Pod wieczór już późny zebrała mi się ochota upieczenia chleba. Przypomniałem sobie sprzed wielu dziesiątek lat wakacje na rodzinnych resztówkach w Szwajcarii Kaszubskiej, nad jeziorem Łapalickim. Prócz skromnej chatki wuja z Sopot, którą razem stawialiśmy poprzedniego lata – nie było tam żadnych wówczas jeszcze innych zabudowań letniskowych. Wzgórze z lasem za nami też jeszcze do rodziny należało i stamtąd przytaszczyliśmy dwa piękne modrzewie, które posłużyły, jako dwie kolumienki trzymające ganek. Jak na dworek szlachecki wypadało. Tyle, ze prócz tych modrzewiowych kolumn nic dworskiego w budyneczku nie było – paździerzowe płyty, dykty jakieś, co się dało i udało. Jak to w kraju ‘demokracji ludowej’ bywało ze wszystkim: kolumnada na fasadę a reszta to dykta, klej i styropian. Ale dla nas, młodych to był raj. Za wzgórzem, spory kawał na piechotę, mieszkało stare małżeństwo Kaszubów. Tych prawdziwych. Daleko do wsi, tyle co do kościoła w niedzielę furmanką się wybierali do ‘wielkiego’ Chmielna, które może i z pięć tysięcy duszyczek miało. Po polsku prawie nie mówili, choć rozumieli dobrze. Gadali tylko po kaszebsku, po swojemu. To się do nich przez tą górkę i łąki chodziło raz w tygodniu po chleb. Pani Cymanowa, wysoka i prosta w postawie gospodyni, raz w tygodniu piekła na podwórzu w wielkim murowanym piecu chleby. Skłoniłem się w pas, jak przed dumną włościanką należało, pozdrowiłem jedynym pozdrowieniem, jakie uznawali za przyzwoite ,Beże pomagi’ (odpowiednik polskiego, na wsiach jeszcze za mojego dzieciństwa powszechnie stosowanego: ‘szczęść Boże’) a ona zadowolona wyciągała najpiękniejszy chleb kartoflany, jaki w życiu jadłem i widziałem. Bochen był olbrzymi, prostokątny, wierzch spieczony, bardzo ciemny a środek solidny i bialutki, jak śnieg omal. Ciasto nie było puszyste i lekkie, a gęste. Smakował – nie do opisania! I przez kilka dni zachowywał świeżość bez lodówek ani innych cudaków miejskich.
Takem se właśnie panią Cymanową przypomniał i ten jej chleb. No, to kartoflany zebrałem się piec. Zanim skończyłem zagniatanie i czekanie aż urośnie pod kocem, jedenasta w nocy nadeszła. No i do piekarnika włożyłem. I polazłem na krótki spacer nad morze na moje Kamienie. A na Kamieniach zawsze czas płynie inaczej. Zwłaszcza, gdy cicho, ni żywej duszy. O tej porze jeśli już to właśnie chyba tylko dusza jakaś by się ukazała. Przypomniałem sobie o chlebie i pędem (mój pęd teraz – tuż przed operacją – jest dość naciąganym zwrotem literackim) do domu. Drzwi tylko otworzyłem i zapach najpiękniejszy wprost mnie w twarz uderzył. Zapach pieczonego chleba. Naturalnie, byłem troszkę za długo i chleb ciut przerósł i jakby w środku, rosnąc, nieco boki swe rozpruł . Ale już próbowałem i smak ma dobry. A ten zapach zaraz większą jeszcze masę wspomnień odległych przyniósł. Światów, konstelacji, po których ślad zniknął. Prócz tego w pamięci.


Przypomniałem dzieżę chlebową babci. Nie pamiętam, by kiedykolwiek ją używała. Ale miała zawsze. Nie wiem skąd oryginalnie: czy ze Słucka, z Woroneża czy już z Wilna? W Wilnie była bardzo zamożną panią, żoną znanego producenta instrumentów muzycznych (od 1935 główny dostawca instrumentów dla Polskiej Armii). Repatrianci z Kresów całego dobytku przecież wywieźć nie mogli na Ziemie Odzyskane. Zapewne brali wiec rzeczy najbardziej wartościowe na tą nieznaną i niechcianą wędrówkę ludów. A ona wzięła. Dziadek o te praktyczniejsze i wielokroć droższe manele zadbał – z tego, co Rosjanie nie rozkradli, a rozkradali lub niszczyli, co tylko im w ręce wpadło.
Więc ta dzieża była dla babci symbolem, że bez względu na rewolucje i wojny (przeżyła je wszystkie) żeby przeżyć trzeba jeść. Ziarno się zawsze gdzieś jakieś znajdzie, więc będzie mąka, jak będzie mąka to i zaczyn można zrobić, jak będzie zaczyn, to na dzieży można ciasto zagnieść. Proste. Po śmierci dziadka w 1965, babcia przeniosła się z Torunia do Warszawy. Do powojennych bloków na Mokotowie. I dzieża leżała tam pod … wanną. Bo nijak takiej wielkiej dechy wyżłobionej z jednego pnia nigdzie nie można było zmieścić. Mieszkanie warszawskie było dość ciasne, ze ślepą kuchnią. Zostało po najstarszym synu babci, muzyku, który dostał posadę w Filharmonii w Szwecji i aby go nie stracić (mieszkania) przyjechała babcia. Jedyne co mogła z naszego wielkiego mieszkania w Toruniu przewieźć to był piękny kredens gdański, samowar i … tą drewnianą dzieżę. Gdy losy zmuszają nas do wielkich przenosin – zabieramy tylko to, co najważniejsze. Dzieża chlebowa była dla babci właśnie takim ważnym przedmiotem. Choć nie pamiętam, by go kiedykolwiek używała, a spędzałem z babcią bardzo dużo czasu. Po śmieci babci zawartość mieszkania na Mokotowie przeszła w ręce starszego kuzyna, babci najstarszego wnuka. Jego zaś największym błędem życia był związek z młodą warszawską dziewczyną o zupełnie innych obyczajach i tradycjach. Kuzyn był bon vivantem nie przykładającym uwagi do spraw praktycznych. Kiedy ta warszawska dziewczyna z dzieckiem się gdzieś przy nim znalazła i powiedziała mu: zostaniesz moim mężem – nie zastanawiając się nad konsekwencjami i nie lubiąc sporów o jakieś ‘drobiazgi’, odpowiedział: no skoro tak uważasz to dobrze, jest mi obojętnie. I został. Dzieża wylądowała, gdzieś na śmietniku. Po latach zniknął i kredens gdański i samowar. Czasami jedne złe małżeństwo potrafi być bardziej zabójcze niż wojna lub rewolucja … .