Bogumił Pacak-Gamalski (cz. V)
Zakończył się okres Paschy żydowskiej i chrześcijańskiej Wielkanocy, która faktycznie jest niczym innym, jak ostatnią celebracją Paschy żydowskiej przez Jezusa z Nazaretu. Więc czas do powrotu do mojego cyklu o antysemityzmie polskim. Chciałbym już na ten temat w przyszłości nie pisać. Ale bym mógł nie pisać w przyszłości – muszę teraz starać się moje myśli na ten temat ułożyć.
Z notatek spisywanych w marcu tego roku wynika, że nurtowało mnie to bardzo. Właśnie te pytanie: Czy kiedyś napiszę ostateczną, końcową wersję tej historii? Mojej, polskiej. I ich, żydowskiej, a wszak też polskiej.
I przyznaję, że jest to emocjonalnie wyczerpujące. Nie wiem, może profesjonalny historyk (podobnie, jak lekarz) potrafi okryć się pancerzem obojętnego obiektywizmu, szkiełka i oka. Mnie trudno. Więc wolałbym jednak na tym cyklu pozostać, zamknąć moje szperanie w ciemnych zakamarkach duszy polskiej. Z całą stanowczością jednak muszę podkreślić moją niewzruszoną pewność (a przez to jeszcze bardziej przykrą i nieznośną), że antysemityzm polski nie był/nie jest wyspą odosobnioną. To nie wyspa a olbrzymi kontynent religijnych waśni i nienawiści wszystkich religii Abrahamowych. Ale to już zupełnie osobny i inny temat.
Nikogo prawie już nie ma kto pamięta, kto widział, kto słyszał; był aktorem-ofiarą dramatu. Pozostaną dokumenty, archiwa. Martwe. Dokumenty nie mają etyki, nie płaczą, nie krzyczą. Nie mają też nienawiści, pogardy. Nie są nawet chciwe. To martwe formularze, kartki papieru. Z biegiem lat wyblaknie z ich stron człowiek. Pozostanie tylko suchy fakt jakiegoś czynu, jakiegoś miejsca, może kilka nic nie mówiących nazwisk, które stracą swą łączność z tym człowiekiem, z jakimkolwiek człowiekiem.
Czy zdążę pojąć co i dlaczego się stało nim ten czas – w tym i mój czas kurczący się – nadejdzie? Wątpię. Ale będę się starać pojąc głębiej, zrozumieć, co do zrozumienia jest możliwe.
Przyszedłem na świat około dekadę od ostatniego pogromu i około dekadę przed ostatnią nagonką. Tą, która de facto unicestwiła marne resztki świata polskich Żydów istniejące na ziemiach, które zamieszkiwali od setek lat. Wielu rzeczy, osób, miejsc, które były mi kulturowo bliskie emocjonalnie nigdy nie zobaczyłem, nie poznałem, nie dotknąłem. Spóźniłem się o epokę. Pamiętam smutek młodego chłopaka, kiedy przechodziłem zakrętem małej uliczki przez Plac Grzybowski i mieszczący się tam budynek Teatru Żydowskiego. Zawsze chciałem zobaczyć wielką Idę Kamińską na scenie tego teatru. Nie zobaczyłem. Kamińska dobrowolnie wyjechała z Polski po nagonce w 1968. Teraz nie ma nawet w tym miejscu śladu po tym teatrze. Tym razem już z przyczyny decyzji samej warszawskiej Gminy Żydowskiej, która ten historyczny budynek sprzedała. Bardzo niefortunnej i złej decyzji. To było miejsce specjalne, o wartości historycznej. Za dukata czy miedziaka nie wszystko można kupić. I nie wszystko powinno się sprzedawać … .
Pogranicze, to takie dziwne terytorium ‘ni tu ni tam’, ‘naszych i ich’. Kimkolwiek ci ‘nasi’ i ci ‘tamci’ są. Cechą zasadniczą pogranicza jest biegnąca w jego środku niewidzialna linia granicy: przedziału, podziału.
Świat pogranicza, który nigdy nie wróci. Wielusetletnie pogranicze polsko-żydowskie, które wycisnęło się trwałą i niezniszczalną pieczęcią na historii Polaków i Żydów. Historii Polski. Polskiej i żydowskiej. Bez wątpienia ta historia ma swoją kontynuację (nie zawsze całkowicie świadomą) daleko poza Polską. W Izraelu, w Nowym Jorku, w Montrealu. Wszędzie, gdzie istnieje żydowska diaspora i gdzie istnieje świadoma swej historii diaspora polska.
W dawnej Rzeczypospolitej szlacheckiej tereny były rozległe, olbrzymie. Więc i pogranicze – zwłaszcza kresowe, stepowe – było szerokie, jak owe niekończące się stepy. Na pograniczu wąskim, gęsto zaludnionym, ta biegnąca gdzieś nić graniczna zamazuje się. ‘Nasi’ i ‘tamci’ stają się coraz mniej różni, upodabniają się, asymilują. Tak bywało w Polsce zachodniej, nawet centralnej, północnej. Na Podolu, w województwie Bracławskim i dalej, ku Dnieprowi – przestrzeń była szeroka, mało zaludniona a miasteczka nieliczne i w zasadzie pozbawione specyficznej klasy mieszczaństwa.
Czas tam biegł inaczej. Dramatyczny okres ostatnich dwustu lat istnienia I Rzeczypospolitej wiązał się i z osiągnieciem przez nią potęgi na skalę olbrzymią i początku jej wewnętrznego i zewnętrznego rozpadu. Na dalekich kresach południowo-wschodnich był to też czas nie kończących się wojen i wojenek z Kozaczyzną, z Tatarami, z Turcją. Stabilne więzy administracji państwowej, rozwoju gospodarczego i politycznego rozpadały się, jak wywrócony kosz połatanej przędzy. Był to czas bardzo nieprzychylny dla osad i zbiorowisk biedoty żydowskiej, drobnych rzemieślników i drobnych handlarzy. Czas głodu, lęku. Tak zrodził się mesjanistyczny ruch chasydzki. Ludzi, których określić można ruchem mesjanistycznym, zanurzonym nie w uczonych i przestrzeganych przez rabinów Rzeczypospolitej zapisach Talmudu, a w Kabale izraelskiej i we fragmentach często niezrozumiałej Tory. Przypominali nieco średniowiecznych mnichów chrześcijańskich wędrujących po grodach i leśnych trakach ówczesnej Europy. Trochę też muzułmańskich derwiszów spod skrzydeł Rumiego i jego oblubieńca, Szamsa z Tabrizu. Niewykształceni, pozbawieni opieki spirytualnej i prawnej, przemieszczali się od osady do osady, jako owi średniowieczni trubadurzy, jak grupy tańczących Derwiszy śpiewając znane im nieliczne hymny Tory i własne hymny radości życia i zespolenia z Jahwe. Ich Pana, który tak, jak z niewoli egipskiej i ich do krainy szczęścia wywiedzie. Dostawali od innych żydowskich biedaków w napotkanych osadach pożywienie, napitek. Ich mesjanizm był ratunkiem przed skrajną depresją, przed codziennością, która ich przerastała ogromem wezwań. Ruch ten w sposób omal nadzwyczajny rozrósł się do nieoczekiwanej popularności i masowości. Niektórych z nich widziano, jako osoby nawiedzone łaska bożą, świętych. Niektórzy z nich zaczęli siebie tak widzieć. Typowe procesy ruchu mesjanistycznego. Początkowo, gdy ich sława i mir, dotarły do szanowanych i znanych rodów rabinackich Rzeczypospolitej, ci świętobliwi adepci Talmudu, który stale tłumaczyli i uwspółcześniali nowymi komentarzami – oburzyli się na takie występki nieuczonych w piśmie, na jakieś tańce i śpiewy niczym w szynku a nie w domu pobożnego żyda. Ostrzegano przed nimi, grożono, a samych chasydzkich ‘odszczepieńców’ nawoływano do zarzucenia tych bezecności. Ale było już za późno. Ruch obrósł w siłę i popularność. Znani i szanowani rabinowie musieli się z faktem pogodzić, nawiązać kontakty. Z czasem powstała funkcja cadyka, a nieco później ta funkcja cadyka – podobnie jak tytuł rabinowski – stały się dziedziczne. Powstały rody i grody cadyków.

(fot. by By Shybetsky – Own work, Wkipedia Commons)
Odnoszę wrażenie, że ruch chasydzki doprowadził do większego wyobcowania, szerszej alienacji Żydów chasydzkich z więzów obywatelskich, państwowych. Z więzów emocjonalnych z samą instytucją państwa, w jakim mieszkali. To do siebie ma wszelki ‘mesjanizm’ – nie tylko religijny ale i polityczny, narodowościowy, filozoficzny. Gdy nadeszły czasy walk o niepodległość Polski – te żydowskie miasteczka, osady, które wyrosły na gruncie chasydzkim nie wybuchły patriotycznym uniesieniem rezurekcji tej ukochanej Rzeczypospolitej. W dodatku na ziemiach polskich rozszumiał się głośną zawieją inny mesjanizm – polski, etnicznie polski. Nie, nie ten z czasów Wielkiej Emigracji Hotelu Lambert. Mesjanizm pana Dmowskiego i Narodowej Demokracji i jej bękarta – faszystowskiej Falangi. Te faszystowskie bękarty stały się zresztą modne w całej Europie. Nieszczęściem Żydów polskich był fakt, że w Polsce ich, Żydów, … było najwięcej. Nie bez znaczenia był tradycyjny antysemityzm większości polskich hierarchów i zwłaszcza szerokiej rzeszy zwykłych księży katolickich.
Przy tym wyobcowaniu, wzajemnej nieufności, lęku z żydowskiej i agresywności z etnicznie polskiej strony – te sąsiedztwo w granicach jednego państwa nie było łatwe.
A były szanse na lepsze sąsiedztwo. Intelektualna i finansowo-gospodarcza elita Żydów polskich była z kulturą polską i państwem polskim emocjonalnie i intelektualnie silnie związana. Nie tylko Żydzi, którzy ulegli pełnej, dobrowolnej polonizacji i uważali się za ‘Polaków żydowskiego pochodzenia’. Również Żydzi ortodoksyjni świadomi swej odrębności kulturowo-etnicznej i chcący tą odrębność zachować czuli się z Polską silnie związani. Czuli się jej pełnymi obywatelami.
Były szanse. Bladły jednak wobec przeszkód. Już podczas Konferencji w Paryżu (gdzie Polskę reprezentował Dmowski i jego Stronnictwo Narodowe) tzw. problem mniejszości żydowskiej napotykał na ostre sprzeciwy strony polskiej. Podpisano co prawda tzw. ‘mały traktat’ dotyczący specyficznie ludności żydowskiej – ale Polacy nawet nie ukrywali, że nie mają zamiaru większości z jego zapisów realizować, podobnie, jak nie zrealizowaliśmy nigdy ustaleń Konferencji Państw Reprezentujących byłe mocarstwa, które przestały istnieć – Austro-Węgierskiego i Cesarstwa Rosyjskiego w sprawie Ukraińców. Polska przyjęła w zasadzie opcję tzw. faktów dokonanych. Problemy były też obiektywne. Żydzi nie byli w jakimkolwiek sposób jakąś jednolitą społecznością z tzw. tradycyjnego rozumienia mniejszości etnicznej. Co miałoby o należeniu do takiej ‘mniejszości’ decydować? Wiara? Etniczność? Język (hebrajski? aramejski? czy jidysz? byli obywatele pochodzenia żydowskiego, którzy mówili tylko po polsku)? Nie zamieszkiwali jakiegokolwiek specyficznego terytorium administracyjnego. Ba, zamieszkiwali na terenach historycznie należących do innych mniejszości Rzeczypospolitej (Podole, Wołyń, Białoruś, Wileńszczyzna). Polska zgodziła się na prowadzenie przez Gminy Żydowskie szkół. Istniały zasadniczo (w zależności od wielkości i zamożności Gminy ) szkoły o charakterze religijnym (tzn. wykładano w nich religię mojżeszową i nauczyciele byli wyznania żydowskiego oraz szkoły generalnie świeckie. Najczęściej były to szkoły powszechne i gimnazjalne (do 7 klasy), były też szkoły gimnazjalno-licealne (do 9 klasy). Wykładowym były języki: hebrajski, jidysz i polski. W zależności od oferowanego programu i stopnia przygotowania zawodowego nauczycieli szkoły, ich świadectwa były formalnie uznawane na tej samej zasadzie, jak szkoły państwowe. Ale nie były opłacane i nie otrzymywały dotacji z budżetu miejskiego (państwowego) i były szkołami prywatnymi. Stąd poziom ich był bardzo ścisłe związany z zamożnością danej Gminy i danego sąsiedztwa żydowskiego. Warte odnotowania jest, że podobnie jak szereg polskich szkół państwowych, tak i żydowskie kontynuowały tajne komplety i naukę nawet w czasie okupacji hitlerowskiej. Ostatni tajny egzamin maturalny z Liceum Spójnia miał miejsce w getcie warszawskim w lipcu 1942. Tylko w samej Warszawie wszelkiego typu i charakteru szkól żydowskich było ponad dwieście. Szkolnictwo wyższe było wyłącznie domeną państwową. I tu spotykamy od razu poważne wyłomy w demokratycznym , ogólnym dostępie do nauki opartym jedynie na wiedzy kandydata. Wszystkie chyba wyższe Uczelnie w Polsce praktykowały większy lub mniejszy rodzaj rasizmu lub antysemityzmu. I nie mówię tu o wyczynach i akcjach studentów skupionych w szowinistycznych Korporacjach studenckich, zwłaszcza w tych tzw. ‘młodych’, czyli powstałych w latach Dwudziestych. Mówię o formalnym, uczelnianym antysemityzmie. Przypominam sobie mała książeczkę kupioną przed wieloma laty, wspomnienia dr. Jana Gellera, polskiego Żyda.
Geller młodość spędził w Krakowie w inteligenckiej rodzinie żydowskiej. W 1924 po zdanej maturze złożył aplikację na Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydział Medyczny. Aplikacje odrzucony na podstawie ‘numerus clasus’: na 100 otwartych miejsc tylko 10 przeznaczono dla kandydatów żydowskich. Wyniki maturalne, listy polecające nie miały znaczenia. Tak, jak znaczenia nie miało obywatelstwo polskie. Dzięki uporowi i listowi polecającemu od byłego premiera Polski, przyjęto go na UJ w następnym roku.
W 32 ukończył bakałarz medycyny, w 1934 obronił prace doktorską. Po wiadomości, że zdał doktorat pośpieszył na swoją uczelnie odebrać papiery w Collegium Novum UJ. Niestety, nieświadomie wybrał niefortunny dzień. Dzień, w którym studenci i absolwenci żydowskiego pochodzenia mieli zakaz przychodzenia do najstarszego polskiego uniwersytetu. Co mu dość zdecydowanie wyjaśnili szybko studenci-Polacy … . („Through Darkness to Dawn” by dr. John Geller, Veritas Found. Publication Centre, London, 1989).
Cóż więcej dodać? Może stronę tytułową popularnej gazety tego zacnego grodu Piastów i Jagiellonów. Z tego samego mniej więcej czasu, co przytoczone wyżej wydarzenia Jana Gellera.










