services are paid for by the First Nations themselves since many community administrations include Church services within their budget. So even though the Catholic Church would receive payment for their future services through contributions made to them by First Nations, the Court allowed this 20% deduction from the remaining $22 million.

So here is the math. 20% of $22 million is $6 Million that will come off the top for future services the Church may provide in the future even though they provide these services anyways.

More legal skirmishes

After all these deductions, only $16 million dollars was left from the initial $70 million that was supposed to go to the Aboriginal Healing Process to help with the healing process of Residential School Survivors. However, before the Catholic Church handed over any of the remaining $16 million, the Church demanded that they have representatives on the board of the Aboriginal healing Process. These representatives, the Catholic Church argued, should have control over where the money is spent or where it is allocated. The Aboriginal Healing Process refused this demand, but stated that they would allow the representatives from the Catholic Church to sit on their Board. Moreover, the Aboriginal Healing Process would decide where the money is spent.

In response, the Catholic Church refused to pay any of the remaining $16 million of the original agreed $70 million to the Aboriginal Healing Process. The Catholic Church started campaigning other Indigenous organizations across Canada, offering the $16 million dollars to any organization that would allow the church to control where the money was spent.

Most of the Aboriginal organizations refused the Church’s offer. Finally the Assembly of First Nation (AFN) under Phil Fontaine agreed to accept the $16 million under the Catholic Church’s terms. However, Phil Fontaine resigned before AFN could receive the $16 million and when Shawn Atleo became National Chief, he immediately reneged on AFN’s previous agreement and refused to accept the $16 million. Instead, Shawn Atleo openly insisted that the $16 million must go to the Aboriginal Healing Process. When the Church again refused, the Canadian Federal Government finally intervened and forced the Catholic Church to pay the Aboriginal Healing Process.

However, the Catholic Church only paid $14.4 Million and kept $1.6 million. The Church insisted this $1.6 million was for administration cost. After evidence came in showing the Church lied, the Courts stepped in and forced the Catholic Church to pay the remaining $1.6 million. Finally, in December 2015 the Catholic Church paid the remaining 1.6 million.

There you go – according to (and approved by Canadian Courts and Government) ‘heavenly math’ of the Holy Roman Catholic Church (or the Canadian ‘independent entities’ of the Church) the unspeakable crimes of cultural genocide, rape, physical and mental abuses and finally death of many, inflicted on generations of First Nations Children is worth 16 million dollars.

Have you ever visited any of wonderful cathedrals of the Church in Canada? These ornate, grandiose buildings  in all type of architectural styles, adorned with rich tapestry of art? To any of its basilicas, oratories? Have you? No, not your local and often poor wooden church of your local parish. Have you seen the vastness of land the Catholic Church owns in Canada from sea to sea to sea? The properties in the middle of most expensive cities in Canada like Vancouver, or Montreal, or Toronto? Not even churches or other sacred places. There are hospitals (like St. Paul in downtown Vancouver), schools of all levels, businesses. I would not ask if you have visited Vatican City and seen the grandiose, stunning and overwhelming beauty and richness (bot spiritual and also very much material) of this place. There is not a single Imperial or Royal Court, Palace or castle anywhere in the world that can compare to Vatican’s splendour.

And that Church, that Religious Institution was able to gather only 16 million to pay as reparations to survivors of the hell called Indian Residential Schools. 16 years after many years of court battles and legal challenges. it took years for its Canadian bishops to utter ‘we are sorry’.

Your Eminences – I don’t trust you and I don’t believe you. As religious leaders, as shepherds, as administrators you have not only mislead First nations in Canada, you have mislead your flock – you mislead Canadian Catholics, who honestly believe in your message, your service and your honesty.