Hej, hej sokoły …

by Bogumił Pacak-Gamalski

O mamo, otrzyj oczy
Z uśmiechem do mnie mów,
Ta krew, co z piersi broczy —
Ta krew — to za nasz Lwów!…
Ja biłem się tak samo
Jak starsi — mamo, chwal!…
Tylko mi Ciebie, mamo,
Tylko mi Polski żal!…

/……/

Mamo, czy jesteś ze mną?
Nie słyszę Twoich słów —
W oczach mi trochę ciemno…
Obroniliśmy Lwów!


Zostaniesz biedna sama…
Baczność! Za Lwów! Cel! Pal!
Tylko mi Ciebie, mamo,
Tylko mi Polski żal!…

(fragmenty wiersza “Orlątko” z 1918, A. Oppmana)

Nie, nie dla sentymentalnej łezki, nie dla odkurzenia starych tomików zapomnianych dziś poetów Młodej Polski i Dwudziestolecia. Z przypomnienia zwykłych faktów, legend i mitów, historii i literatury. Tego wszystkiego, co stwarza, zlepia i cementuje te tysiące fragmentów prawdziwych i baśniowych konceptu nazwanego: naród, narodowość. W polskim koncepcie narodowym – poza Piastami, Jagiellonami, Grunwaldem – są jeszcze miasta szczególne: Poznań, Gniezno, Kraków, Warszawa i piąte: Lwów. Co tworzyło legendę odzyskania Niepodległości? Naturalnie wymarsz Kadrówki z Krakowa, gdzieś jakieś bitwy (kto potrafi dziś palcem na mapie wskazać, w przybliżeniu choćby, Kostiuchnówkę?), potem legendarny powrót Piłsudskiego z Magdeburga do Warszawy – i niepodległość. A przecież jedna z najkrwawszych, najtrudniejszych (do pewnego stopnia i najtragiczniejszych) była trwająca do 1919 roku wielka kampania w Małopolsce Wschodniej, na Wołyniu, Podolu, na Pokuciu. I znowu – kto tak naprawdę wie, gdzie to Pokucie leży? Mimo, że należało do Polski od 1349, za panowania ostatniego Piasta na tronie krakowskim. Nie jestem nawet pewny ilu absolwentów uniwersyteckich potrafi na mapie współczesnej choćby w przybliżeniu pokazać, gdzie zaczynał się Wołyń a gdzie kończyło Podole. W tych walkach miedzy 1918 a 1919, najważniejszymi były walki o Lwów. Ten klejnot Korony Polskiej. Miasto, które być może bardziej jeszcze niż Kraków było centrum kultury, nauki i polityki polskiej w dobie zaborów a zwłaszcza przed wybuchem I wojny. Na pewno nie była nim Warszawa, ani nawet Poznań i (mimo moich słabości do miasta Gedymina) zdecydowanie nie Wilno.

Otóż przez cały w zasadzie okres rozbiorów olbrzymia połać wschodnio-południowa Rzeczypospolitej tworzyła Królestwo Galicji i Lodomerii pod berłem Habsburgów (dość długa i skomplikowana dynastycznie droga związana z Koroną węgierską). Ten twór administracyjny obejmował Małopolskę, całe Podole i Pokuć, część Wołynia. Dwa miasta czołowe to był Kraków i Lwów. We Lwowie istniał swoisty narodowy parlament z szerokim zakresem niezależności krajowej, decydowania o wielu sprawach administracyjnych, edukacyjnych, handlowych. Ów lwowski parlament spoczywał głównie w rękach Polaków (byli w nim też Rusini, wówczas już zdecydowanie używający nazewnictwa ‘Ukraińcy’). Pozwalało to na rozwój życia gospodarczego i naukowego, ale też politycznego.  Tu powstawały zręby organizacji, które walnie przyczyniły się do powstania później Legionów: Sokolnictwo, Strzelcy, Drużyny Bartoszowe i inne. Tu też zrodziła się silna postawa narodowa i niepodległościowa Ukraińców, którzy – zwłaszcza na ziemiach za dawną Rusią Czerwoną (Lwowszczyzna), w kierunku tegoż nieszczęsnego Pokucia – stanowili większość mieszkańców i marzyła im się własna, niezależna od starej Rzeczypospolitej ojczyzna. Stąd trwały tam najkrwawsze i najdłuższe walki o te ziemie. Walki, z których zwycięsko wyszła jednak Rzeczypospolita. A słynna obrona Lwowa i opiewane w piosenkach ‘orlęta lwowskie’ były dla etosu odrodzonego państwa tak ważne, jak powstańcza młodzież warszawska była dla etosu II wojny. Z tą różnicą oczywiście, że Orlęta ten Lwów dla Polski obroniły. Aż do 1945, kiedy świat oddał w zbrodnicze łapy sowieckie ten szlachetny gród i cała tą krainę.

Byliśmy i jesteśmy z tymi ziemiami i ich mieszkańcami związani od zarania dziejów, a przez wspólne państwo (Królestwo Polskie) od czasów piastowskich, zaś od Unii Lubelskiej z posiadłościami Wielkiego Księstwa Litewskiego, którego większość terytoriów też obejmowała ziemie byłych księstw ruskich. O Rosji nikt wówczas nawet poważnie nie mówił. Nie zapominajmy, że te wczesne księstwa i ludy ruskie sięgały hen, w obecne granice Polski, aż po Lubelszczyznę, Rzeszowszczyznę, Zamojszczyznę. Więc ta granice, jakie dziś mamy z Białorusia i Ukrainą są siłą rzeczy też niczym innym, jak sztucznym tworem politycznych i militarnych negocjacji, dyktatów, umów. Nie ma jakiejś ścisłej granicy naturalnej, jak np. obce języki (litewski, żmudziński, niemiecki). Stąd Lwów ukraiński mi nie przeszkadza, tak jak Wilno litewskie. Dogadamy się, ostatecznie to rodzina. Skłócona, do oczu sobie czasem dość nieźle skakała – ale rodzina. Wszak była to jednak Rzeczypospolita, czyli wszystkich. Ich też. Rozwód był bolesny i krwawy ale był. Trzeba się pogodzić. Ale Ukraina pod batem carskim, sowieckim lub rosyjskim? Tu dostaję czkawki i ręka mimochodem głowicy karabeli szuka…

Lwów dziś

Naturalnie nie piszę tego, jako ciekawostek historycznych i ani o dokładność historyczną dat, miejsc nie dbam zbyt, ani o szczegóły tysięczne a ważne też nie dbam. Polecam jednak uwadze czytelnika polskiego sięgnąć do jakichkolwiek opracowań historycznych. Jeśli ktoś się za Polaka uznaje to winien wiedzieć skąd ta Polska się wzięła i jaka była przez większość swego istnienia. Przecie nie tak prosto od myszy pod wieżą kruszwicką.

Piszę z jednego powodu – świat drży (zwłaszcza świat europejski) obecnie przed możliwością kolejnego najazdu rosyjskiego na Ukrainę. Za Dzikimi Polami, nad Donem, Rosjanie zgromadzili olbrzymie siły zbrojne, na terenach ziem księstw Halickiego i Łuckiego (obecna Białoruś) armia rosyjska i wojska białoruskie są niemal na rzut kamieniem od Kijowa. To nie tylko śmiertelne zagrożenie dla Polski w jej obecnym kształcie politycznym, ekonomicznym, kulturowym. Jeśli Ukraina podzieli losy Białorusi (quasi-suwerenność pod panowaniem bezwzględnego autokraty) – staniemy wobec sytuacji, że blisko 1000 km. naszej granicy będzie stałym polem minowym. Naturalnie, że mamy pewne silne gwarancje wynikające z członkostwa w NATO. Jak skuteczne? Chyba wystarczająco tylko … w polityce wszystkie gwarancje są tak niezachwiane, jak niezachwiane są postawy sojuszników. Dalej tych rozważań rozwijać nie będę. Zakładam, że są trwałe i silne.

Ale Ukraina, tenże Lwów ukochany – to inna historia. Jakie są (czy są?!) plany polskie na wypadek katastrofy wojennej na Ukrainie, na wypadek masowego exodusu obywateli ukraińskich (w tym jej obywateli o polskim pochodzeniu z terenów Zachodniej Ukrainy)? Czy np. rozważano możliwość automatycznego przyznania przynajmniej prawa pobytu na stałe w Polsce tym, którzy są w drugim lub trzecim pokoleniu potomkami obywateli II Rzeczypospolitej ( o I Rzplitej nie wspomnę, bo to zbyt daleko idące i nie realne a i skomplikowane terytorialnie i legalnie)? Nigdzie nic na ten temat w prasie ani krajowej ani polonijnej nic nie słyszę ani widzę. Czyż naprawdę dzieci repatriantów polskich z Ziem Wschodnich (jak ja), których jest miliony w Polsce i ze względu na wiek zajmują wiele czołowych pozycji w polityce, kulturze, nauce i przemyśle nie myślą i nie rozmawiają o tym? Z prawa, z lewa i ze środka politycznego? W tym i w PiS i w PO. Wystawia się pomniki tzw. Żołnierzom Wyklętym z resztek rozwiązanych Dywizji AK na Wileńszczyźnie a nie ma planów co robić na wypadek katastrofy na Wołyniu i Podolu? Coś tu nie tak z tym przywiązaniem do tradycji i historii… . Nawet na popularnych forach społecznościowych nie znajduję ożywionej na ten temat dyskusji. Mowa gorąca (i słusznie, bo to hańba, zwłaszcza dla nas, narodu emigrantów i uchodźców) o tragicznej sytuacji uchodźców azjatycko-syryjskich na granicy z Białorusią. A co będzie z uchodźcami z Kresów, naszych Kresów, dziećmi, wnukami i prawnukami obywateli polskich? Też będziemy ich psami szczuć i wyrzucać za Bug?

ostatnia barykada Wojska Polskiego w 1939 na ul. Grodeckiej

Mam nadzieję, że do sytuacji takiej nie dojdzie, że Rosja zrozumie, że jej apetyt może ją przyprawić o bardzo poważne niestrawności, może nawet śmiertelne. Ale tylko na nadziei opierać się nie wolno.

Polska i Polacy o Lwowie i jego mieszkańcach (bez względu na ich etniczne pochodzenie) zapomnieć nie może. Chciałbym byśmy o tym pomyśleli. Naród, który myśli tylko o chwili współczesnej nie jest narodem a zlepkiem różnych grup i różnych interesów, jest społeczeństwem tymczasowym.

(zdjęcie dzisiejszego Lwowa z Wikimedia Commons, By Mitte27)

Wśród swoich każdy błazen …

by Bogumił Pacak-Gamalski

Tak sobie pomyślałem przeglądając pierwszy raz od wielu, wielu lat niepokaźną objętością książeczkę-wybór felietonów Edwarda Zymana. Wydało ją wydawnictwo (chyba już nie istniejące) Andre Poray Book Publishing w Chicago w 1987 roku. Edward nadał zbiorowi tytuł „U Boga każdy błazen”. Jako, że czasy były jeszcze przed możliwościami e-booków, on-line publishing i wszystkim, co przyniósł magiczny internet, ten zbiór ukazał się dzięki przedpłatom Czytelników. Wśród Listy Subskrybentów dołączonej do wydania widniej też i moje nazwisko. Czasy były, gdy biedota pisarsko-dziennikarska na bożym ugorze tzw. życia polonijnego wspierała się zawsze w zacnych inicjatywach, które potem chętnie wskazywano jako osiągnięcia polonijne w dziedzinie kultury. Te ‘osiągnięcia’ były wszak prawie bez wyjątku wynikiem mozolnej pracy tych właśnie (i przez lata stale tych samych) bidaków-pisarczyków i im podobnych akolitów sztuk tzw. pięknych lub wolnych (w przeciwieństwie do mięsnych, które zdecydowanie większą popularność miały).  

Zyman we wstępie wyjaśnia tytuł odwołujący się do Jana Kochanowskiego, który te słowa użył w jednej ze swoich Pieśni, konkludując za poetą czarnoleskim, że im bardziej się sili tym więcej  się myli. Ale od siebie szybko wyjaśnia, że wszak nie mylą się tylko ci, którzy nic nie robią. A przyznaję od siebie, że Edward Zyman na tym ugorze polonijnym zrobił dużo i poświęcił mu połowę swojego życia.

Zmarł 18 listopada 2021 w Mississauga, w Ontario, gdzie od wielu lat mieszkał, w wieku 78 lat. O jego śmierci dowiedziałem się dość przypadkowo, w równie przypadkowej rozmowie internetowej z poetą z Calgary, Janem Wolakiem. Moje kontakty z Edwardem od blisko 20 lat były raczej sporadyczne. Choć w pierwszym 10-leciu jego pobytu w Kanadzie łączyła nas bardzo bliska znajomość i jeszcze bliższa współpraca literacko-publicystyczna. Odległość, jak i duże zmiany pokoleniowe, polityczne, socjologiczne, jakie zaszły w Polonii w latach 1991-2001 oddaliły nas od siebie. Gdzieś od tych lat poczynając wycofałem się świadomie i prawie kompletnie z tzw. życia polonijnego. Odmówiłem dalszej współpracy i publikacji w pismach polonijnych, nie chciałem mieć nic wspólnego z organizacjami polonijnymi. W czym bardzo pomogło mi przeniesienie się z Alberty do pięknego Vancouveru, w nowe nieznajome środowisko.

Naturalnie życie ma swoje dróżki. W krótkim czasie odnalazło mnie dwóch redaktorów/wydawców ówczesnego tygodnika „Takie Życie” ukazującego się lokalnie w Vancouverze, których wcześniej nie znałem. Nagabywano, zachęcano i naturalnie na końcu pozyskano. Aliści o tzw. sprawach polonijnych starałem się nie pisać.  Po jakimś czasie, głównie ze względu na przyjazd na stałe do mnie mojej mamy – nawiązałem kontakt z zacną i wiele dobrego robiąca grupą artystów i przyjaciół sztuk „Pod skrzydłami Pegaza”.  Efektem tego (długa historia) było podjęcie się wydawania rocznika twórczości polskiej „Strumień’, którego zasadniczymi adresatami były polskie placówki akademickie i archiwalne, biblioteki naukowe oraz główne ośrodki kultury polskiej (jak np. Biblioteka Paryska) poza granicami Kraju. Z góry zakładając, że nie jest to pismo nastawione na jakikolwiek dochód, nie zawracała mi głowy i czasu myśl o szukaniu indywidualnego czytelnika i nabywcy pisma (naturalnie kwestia jakiegokolwiek wynagrodzenia w ogóle nie była brana pod uwagę i było to wyjście zdrowe, bo unikało jakiegokolwiek uzależnienia mnie we wszelkich decyzjach edytorskich). Poza stałymi i regularnymi, raz w roku, spotkaniami z lokalnym czytelnikiem z Vancouveru i okolic, które były jednocześnie okazją do prezentacji autorów danego wydania, odczytów, wystawy sztuk wizualnych, czasem prezentacji muzycznej. Spotkania te miały miejsce w Miejskiej Bibliotece. Unikaliśmy korzystania z ‘gościnności’ lokalnych organizacji polonijnych.

Sytuacja Edwarda Zymana było zupełnie inna. Urodzony dobrze ponad dekadę wcześniej niż ja, przyjechał do Kanady już z interesującym doświadczeniem i bagażem jako autor, jako redaktor. Miał za sobą doświadczenia życia zawodowego i zarobkowego w środowisku redakcyjnym i chciał tego rodzaju pracę kontynuować tu. Różniły nas też środowiska z jakich pochodziliśmy, pewne tradycje. Wiek był, mimo to, pewnie czynnikiem decydującym. Moje doświadczenia z Polski były głównie doświadczeniami młodego, zapalonego działacza „Solidarności’ a od momentu wylądowania w Kanadzie – działacza niepodległościowego. Doświadczenia autorskie w Kraju miałem minimalne – kilka drobnych felietonów i tekstów rozrzuconych po różnych tytułach.

W ten sposób poznaliśmy się w jego pierwszych dniach pobytu w Kanadzie, w Calgary, gdzie wylądował z żoną w 1983. Zajął się szybko redagowaniem lokalnego biuletynu (z taką właśnie nazwą „Biuletyn Polonijny”), miesięcznej relacji z wydarzeń trzech środowisk finansujących to wydawnictwo: Stow. Kombatantów, Parafii i Stow. Polsko-Kanadyjskiego. Pisemko wartości większej nie miało ale ‘na bezrybiu i rak ryba’. Miało za to bardzo oddanych i regularnie subskrybujących miesięcznik od wielu lat czytelników. Edward był pierwszym, który Biuletyn nieco uporządkował graficznie, tematycznie. Był też pierwszym, który skłonił Dyrekcję Prasową (tak wypadało chyba nazwać osoby, które z ramienia wymienionych wyżej instytucji decydowały o finansach i charakterze pisma) do wypłacaniu mu miesięcznej tantiemy. Co uważam za jego pierwszy sukces. I pochwalałem to. Hydraulikowi się za usługi płaci bez zastanowienia. Natomiast wyrobnikom słowa nigdy się w polonijnej Kanadzie nie płaciło. Ano – bo każdy przecież umie pisać! Choć nie zastanawiano się, że każdy umie odkręcić i zakręcić kran, a mimo to hydraulikowi się jednak płaciło.

W tym samym czasie zorganizowałem w Calgary zjazd/kolokwium polskich intelektualistów, ludzi pióra i sztuki, akademików z Zachodniej Kanady. Nie było to łatwe, bo każdy miał swoje terminy, nie mogliśmy oferować zwrotu kosztów podróży, zakwaterowanie robiliśmy u siebie lub znajomych. Organizacje na takie ‘imprezy’ nie miały pieniędzy. Ale dzięki temu udało nam się poznać ciekawych i bardzo wartościowych ludzi, niektórzy mieszkający od wielu lat w Kanadzie a nie zawsze znający się osobiście. Te spotkanie bardzo pobudziło i dało energię Edwardowi. Zadzierzgnięcie stosunków środowiskowych jest niezmiernie ważne na polu kultury. Byli tam redaktorzy, profesorowie uniwersytetów, działacze kulturalni. Najważniejszym bodaj pokłosiem – i to była głownie zasługa nie moja, a Edwarda – była decyzja wydawania kwartalnika kulturalnego pod patronatem albertańskiego oddziału KPK. Redaktorem naczelnym został wybitny literaturoznawca prof. Edward Możejko (późniejszy dziekan Wydz. Literatury Uniwersytetu Alberty), a Edward wszedł w skład redakcji. Ja, popierający ideę, odmówiłem formalnego wejścia do redakcji nie wierząc w sukces przetrwania pisma. A przetrwało sporo dłużej niż obawiałem się, bo blisko cztery lata.  Ale publikowałem tam eseje, krytyki literackie i zdaje się jeden lub dwa wiersze. Kwartalnik od początku do końca wydawano starannie pod względem graficznym i merytorycznym. Niestety nigdy nie udało się osiągnąć sukcesu finansowego ani wystarczającej liczby czytelników, a poruszane tematy wykraczały poza zainteresowania członków organizacji kongresowych, gdzie błędnie spodziewano się większego zainteresowania. Edward zrozumiał, że mimo poziomu czasopisma – nie ma mowy o jakimkolwiek wsparciu finansowym dla pracujących przy tym wydawnictwie. W Calgary też związał się lokalną polonijną redakcja telewizyjną, gdzie przygotowywano tygodniowy program na bezpłatnym kanale wielokulturowym. Program nosił tytuł Polish Kaleidoscop   i Zyman bez wątpienia wpłynął na profesjonalny poziom tego programu. Stronę techniczna zapewniał inny młody uchodźca solidarnościowy, kamerzysta z Polski, niestety nazwisko nie przetrwało w mojej pamięci.   Kilka razy byłem gościem tego programu. Wszystko to jednak nie dawało nadziei na możliwość znalezienia pozycji płatnej, zwykłego zarabiania na życie. Perspektywa polepszenia sytuacji była nikła, bliska zeru. Po prawdzie jedyny (poza pracą akademicką lub w kanadyjskim, angielskojęzycznym środowisku literackim do czego umiejętności ani kwalifikacji nie miał) sposób zarabiania na życie wówczas wiązać się musiał z pracą redakcyjną w jednym z kilku tygodników polskich: Winnipeg („Czas”) lub Toronto (tu było aż kilka gazet, w tym dwie najstabilniejsze finansowo: „Związkowiec” i „Głos Polski”). Tam też przeprowadził się w drugiej połowie 1984 i objął funkcję redaktora naczelnego „Głosu Polskiego”. Współpracowałem z nim dość regularnie w tym czasie stale publikując na łamach „Głosu” publicystykę polityczną, czasem recenzje literackie i zgodziłem się przenieść z tygodnika „Czas” periodyczne reportaże literackie ‘Pogwarki’.

Tu dopiero zaczął się najważniejszy okres jego działalności redakcyjnej, literackiej, organizacyjnej i – co chyba najistotniejsze – wydawniczej w ramach Polskiego Funduszu Wydawniczego.

Największym chyba talentem Edwarda Zymana była jego umiejętność właśnie organizacyjna skupiająca się na odnajdywaniu właściwych osób, we właściwym czasie i pozyskiwania ich dla swoich idei. Umiejętność perswazji, argumentacji i nie traktowaniu ‘nie mogę” lub ‘to niemożliwe’, jako decyzji ostatecznej. Olbrzymią pomocą dla niego było też poznania tam ludzi nowych z nowej fali emigracyjnej, którzy mieli podobne, jak on doświadczenia i język praktyczny wyniesiony z PRL. Zaś z drugiej strony umiejętność rozmowy, pewnej adoracji wręcz, wobec środowisk literacko-artystycznych starej emigracji. Z czasem rozpoczął szereg projektów, zaangażował się w licznych firmach, organizacjach związanych pośrednio lub bezpośrednio z życiem kulturalnym (z głównym naciskiem na dział literacki) Ontario i innych regionów Kanady.

Szczególnie znamienna dla niego była znajomość i przyjaźń z Adamem Tomaszewskim i pisarzami lub działaczami kulturalnymi związanymi z Polskim Funduszem Wydawniczym (PFL).  Z biegiem czasu oczywistym stała się potrzeba wymiany pokoleniowej. Twórcy i zawładający Funduszem, naturalnym ciągiem losów, powoli schodzili z aktywnej sceny polonijnej.  Zyman był gotów te miejsce zająć i wlać nową krew w tą zacną organizację. Wiązało się to też z okresem zmian politycznych w Polsce. I znowu – jego podtrzymywane i pielęgnowane z ośrodkami literacko-wydawniczymi i ludźmi w tych ośrodkach umożliwiły mu nowe plany  współpracy. Był to początek wybuchu zainteresowania tzw. literaturą emigracyjną i jej twórcami w Kraju, nadrabiania blisko 50-letnich zaległości. Ale dzięki temu zainteresowaniu była to też okazja pokazania w Kraju (i pokazania w Kanadzie i innych krajach osadnictwa) dorobku nowej fali, tej post-solidarnościowej, którzy w kraju byli albo nie znani kompletnie lub z bardzo minimalnym dorobkiem. Edward potrafił te znajomości z nowymi autorami jego własnej fali emigracyjnej podtrzymywać, pielęgnować.

Był to już okres końca lat 90. ub. wieku i początku XXI wieku. Nasza współpraca w zasadzie zakończyła się. Mieliśmy może jeszcze, przy okazji jego wizyt w Vancouverze u Anny Lubicz dwa bodaj tylko spotkania prywatne. Zostały już chyba tylko pozory serdeczności i dawnej przyjaźni.  Wydaje mi się, że pewnym zgrzytem, którego nie potrafił mi chyba darować była śmieszna sprawa wydania przez Fundusz jego książeczki „Metamorfoza Głębin Twoich” w 2003. Byłbym pewnie nigdy tej książki ani czytał ani o niej słyszał. Pisał w niej o autorach (no, niech będzie poetach, bo któż nas ma władzę nadawać lub odbierać te tytuły?) kilku tomików wierszy. Niektóre chyba z tych nazwisk znałem. Inne nie. Ale pewna para  pisarska znała mnie, a o nich też mowa była w tej książeczce. I poprosili o spotkanie, o rozmowę. O wylanie żali gorzkich. Pożyczyłem od nich tą książeczkę, przeczytałem. Przeczytałem też ich tomik z ich wierszami, innego omawianego autora (z jego wiersza zapożyczył Zyman ten zabawny tytuł) czytałem na tyle na ile mogłem lata wcześniej, gdy przesłał mi tomik z dedykacją i prośbą o recenzję. Recenzji napisać nie mogłem, bo nie miałem serca, więc wyłgałem się kompletnym brakiem czasu. Język w książce  Zymana był  pozbawiony ‘metamorfozy głębin’ (LOL), był bardziej niż ostry – był bezlitosny. To nie była krytyka omawianych tomików, książek – to był pręgież egzekutora. Coup de grâce wymierzony przez Krytyka wobec złej poezji, lub wierszowania symulującego poezję. Nie zawsze chyba słusznie. Nie mnie ani Zymanowi (ni komukolwiek innemu) wypada takie publiczne wyroki bezapelacyjne ferować. A jeśli już – to nie w formie książkowej, może felietonik tu lub tam, może uwaga w adnotacjach. Nie wiem. Istnieje pojęcie złej poezji (czyli braku poezji) ale istnieje też poezja (lub wierszowanie, nie będziemy się sprzeczać o ‘przecinki’) pogranicza literatury, jej obrzeży. Ma zapotrzebowanie czytelnicze, oddaje pewien, na ogół jednoznaczny i pozbawiony ‘metamorfoz’ stan ducha, emocji. O ile złą lub wadliwą powieść, słaby wiersz lub dramat napisze znany autor – można i warto mu to zarzucić, wytknąć. To zupełnie inny obszar krytyki literackiej. O nieznanych lub istniejących na obrzeżach literatury autorach lepiej chyba nie pisać nic niż ich miażdżyć. Byłbym może i to pominął jednak. Odpowiedział tą samą wymówką braku czasu. Najbardziej wkurzyło mnie jednak, że to Edward, a nie oni własnym sumptem wydający taką czy inna książeczkę, zrobił występek. Co było wówczas (i mimo sytuacji lepszej niż 40 lat temu, jest i dziś) oczywiste to fakt, że publikacja, wydanie tomiku wierszy, powieści, zbioru opowiadań jest w środowisku polonijnym (nie tylko w Kanadzie) szalenie trudne. Te bardzo nieliczne ośrodki i instytucje polonijne, które to umożliwiały czasem, miały szalenie ograniczone możliwości finansowe, edytorskie, dystrybutorskie. Wiedziałem to ja, jako naczelny rocznika twórczości w Vancouverze, wiedział lepiej jeszcze ode mnie Edward Zyman, który z większością tego typu instytucji w Toronto był związany lub je prowadził. I użycie tych skromnych środków na wydanie własnej książeczki właśnie z tych zasobów Funduszu, która absolutnie niczego do literatury nie wniosła, było naganne, a nawet trochę megalomańskie.  I taka była generalnie kwintesencja mojej recenzji książki Edwarda. Gwoli pewnej rzeczowości podałem tam przykłady kilku wierszy zdruzgotanych przez Zymana (nielicznych, przyznaję), które posiadały swą wartość (jakkolwiek nikłą) literacką, a znalazłem nawet takie, które poziomem zbyt daleko nie uciekały od szeregu wydawanych w Kraju (bo to był też moment wielkiej rewolucji w krajowym rynku wydawniczym, gdzie wydać było coś czasem łatwiej i taniej niż kupić porządny garnitur). Słabości innych nie ukrywałem ale się nad tymi słabościami nie rozpisywałem. I opublikowałem to w którymś z tygodników (trzy się chyba wówczas ukazywały w Vancouverze). Ani wilk był syty ani koza cała. Od znajomych dowiedziałem się, że Edward miał o to do mnie duży żal, a para pisząca wiersze w Vancouverze, która się do mnie o ratunek zwróciła też zachwycona nie była, bom pozytywnej kontr-recenzji ich tomiku nie wydał, zaś sprawy szersze ich nie interesowały.

Efektem było ochłodzenie naszych stosunków. Jako, że aktywnie (poza własnym podwórkiem redakcyjnym, które mi zabierało zbyt wiele co raz się kurczącego czasu) i tak w ogólno-kanadyjskim dyskursie przestałem uczestniczyć zbyt się o to nie troszczyłem. Z latami każdy z nas przyzwyczaja się do personalnych ubytków, strat, lub wręcz rozczarowań. Życie. Mojej pozytywnej bardzo opinii o osiągnięciach Zymana, jako wydawcy i animatora polonijnego życia literackiego to nie zmieniło. Spotykając się na uniwersytetach w Rzeszowie (‘Fraza’ i dział Biblioteki Uniwersyteckiej poświęcony literaturze emigracyjnej w Kanadzie), Toruniu (Archiwum Emigracji) – rozmawialiśmy często o Zymanie i Funduszu Wydawniczym. Choć zasadniczym tematem byli wielcy twórcy, jak Busza, Iwaniuk, Czaykowski, to naturalnie nie mogło zabraknąć rozmów o ogólno-kanadyjskim stanie literatury i pisarzy polskich. A w tym temacie nie mogło zabraknąć Zymana. Zasłużył na to w pełni.

Kilka lat temu Uniwersytet w Katowicach przysłał mi zaproszenie na specjalną sesję temu tematowi poświęconą. Miałem nadzieje przyjąć zaproszenie i pojechać. Zrobiłem nawet szkic o czym i o kim chciałem wspomnieć. Dwa nazwiska zajmowały  w tym szkicu miejsce specjalne: twórczość Andrzeja Buszy, poety doskonałego moim zdaniem tak w tworzywie-formie, narzędziach poetyckich, jak i wyjątkowej, uniwersalnej treści i Edwarda Zymana, jako przykładu świetnego organizatora i animatora życia literackiego. Jeden jest zależny od drugiego. Twórca bez wydawcy-mecenasa, promotora istnieć nie może w świadomości czytelnika; najlepszy organizator, mecenas sztuki Sztuce służyć nie może bez twórcy.  Niestety, ciężka choroba Mamy, której byłem jedynym opiekunem w Kanadzie uniemożliwiła mi już wówczas wyjazdy na dłużej niż dzień-dwa. Choć tym tekstem więc oddaję Edwardowi tu należny ukłon.

W pewnym sensie jest dość chyba znaczące, że z wydanych własnych prac Edwarda ta, która największą chyba wartość posiada i służyć będzie  – daj Boże – pokoleniom badaczy literatury polskiej w Kanadzie nie są jego krytyki, wiersze, zbiory felietonów, a dokument: kronika Funduszu Wydawniczego ale i szerzej, polskiego życia literackiego w Kanadzie: „Mosty z papieru. O życiu literackim, sytuacji pisarza i jego dzieła na obczyźnie.” wydany w 2010. Jak każdy taki dokument – zwłaszcza jeśli nie pisany przez szeroki zespół, a przez indywidualnego autora – ma braki, nie jest pełny. Ale jest najpełniejszy, jaki do tej pory stworzono w Kanadzie.

Ostatnim naszym kontaktem było właśnie wysłanie tej książki na mój adres przez Edwarda. W dedykacji napisał coś, co gotów jestem dosłownie, bez jakiejkolwiek edycji skierować teraz do niego. Może mogliśmy jeszcze szczerze, spokojnie i bez żali czy niechęci porozmawiać. Ostatecznie temu samemu służyliśmy tutaj, między Pacyfikiem i Atlantykiem. W innej skali i możliwościach, może nawet z innych konieczności – ale cel ten sam. Utrwalić, ocalić od zapomnienia, umożliwić zaistnieć. I chyba pro publico bono. Więc Twoje słowa do mnie – kieruje teraz do ciebie, Edku:

„z nostalgicznym wspomnieniem wspólnych pomysłów i działań ‘w kulturze’ w pierwszych latach na Obczyźnie, która jawiła się (dziś to wiem) nazbyt optymistycznie, z dojrzałym dystansem do niemal wszystkich spraw tego świata, najserdeczniej … „

Wyszogród, Zakroczym, Czerwińsk …

by Bogumił Pacak-Gamalski

W przedostatnim tekście tutaj („Trzynastego grudnia czterdzieści lat temu – gdybym wówczas wiedział…” z datą 31 grudnia 2021) zastanawiałem się, w bardzo osobistej, intymnej prawie ‘spowiedzi niewierzącego’, co by ówczesny, młody ‘ja’ zrobił 30, 40 czy 45 lat temu, gdybym wówczas wiedział? Wiedział co? Gdybym wiedział, jaka będzie ta wymarzona wolna Polska, jakim będzie ten mój magiczno-niezłomny naród, który przetrwał 123 lata rozbiorów, a następnie (po krótkiej pauzie) pięćdziesiąt lat okupacji najpierw niemieckiej, potem bardzo długiej (choć łagodniejszej) sowieckiej? Ta nasza (moja?) solidarność, szlachetność, to przywiązanie do wolności, ta nasza ‘za naszą i waszą’? Plus kilka jeszcze innych krzepiących niezłomnego ducha mitów. Odpowiedzi jasnej nie znalazłem ani jej nie napisałem. Co najwyżej rzekę wątpliwości.

Nie, nie będę teraz tego tematu tu rozwijał. Odpowiedzi nie mam dalej. Wątpliwości co raz więcej.

Bieżące tematy, dzień dzisiejszy, u zarania nowego roku wymaga pytań mniej refleksyjnych, filozoficzno-historyczno-literackich. Pytań twardych – co w Polsce się dzieje? Politycy znienawidzeni przez jednych, uwielbiani przez drugich, szmatławcy i zbawiciele, skorumpowani ministrowie i ich podwładni, otoczeni aurą ‘zbawców narodu’ (wedle połowy tegoż narodu) politycy opozycji demokratycznej – cóż robicie? Jakie plany tworzycie by to społeczeństwo ratować w łapach tej straszliwej pandemii, jaka galopuje po świecie trzeci już rok? Wiem – protestujecie: za wolnością, za wolnymi sądami, za prawami kobiet i mniejszości socjalnych, za wolna sztuką, wolnymi mediami. Wszystko tematy szlachetne. Cóż, wszak szlachetnym narodem jesteśmy (z tym się nawet wasi przeciwnicy, ta druga połowa, zgadza).

A ludzie umierają. Tysiącami. Przejrzałem statystyki covidowe w Polsce. I ręce opadły. Szczęka też. Gdzie są posłowie opozycyjni każdego dnia, z każdej partii, domagający się od rządu powstrzymania tej fali kolejnych zakażeń, kolejnych zgonów? Gdzie jest wspólna strategia natychmiastowego i masowego zaszczepienia milionów osób, która zaszczepione nie są? Przestańcie biegać, jak nakręcane maszynki sterowane zdalnie przez Kaczyńskiego i jego dworu, z sikawką do każdego pożaru, które oni skutecznie podpalają, by utrzymać stałą linię wojny domowej, stałe zamieszanie. Jak to możliwe, że miliony osób wpadły w tą głupią pułapkę ‘ruchu anty-szczepionkowego’, w te żenujące bzdury spisku międzynarodowej farmy, zamachu na wolność, wstrzykiwania jakiś tajemnych przewodników-mini-tranzystorów i innych idiotyzmów, jakimi są karmieni i potem karmią się nawzajem bez skutecznego, racjonalnego i ostrego apelu o położenie temu kresu. O ratowanie ludzkiego życia. Dalej budujecie romantyczne mrzonki i twierdze Okopów Świętej Trójcy.   Nie wiem, przed polskimi faszystami Bosaka  czy ciemnogrodem PiSu? Bo Turków raczej nie widać…, nawet w okolicach Kamieńca Podolskiego.

O wolność trzeba walczyć, o prawdziwą demokrację też, o prawa ludzkie dla mniejszości, dla kobiet, o niezależnych od urzędasów i ich mocodawców sędziów. Ale te wielkie, piękne idee (rzeczywistość codzienna w normalnych krajach rozwiniętych) są przecież dla ludzi. Nie dla nagrobków. Wiec o ludzkie życie należy walczyć najpierw. Ta idea demokracji i praworządności wymaga byśmy ratowali też jednakowo życie tych, którzy z głupoty, z zaślepienia, z chciwości lub może nawet przekonań są wyborcami PiS czy nawet Bosaka.  Tutaj kończą się granice różnic politycznych. Zaczyna się biologia.

Z nawyku pismaka przytoczyłem, jako alegoryczne porównanie, nieco historii, literatury. Wieszcz Zygmunt Krasiński, Okopy Świętej Trójcy na dalekim Podolu. Na jedną jeszcze wycieczkę was, politycy mądrzy i czytelniku, których ich wspierasz, zaproszę. Czasy starsze o setki lat. Nie na kresach Rzeczypospolitej a w jej sercu, w centrum. Na Mazowszu. W trójkącie trzech dużych rzek, Narwi, Bzury i Wisły, są trzy historyczne, zapomniane miasteczka. Uśpione prowincjonalnym snem. Ale mocno zakotwiczone w polskiej historii. Wyszogród, Zakroczym i Czerwińsk. Wiodły tędy stare szlaki handlowe i szlaki wojów polskich i litewskich. Jak i wojów wrażych, przed którymi te stare twierdze grodzkie broniły przepraw. A Czerwińsk mały był się całkiem poważnie zapisał w wielkiej wojnie Jagiełły z Zakonem Krzyżowym – to tu Jagiełło z Witoldem umówili się na spotkanie i połączenie wojsk, tu aż z odległej Puszczy Radomskiej spławiony Wisłą, dotarł inżyniersko-saperski majstersztyk w postaci tzw. mostu łyżwowego, którym polskie chorągwie i ciury piesze niespodziewanie i w tajemnicy przeszły na Kujawy i stamtąd w zwycięskim marszu pod Grunwald. Samochodem nie dalej niż godzina, dwie może z Warszawy. Polecam latem się wybrać i te, jak na Polskę, starożytne grody zwiedzić, poczytać o nich. Co to ma wspólnego z Covidem? Wszystko. Bo te miasta mogły w ciągu kilku dni zniknąć. Wyparować w powietrze, jak Pompea w Italii. Między 20 grudnia a 2 styczniem tego roku, w ciągu dwunastu dni ledwie, zmarło na COVID w Polsce 6107 osób. Tak, w okresie przygotowań świątecznych i zabaw sylwestrowych. Mam nadzieję, że panie i panowie politycy, rządowi i opozycyjni, mieli też udane sylwestry … . Tyle ile w przybliżeniu mieszka ludzi w tych trzech historycznych mieścinach: Wyszogrodzie, Zakroczymiu i Czerwińsku. Tak, jakby jakieś obce samoloty nadleciały i obrzuciły te miasteczka bombami fosforowymi.  Gdyby tak się stało, gdyby jakieś obce samoloty zbombardowały i wymordowały ludność takich trzech polskich miasteczek – o czym byście panie i panowie posłowie i senatorzy Rzeczypospolitej na Wiejskiej w Warszawie mówili? Że nie szkoda róż, gdy płonie las?

Jeżeli nad niczym się autentycznie i solidarnie, jednogłośnie i jednomyślnie nie możecie zjednoczyć to spróbujcie nad tym. Stwórzcie wspólny, opozycyjny front anty-covidowy, pro-szczepionkowy. Koalicję Ratowania Życia.  Nie czekajcie na rząd. Oni udowodnili swoją bezradność i brak elementarnej gotowości przygotowania kraju do pandemii. Nie czekajcie na poparcie biznesu i środowisk gospodarczo-ekonomicznych.  Wytłumaczcie im jasno i prosto, że umarli nie będą chodzić do kawiarń, sal gimnastycznych ani na widowiska sportowe, muzyczne, teatralne. Nie ustawią się w kolejce do sklepów. Jedyny ruch będą mieć branże cmentarno-pogrzebowe. Jeżeli taka koalicja, taki ruch obywatelski się wam uda – to będzie szansa, że potraficie z tego doświadczenia, tej współpracy zbudować wielką koalicję wyborczą, gdy na wybory przyjdzie czas. I będziecie mogli z pełnym przekonaniem powiedzieć: ratowaliśmy wasze życie, gdy rząd tego robić nie potrafił.

W Polsce zaszczepionych (podwójną dawką) jest ledwie 55% społeczeństwa. To zatrważające. W Kanadzie jest to blisko 80%. W tym samym okresie dziesięciu dni od 20 grudnia zmarły w Kanadzie 304 osoby – to jest mniej niż 5% liczby zmarłych na COVID w Polsce w tych samych dniach. Przez całą pandemię w Kanadzie zmarło 30400 ludzi, z czego większość w pierwszej fali, gdy nikt jeszcze nie był zaszczepiony. W Polsce ta liczba jest 97590. Trzykrotnie wyższa. Omicron, najnowsza i najbardziej zakażalna odmiana wirusa, szaleje i zakaża tysiące ludzi w Kanadzie, podobnie, jak w Polsce. Nikt nie potrafił od tego uciec – chyba, że się mieszka w Nowej Zelandii, na środku oceanu i można zamknąć porty i przestrzeń powietrzną. To jest w końcu PANdemia, nie EPIdemia. Różnica między tymi dwoma krajami – Polską i Kanadą, które mają przybliżone zaludnienie – to różnica w ilości osób zaszczepionych.

To epidemiologiczny elementarz. Ale w czasach strasznej pandemii winien to być również elementarz polityczny. O moralnym pisać nie będę. Może to nie fair. Zresztą, co jest ‘fair’, gdy na stoisz nad trumną człowieka?