Bogumil Pacak-Gamalski

Jest ciepło. No, może nie w tej chwili gdy to pisze. Ale zdecydowanie było ciepło (jak na kwiecień nad Północnym Atlantykiem), gdy działo się to, o czym piszę.
Idę na ‘swoje’ kamienie. Moje kamienie, to takie głazy rozrzucone systematycznie u nabrzeża wąskiej cieśniny odgradzającej stary Halifax kanadyjski od marnego Dartmouth. Ja mieszkam w tymże marnym Dartmouth. W domu nad tą cieśniną, stąd na te głazy regularnie chodzę na spacery, o różnych porach dnia i nocy i roku. Tu, w tej cieśninie wąskiej, tuż obok gdzie chodzę, kiedyś zderzyły się dwa okręty wojenne. Jeden był załadowany prochem i amunicją na front zachodni I wojny światowej. Eksplozja była największym wybuchem w historii wojen aż do czasów Hiroszimy i bomby atomowej. W okamgnieniu zniknęły całe dzielnice Halifaksu, tysiące ludzi zginęło. Gdybym siedział tak wtedy na tych kamieniach – pewnie bym nie siedział długo tylko leciał z fragmentami tych statków, tych pocisków, gdzieś w powietrze. Spory kawał małego działa żeliwnego leży do dziś po mojej strony cieśniny, jakieś kilka kilometrów od mojego domu, koło jeziora Abro, gdzie też lubię chodzić na spacery. Przeleciała sobie tak ta lufa armatnia, jak jaki dmuchawiec pod chmurami.
Ta I wojna , a potem druga, zamieniły tą cieśninę i port w Halifaksie w jakiś Kanał Sueski w najbardziej ruchliwej dla żeglugi porze dnia i roku. Okręty i statki dostawcze, łodzie i kutry były tu tak gęsto cumowane i manewrowane, że ponoć na upartego mógłbyś suchą nogą przejść przez cieśninę ode mnie na brzeg Halifaksu. A teraz by trzeba było być dobrym pływakiem i silnym by przepłynąć. Więc ja jeżdżę przez most. Samochodem. Ale wtedy, no wtedy to było inaczej. Jakby flota Greków płynęła do Troi by zmierzyć się z Priamem.
Na kamieniach mam ulubione miejsce. Głazy tak ułożone, że tworzą obszerną kanapę, niczym w Wersalu. Oparcie na plecy, wałeczek pod stopy, nawet wnęka na wsparcie ramienia. Leżę i gapię się w wodę. Myślę o tej armacie lecącej w powietrzu. A potem myślę o „Ulysessie” Joyce’a. Widzę obok siebie jego bohatera Dedalusa, Mulligana i Hainesa siedzących przy wieży Martello w Dublinie i spoglądających na wodę zatoki o kolorze zielonkawego gluta. Mistrz słowa i formy – Joyce – pisze tak silnym dialektem, że ciężko się chwilami połapać o czym oni tam gadają. Nigdy „Ulyssesa” nie lubiłem. Jest mistrzowsko nudny, jak flaki w oleju. Podziwiać mogę dyscyplinę i warsztat pisarski, chwyt adaptacyjny „Odysei” Homera. Ale, jako czytelnik chce mi się wymiotować. Prosto do tej cieśniny. Może też nabierze koloru tego zielonego gluta, jak chusteczka Hainesa.
A lubię literaturę irlandzką. I lubię Joyce’a, jako autentycznego wielkiego modernistę i awangardzistę literatury. Nie lubię tylko tego akurat dzieła, które uznaje się, jako szczyt jego talentu – „Ulysses’a” właśnie. Dla mnie to tylko ćwiczenia literackie a nie skończone dzieło.
Jakże inaczej pisze współczesny wielki pisarz irlandzki, Callil Toibin. Jego książki kocham. Czytanie ich to uczta. Ale nie zabrałem ani jednej z nich na ten mój spacer. Szkoda. Zbieram się więc do domu, zwlekam z tej kamiennej kanapy ( a nie jest to proste z moją niezbyt zdrową kondycja w oczekiwaniu wielomiesięcznym na operację), chwytam mój kijek podręczny, torbę z zeszytem. Spoglądam w niebo. O! Przeleciało coś! A jednak nie, to nie był kawałek armaty. Mewa. Biała z żółtym dziobem. Ciekawe czy mewom, które w wichurach sobie całkiem nieźle radzą (co obserwowałem często nie tylko tu, nad Atlantykiem ale i podczas wielu lat pracy na statkach na zachodnim Pacyfiku), ten wybuch tego statku z amunicją też szkody przyniósł.





