cz. I
Konkurs Szopenowski w Warszawie. Każde dziecko (polskie dziecko, naturalnie) słyszało tą nazwę. Nie dlatego, że Polacy aż tak nadzwyczajnie muzyczni, nie przesadzajmy w tym męczącym zachwycie nad sobą samymi. Nie, nie mamy się czegokolwiek krępować ni ze wstydem patrzeć w podłogę przestępując z nogi na nogę w zażenowaniu. Coś tam tej muzyce światowej ofiarowaliśmy i w ostatnich dwustu latach nie tak znowu skromnie. Tych nazwisk, od kompozytorów do muzyków odgrywających te kompozycje na wszystkich liczących się scenach świata, zajęło by mi trochę czasu i miejsca spisać. Zwłaszcza z XX wieku. Po prostu nie lubię, jak my lubimy wycierać swoje gęby wielkimi polskimi nazwiskami czy potrzeba czy kompletnie bezsensownie w danym momencie. Czasem jest to po prostu żenujące. Jeszcze nie spotkałem Niemca, który by mi w rozmowie (nawet na temat muzyki) z podnieceniem wyrokował: a wie pan, Beethoven to był Niemiec.
To na marginesie tylko, nie o tych śmiesznostkach chcę napisać parę słów.
Ale na kanwie tegoż autentycznie prestiżowego konkursu szopenowskiego i na kanwie dzieci w Polsce – ja gdy słyszę: Konkurs Szopenowski, to widzę swoje dzieciństwo. Cóż się dziwić, gdy pomyślę, że pierwszym meblem (i miejscem cudownych zabaw pod nim) jaki pamiętam z naszego mieszkania w Toruniu był … olbrzymi czarny fortepian Bechsteina. Dziadzia Emanek – sam fabrykant instrumentów muzycznych i główny ich dostawca dla Armii Polskiej – przed II wojną był we wschodniej Polsce przedstawicielem tej słynnej firmy fortepianów i pianin wirtuozów i królów.
Spacery z babcią Wandą lub, gdy nieco starszy byłem samemu albo z przyjacielem do Łazienek na niedzielne koncerty; słuchanie z babcią (która traktowała te Konkursy, jak nabożeństwo, którego pod karą piekła opuścić nie wolno było) w radio i telewizji wszystkich kolejnych Konkursów od eliminacji do finałów. Pierwszy pamiętany to był tenże w którym wygrała wspaniała Martha Argerich, Argentynka, która ‘przebudziła’ Chopina z konserwatywnej drzemki. Jakby wlała w jego muzykę trochę pasji argentyńskiej … . Rok był 1965. Babcia była nią zachwycona, a ja na opiniach babci w muzyce klasycznej się wówczas opierałem solidnie.
Ostatnim oglądanym w Polsce był ten w pamiętnym roku 1980. Argerich wróciła po piętnastu latach, ale już jako juror Konkursu. I znowu wywołała burzę! Tym razem trzaskając drzwiami za resztą zaszokowanego Jury, gdy nie dali wysokiej oceny i klasyfikowanego miejsca dla Ivo Pogorelicia. Przyznaję, że i mnie wydawało się, że zbyt dużo w jego grze było ‘wariacji Pogorelicia na temat muzyki Chopina’, a za mało Chopina. Ale grał brawurowo. Nie wiem jakbym teraz go odebrał. W wieku 20 lat byłem pod każdym chyba względem dużo bardziej konserwatywny i hołdujący kanonom niż dziś, aż śmiech bierze. Pamiętam, że z przekonaniem nie znoszącym krytyki, kolegom przy butelce wina na Starówce perorowałem, że jak dożyje (Pogorelić) wieku Horowitza będzie sobie na takie swobodne interpretacje mógł pozwolić, a teraz gęba w kubeł i grać trzeba, jak kompozytor zapisał. Słowem – zachowywałem się jak sierżant na mustrze a nie młody poeta.
Chcąc nie chcąc te letnie koncerty w Łazienkach, w różnych muszlach koncertowych starych kurortów polskich zbliżyło mnie najbardziej do stylu gry Chopina, który babcia właśnie szanowała najbardziej i główna zasługę miały tu … kobiety. Od babci poczynając, naturalnie. A dalej wspaniałe Grychtołówna, Smendzianka, Hesse-Bukowska. Te nazwiska po słowie „Chopin” lub ‘koncert fortepianowy’ szybciej wpadały do mojej łepetyny niż Małcużyński i nawet niezrównany Rubinstein. Może dlatego, że dzieci od kobiet odbierają więcej ciepła i większym je darzą zaufaniem? Hmm, ciekawe. No i ciocia Lusia, szopenistka, której tragiczna kariera muzyczna była naznaczona bykowcem bolszewickiego enkawudysty w czasie okupacji Trok przez Rosję. Troki (Trakai po litewsku) na Wileńszczyźnie były jej domem rodzinnym, gdzie jej rodzice (brat babci i jego żona), oboje lekarze, mieli dom i mały prywatny szpital. Enkawudzista kazał jej grać Skriabina, gdy w zdenerwowaniu (była wówczas bardzo młodą absolwentką Konserwatorium) robiła przerwy lub zatrzymywała się – bił ją po palcach tym bykowcem. Czy inne jeszcze formy tortury miały miejsce – nie wiem. Nikt o tym, łącznie z jej matką, ciocią Anią, mówić nie chciał. Jej ojca, tego lekarza-altruistę, absolwenta wydziału lekarskiego Uniwersytetu Moskiewskiego, Sowieci zamordowali na ulicy w Wilnie, w pierwszych dniach okupacji. Po wojnie koncertowała bardzo mało i krótko. Jeszcze uczyła w szkołach muzycznych, była zapraszana do jury różnych konkursów pianistycznych ale co raz większe braki pamięci i olbrzymie zdenerwowanie nawracającymi stanami lekowymi powodowało, że zaczęła uciekać od wszelkiego życia publicznego i zamykać się w mieszkanku z matką. Potem już tylko wspólne odwiedziny u ciotek, kuzynek i kuzynów w Toruniu, Warszawie były jej jedynym wyrwaniem z pustelni mieszkania w Szczecinie. Z tamtych lat pamiętam ją najwięcej, właśnie na tych spotkaniach rodzinnych. Pod troskliwym okiem i opieką cioci Ani, jej matki. Ta cała rodzina (ze strony mojego ojca) pochodziła z Kresów: od Wołynia po Litwę. Byli otwarci, weseli, rozmowni, serdeczni. Ona wyglądała dla mnie, jak ktoś obcy, inny od nich. Nie rozumiałem tego. A oni wszyscy traktowali ją jakby była jedną z nich, wesołych i wyrozumiałych. Prawie beztroskich. Jakbym ja był jedynym, który widział Lusię inną, niż oni. I pewnie tak było.
To te wszystkie ciotki kresowe, zdecydowanie nie wujowie, były moim oknem na świat inny niż ten, który na ulicy mnie otaczał. Dyskutowania o kulturze, o sztuce, częstowania się małymi ciasteczkami (nigdy więcej niż jedno-dwa, bo nie wypadało, o co wściekłość mnie brała, ha ha), czasem nawet jednym kieliszeczkiem ratafii, elegancko podaną herbatą (kawa nie była wśród kresowiaków popularnym napojem i odnosiłem wrażenie, że traktowano ją jako coś, no, trochę wulgarnego?). I sposobem mówienia tak eleganckim, że żal mi było potem wychodzić i słuchać języka codziennego ulicy i znajomych. W skrócie mógłbym powiedzieć, że w ich skromnych (niektórych nader skromnych) mieszkaniach w Warszawie, Ciechocinku nie istniało PRL. Drzwi wejściowe były granicą, gdzie to państwo się kończyło. Ciotki w mojej obecności nigdy ani o polityce nie mówiły ani o brakach czegokolwiek. Żyły, jakby dalej mieszkały w salonikach, dworkach. I miały takie urocze imiona, zawsze zdrobniałe: Wandzia (moja babcia) i jej siostry Zonia i Jania Fekeczówny, ich kuzynki Ircia, Nala i Zocha Lejmbachówny (córki Ludwika Lejmbacha, lekarza, brata mojej prababci Fekecz de domo Lejmbach, które już przed 1939 przeniosły sie do Warszawy. Lata jednak biegły szybko i wchodząc w wiek nastolatka więcej już czasu spędzałem poza ich towarzystwem, a ojciec i wujkowie z jego pokolenia już o polityce otwarcie ze mną mówili. Po wypiciu kilku kieliszków wódki (ratafię pili tylko w towarzystwie tych ich też cioć, ha ha) mówiąc o polityce i polskich ‘wodzach’ politycznych używali języka zdecydowanie nie salonowego. Byli mężczyznami z krwi i kości. A o przeszłości, w przeciwieństwie do tych starszych cioć, nie lubili w ogóle wspominać. Wojna zabrała im wszystkim młodość. A PRL szanse na normalne, porządne życie. Muzykę jednak wszyscy kochali i znali. Była wszędzie. Nie widziałem jeszcze instrumentu nas którym mój ojciec nie potrafiłby zagrać. Wystarczyło by pobrzdąkał na strunach kilka razy, lub dotknął dziurek lub klapek na trąbce metalowej czy drewnianej – i za parę minut grał, mniej lub bardziej swobodnie. Jego brat, mój ojciec chrzestny, był profesjonalnym muzykiem-skrzypkiem. Grał u Rachonia, Wodiczki i Roweckiego – najznaczniejszych dyrygentów w pierwszym dwudziestoleciu PRL. Potem przeniósł się do Szwecji, gdzie grał do przedwczesnej śmierci u zarania lat 80. I tenże wysokiej klasy skrzypek bez żenady przyznawał, że z nich trzech ( Jaro, Weno i Milo – Milo to mój ojciec) Milo był jedyny ze słuchem idealnym. Weno, średni brat, inżynier – przy pianinie też swobodnie się obywał. W pierwszych latach po wojnie ojciec grał na perkusji w tworzącej się Filharmonii w Bydgoszczy. Razem z przyjacielem z Wilna, Henrykiem Czyżem, później świetnym polskim dyrygentem i kompozytorem. Ale gdy orkiestra nabierała szlifu i oferowała stałe posady, dyrektor (ze zrozumiałych względów) chciał by ojciec zapisał się do konserwatorium na formalne studia. Pochodząc z domu muzycznego od urodzenia, ojciec wiedział ile pracy i czasu takie studia wymagają. I powiedział krótko – nie ma mowy, nie mam czasu, chce teraz żyć. I zajął się plastyką, sztuką wizualną. Ta zdecydowania nie wymagała od niego dyscypliny. Której nigdy nie miał. I to chyba ja po nim odziedziczyłem. Bo zdecydowanie nie idealny słuch, którego nie mam, choć muzykę kocham i znam dość dobrze.

powyżej: 1) siostrzenice mojej babci, pianistki Lusia i Hala; 2) trójka braci, mojego ojca Bogumiła (Milo, formy oficjalnej nigdy nie używał), plastyka; skrzypka (Jaro)Jarosława i inżyniera (Weno)Wacława; 3) mój pradziad Fekecz, w Słupsku (obecnie Białoruś) ok. 1905, skrzypek; 4) mój ojciec chrzestny, Jaro; od lewej: na koncercie z wielkim Yehudi Menuhinem, Warszawa, 1957; na prywatnych lekcjach kocertmistrza skrzypcowego w Brześciu n/Bugiem, ok. 1929/30; po koncercie z genialnym skrzypkiem, wieloletnim dyrygentem Filharmonii w Marsylii, Roberto Benzi; w parku z przyjacielem, kompozytorem i dyrygentem Henrykiem Czyżem i jego żoną Haliną, śpiewaczką operowa; 5) trzy siostry Fekeczówne: Janina (po meżu Kleczkowska) , Wanda (oficjalnie Jadwiga, ale tego imienia nigdy nie używała, po mężu Pacak) i Zonią (od Zofii, po mężu Buresz) – dzieciństwo w Słupsku, ok. 1911; w Woroneżu (dawne województwo witebskie przed rozbiorami) ok. 1915 i w Brześciu Litewskim w 1924
Zaczęło się od wspomnień w związku z dopiero zakończoną XVIII edycją Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. F. Chopina. I moim oczarowaniem Koncertem e-moll w wykonaniu zwycięzcy, Bruce’a Liu. I o tym słów kilka chciałem napisać. A tu moje dzieciństwo, ciotki z odeszłych epok i świata, pianistki już nie żyjące (Hesse-Bukowska i Smendzianka) lub w bardzo podeszłym wieku (Gychtołówna), Kresy i PRL. Wszystko czasy dawne lub bardzo dawne. No, ale właśnie muzyka, zwłaszcza tzw. klasyczna (jakże nie znoszę tego terminu kompletnie fałszywego i sztucznego) ma to do siebie, że światy inne otwiera, gdy jej słuchamy. Przenosi, jak jaki zaczarowany wehikuł, w dni lub miejsca odległe w czasie lub przestrzeni, czasem w oba te wymiary na raz. O Koncercie e-moll jeszcze obiecuję wrażenia opisać. Teraz zakończę właśnie słowami jednej z moich ‘nauczycielek’ muzyki z dzieciństwa. Bo jakże mądrze o Konkursie Chopinowskim napisała. I oby jej słowa charakteryzowały, co współcześni jurorzy konkursów muzycznych myślą, czego szukają w grze młody muzyków z tremą przed nimi grających.
Lidia Grychtołówna „Najważniejsza jest dla mnie atmosfera, jaką stwarza młody pianista, jego osobowość, indywidualność. Jeśli ktoś ma tę szczególną intuicję artystyczną, nigdy nie zagra przeciw Chopinowi, przeciw muzyce. A przypomnijmy, że konkursy powstały w Warszawie między innymi po to, by wyplenić z interpretacji salonowy kicz. Gdy pianista odczytuje intuicje kompozytora i potrafi przekonać do swojej koncepcji, można mu nawet wybaczyć drobne nieścisłości w traktowaniu zapisu nutowego. Słucha się z zafascynowaniem. Jeśli tego brakuje, wówczas stają się ważne szkolne kryteria poprawności, dokładności wykonania, kropka w nutach, pauza. Skupia się uwagę między innymi na takich elementach, jak wierność w stosunku do tekstu, właściwe frazowanie, pedalizacja. Zawsze jednak czekamy przede wszystkim na fascynujące osobowości”. (Cytat podaję z książki Lidii Grychtołówny „W metropoliach świata.)
Dlatego warto dzieci wszystkie, nawet z domów zupełnie nie muzycznych, zapoznawać z muzyką poważną (kolejny – po ‘klasyczna’- zły termin i w dodatku fałszywy. Owszem, bywa bardzo często poważna, ale bywa też zabawna, wesoła, taneczna). Wtedy będą ją traktować, jako coś naturalnego, znajomego. Nie bez kozery wspomniany już tu Henryk Czyż prowadził w latach 70. popularne programy w TVP pn. „Nie taki diabeł straszny”, gdzie tą muzykę popularyzował.



