Our talk, part 3

Bogumil Pacak-Gamalski

Let’s talk again, Babycake. This time in English. Not that it does make a difference for you now. You know every language now, and you always knew the language of Love. Without uttering a single word. When I looked at you, it felt like looking at an open book of Petrarch sonnets of love.  When I inhaled the sweet scent of your body, it was like smelling a meadow full of honeysuckles.

Tears, bitter tears fall in a bitter rain,

And my heart trembles with a storm of sighs

When on your beauty bend my burning eyes,

For whose sole sake the world seems flat and vain.[1]

But, as Polish is my language of first words, English is yours. So, let’s talk again, Babycake. I am so used to calling you by that name, it seems so natural. Do you remember when and how you become my Babycake? It brings such a sweet smile to my lips. Of course, Armistead Maupin and his “Tales of the City”! The year was 1994, PBS played it on TV in US and Canada. And we watched it in a cozy apartment on Howard Avenue in Burnaby glued to TV, crying like every other gay man in North America. Mouse used it all the time speaking to Mona or Mary Ann. 1994 – our first year in our first own apartment  At that time there was hardly any serious movie, let alone a long series on every TV screen in Canada and USA about us – the Queer community. With wonderful, amazing Gloria Dukakis as one of the leading characters[2]. It could be hardly called a literary phenomenon, Maupin was not a genius – but it was a series that changed a lot. The viewership was massive. It seemed that entire young North America watched it with us, regardless of sexual orientation. And every one cried, of course. For my generation, it was the same tear-jerker as Segal’s “Love Story”[3] with Ali MacGrow and Ryan O’Neal, which I watched twice in a movie theater twenty years earlier. Of course, the entire theatre cried and everybody inside was in their early twenties. Ah, to be young and romantic …. That movie gave us a famous fraze: ‘love means never having to say you’re sorry’. It does mean it. I never was, you never were. I never will. Not for our love.

In 2014, on the first anniversary of our formal wedding (over twenty years after our love was born), I wrote :

To John – my dearest husband on our first formal Anniversary

(unfinished, on May 19, 2014)

Hold me, hold me tight

as the river of nights flows by

Hold me don’t let go

even when I do you wrong

As I bare my soul and cry

do not leave do not run

For this moment when it comes

for the day wet and cold

for the barren night of black

/ gold

for the poem with wrong

/rhymes

I will stay even if you go

Although the thought of the promise alluded to the idea that one day you might live, not to the possibility of your death before mine, I kept it nonetheless.  I did stay, Babycake. I will.

I have spent the past few days and nights in and out of the Emergency Department at our hospital in Dartmouth. One of the nights I came home, to our bed. Not even a full three hours to get some rest, told them I will be back in the morning.

I saw you there, in our bedroom, we talked – remember? You were sad, you begged me to be careful, to look after myself. It made me almost angry, I replied: how can you ask me that? I am coming to you Babycake, I want to be with you, to touch you again, to feel you! I am not leaving, I’m coming to you! You told me that you are with me but you don’t want me to leave this reality yet, that I still have to take you to some trails, some towns, you smiled and said that you will even go with me to some sunny beaches on the ocean, lakes. And I promised you again. I stayed. Forgive me for that short argument. I was tired, and couldn’t see clearly.  I will ‘hold the fort’. Our fort. The Fort of Our Love. Forgive me the tears as I write it – yes, you were right, when you said many years ago that I am a sentimental fool. A sucker for melodrama, LOL. But I will keep you for your word: you can’t ever say that you don’t want to go to the beach today. Remember.


[1] Petrarch, Sonnet XV; trans. by Joseph Auslander

[2] TV mini-series based on A. Maupin trilogy by the same title. Aired on Channel4 in the UK in 1993 and by PBS in North America in 1994. It received the highest-ever viewership in the history of PBS at that time.

[3] 1970 movie directed by Arthur Hiller

Kamienie i Ty. Anioły i Ty.

Bogumił Pacak-Gamalski

Kamienie są twarde, są zimne. Kamienie to mur odgradzający, zabraniający wstępu. Mur między życiem i śmiercią. Nad murem unosi się w powietrzu przedwieczny, czarnoskrzydły Uriel. Dobry. Mądry. Spolegliwy. Anioł Śmierci, która jest życiem.

Tak, jak ty jesteś moim życiem. Ty jeden będziesz towarzyszem Uriela, gdy stanę przed murem kamiennym, a on, jednym skrzydłem uniesie mnie ponad te kamienie.

Uriel

Zjawiasz się znowu, dawno zapomniany,

nie pamiętam imienia. Twarz, jak we mgle.

Tylko kolor skrzydeł, stalowy blask piór,

dotyk zimny a czuły jednocześnie.

Blisko, mimo że tak często, tak długo

nieobecny. Mój Anioł Śmierci. Piękny.

Najczulszy kochanek ze wszystkich, których

miałem. Z uściskiem bezsłownym, tak słodkim,

powstrzymującym dech w piersiach, pędzące

w galopie pospiesznym serce i myśli

skołatane, gdzieś, ku krawędzi stromej

nad Doliną Ciszy i Spokoju w

dole rozpostartą. Witaj Urielu,

smak ust przenajsłodszych zwiastował cię.

Drżałem, a tyś mnie uspokoił.

Szarpałem się skłócony z bogiem i ludźmi,

a tyś mnie wyciszył, spory załagodził.

Nie opuszczaj już, proszę. Pieszczoty

nie odmawiaj członkom znużonym.

Nieskazitelnym alabastrem skóry

twoich rąk dotknij mojej, zniszczonej

piętnem czasu, pokrytej bliznami

miłości zwycięskich i miłości przegranych.

Ostatnią krople pasji niedopełnionej spij.

I zamknij nieba nade mną, pokryj mgła gęstą

szczyty odległe, horyzonty mórz i nurty rzek.

Daj usnąć wtulonemu w bezpieczną muskulaturę

twojej klatki piersiowej, w objęciach silnych ramion.[1]

                I obyś nie zapomniał, obyś nie odmówił Aniołowi Śmierci pomocnego ramienia w przeniesieniu mnie poza ten mur. Tam, do naszego nowego Domu. Tam, gdzie już mnie nigdy nie opuścisz. Gdzie na moment w żadną wycieczkę, żadną podróż bez Ciebie ja już nie wyruszę.

Bo nie ma śmierci pełnej, całkowitej, póki jest pamięć. Śmierć kompletna nastąpić może jedynie, gdy nie będzie nikogo z żywych. Gdy nie będzie życia. Gdzie wszystko będzie na dzień przed primodialnym bagnem[2], oczekującym na iskrę bytności. Więc przed tą iskrą, jest tylko dymiące trującymi oparami bagno, jest chmura niekształtna pyłu kosmicznego pędzącego w otchłań Czarnej Dziury. A możliwe są tylko dwa wykluczające się rezultaty: Nic, które jest śmiercią kompletną lub Supernowa budząca tę iskrę. Gdy już zaistnieje – nie ma odrębnych bytów życia i śmierci. Jest podwójne zaistnienie złączone obrączką pamięci, gdy wszystkim się zdaje, że on gra jeszcze, choćby echo grało tylko[3]. Więc nie ma śmierci, póki jest pamięć życia. Póki jesteśmy w czyjejś pamięci.

Kamienie tęż są żywe. Przyłóż do ucha, wsłuchaj się w bicie ich jąder, ich pędzących elektronów, protonów. Tam skryta jest też pamięć genezy, zaistnienia, iskry. Uriel nie stoi z mieczem płomiennym, jak okrutny Michał na skraju bagna primodialnego.

Wszystko to zresztą, Babycake, może być moja imaginacją. Może nie m nawet Uriela, który ostatecznie Staremu też pomagał w gnębieniu człowieka przy wypędzeniu z Raju. I razem potem odlecieli ku jakiejś nebuli wypełnionej pyłem  śmieci kosmicznych. Może moje spotkania były ze szlachetnym i pięknym Saatanelem, jedynym aniołem Życia i Śmierci. Jedynym przyjacielem Człowieka. Wiernym. Tym, który niecność Starego poznał i odwrócił się od niego. A ty we mnie jesteś. Nie wydaje mi się to, nie jestem w malignie. Nawet nasze pasje są żywe w mojej pamięci. Poznaje smak gorącego pocałunku, jaki składałem na twych ustach, gdy trzymałem cię w objęciach w dzikich ostojach Sibald Flats[4], u podnóża Kanaskis. Pamięć jest przechowalnią życia. Nie jest życia cmentarzem.


[1] „Wiatry – Wybór wierszy”, Vancouver, Cambridge Press, 2015. ISBN 978-0-9940986-03; s56

[2] ang. primodial soup; pol. zupa pierwotna – archaiczny okres geologiczny, który dał początek materii organicznej – życiu

[3] parafraza z Księgi IV „Pana Tadeusza” A. Mickiewicza (gra Wojskiego na rogu)

[4] gęsto zalesione, dzikie tereny między szosą #1 (Trans Canada) i Elbow River w Albercie

Mosty i Anioły

Bogumił Pacak-Gamalski

Mosty dzielą. Tu jesteśmy my – tam są oni. Przez długie wieki budowaliśmy mosty zwodzone na zakolach rzek. Te dzieliły najlepiej. Gdy oni chcieli przyjść nieproszeni i liczni – podnosiliśmy most i nie mogli bez ryzyka najgroźniejszego.

Mosty łącza brzegi i ludzi. Poznajemy się, odwiedzamy. . Czasem zakochujemy się w chłopcu lub dziewczynie z drugiego brzegu. Wówczas często spotykamy się na moście, na ‘ziemi niczyjej’, pomiędzy brzegami. Wówczas te brzegi należą jednako do nas obojga lub obu.

Mosty są chyba są chyba największym osiągnięciem cywilizacji archaicznej.

Apollinaire pisał  pięknie o moście na Sekwanie w „Moście Mirabeau”.

Pod mostem Mirabeau płynie Sekwana

                I nie jedna miłość

Czy nie dość wspomniana

Po bólu zawsze radość niespodziana.

                Zegar niech dzwoni noc niech nastaje

Dni ulatują ja pozostaję[1]

Po pożarze katedry Notre Dame w 2019 napisałem własna przeróbkę tych dwóch pierwszych stanc zachowując semantyczną specyfikę jego wiersza robiąc tym ukłon wobec świetnego poety epoki odległej i wobec symboliki Notre Dame dla kultury europejskiej „Pont Neuff i Apollinaire na Pont Mirabeau”

Pod mostem rzeki w sercu Europy

                Moknie cień Notre Dame

Wieże, absyda, ja sam

Płoną przez historie i potopy

                Dzwon się rozhuczał ogniem kołysze

                A ja jak kamień zapadam w ciszę[2]

Mosty. Kamienne, drewniane, wiszące. Mosty prowadzące do miasta i mosty wewnątrz miasta. Z nazwami i bezimienne. Mosty z posągami, jak most Karola w Pradze, ponad piękną Wełtawą. Mosty złocone prowadzące do złoconej kopuły Inwalidów w Paryżu. Lubiłem chodzić właśnie przez Pont Neuf do Ogrodów Luksemburskich, tam posiedzieć na ławce, wypić może butelkę wina i zagryźć bagietką z serem i potem dalej do Inwalidów. Których nie specjalnie lubiłem przez te potęgi i splendor. No cóz, Francja do skromnych nie należała. Naturalnie Poniatowszczak w Warszawie. Jeżeli czasu trochę było (czyli prawie nigdy lub tylko kawałek per pedes, a potem wskoczyć w tramwaj) piękny trakt ze Śródmieścia na Rondo Waszyngtona i potem we Francuską. Lub bardziej prozaicznie lub poetycko kulinarnie do małego sklepiku z … koniną, tuż przy wiadukcie kolejowym prowadzącym na dworzec Wschodni. Kiełbasa z koniny podsuszona to był rarytas. Choć większość kręciła gębami, którymi nie kręcili, gdy pili wokół Stadionu 10-lecia śmierdzącą i ciepłą wódkę z butelki. Nie żeby mi się to nigdy nie przytrafiło (ale nie pod Stadionem, mam swoje zasady!) ale na kiełbasę z koniny mlaskałem.

Mosty zawsze lubiłem. I mostki, kładki prawie. Bajeczny most wiszący w Vancouverze, gdy czasem mgła szła z czeluści Burard Inlet poniżej i most unosił się w powietrzu ponad tą mgłą. Zjawisko wcale nie rzadkie a zawsze zachwycające. Lions Gate Bridge (tak się nazywa) zbudowany był przez tego samego architekta, który postawił dość podobny most w Halifaksie, który dziś widzę codziennie z okien i spacerów. I czasem też ginący we mgle, tym razem atlantyckiej. Bardzo lubię most-groblę prowadzącą do Pictou w Nowej Szkocji. Rozlega się stamtąd przepiękna panorama całego miasteczka. Dużo ładniejsza niż te miasteczko w rzeczywistości, które stale się remontuje ale swojej świetności już odzyskać nie jest w stanie.

Nie zapomnę nigdy małego mostku na rzeczce Volturno w środkowej Italii, przez który biegłem zdyszany do starożytnej Capuii  wykupić gazety z wielkimi tytułami na pierwszej stronie: La guerra in Polonia. Był 13 grudzień 1981. Czas się zatrzymał.

A anioły? Aniołe to dziwne stworzenia. Tak ważne, tak głośne, były ich zastępy – a z nazw nie znamy prawie żadnego. Gabriel, Satanel, Michał. Były w wyraźnej hierarchii, jedno i wieloskrzydłowi, niektórzy ponoć aż ośmio. Którzy nas bronią, kuszą i prowadzą na tamten świat. Ci, którzy posłuchali Starego i wypędzili nas z Raju. Rozmawiam z nimi czasem. Lubię ich. Są autentycznie przepiękni – nawet Ci potępieni. Zresztą może ci potępieni byli właśnie najprawdziwsi, najwierniejsi nam. Ci, co zostali przy Starym chyba nas nienawidzą. Bo przez wszechczasy byli Jego kompanią, a potem zachciało mu się jakieś eksperymenty robić. Stworzył pięknych w sylwetce ale nieporadnych strasznie. Przykutych do ziemi. A potem się naturalnie rozczarował i kazał tylko aniołom pilnować by czegoś zbyt niegodziwego nie zrobili. A jeśli zrobili to maja ci aniołowie ich ukarać. Na ogół śmiercią. Zostali więc w  większości Aniołami Śmierci.  W tej roli ich lubię, wyszlachetnieli. Śmierć ma to do siebie, że uszlachetnia. Jakby zapłata za cierpienia.

W wyborze wierszy poetów polskich zamieszkałych na Zachodnim Wybrzeżem Pacyfiku (od Seattle do Vancouveru) wśród moich wierszy jest „Objawienie”. Jedno z moich spotkań z tymi aniołami.

Anioł w Hyde Parku w Nowym Jorku

Oto objawił mi się Anioł i za rękę

prowadził długą leśna przesieką,

aż na wzgórze, skąd rozlegał się

szeroki widok na nizinę i rozsiadłe

w niej uśpione, stare miasteczko.

W zagrodach na obrzeżach miasta

słychać było ujadanie psów, które

przeczuwały nozdrzami psiej duszy

obecność niewidocznego Anioła.

A był piękny, przystojny i władczy,

ani szorstki, ni butnie zarozumiały.

Jego silne ramię, w pewnym objęciu,

było jednocześnie tkliwe i troskliwe.

… // …

W skrzydlatym otuleniu, które było

ciepłe niczym puchowa pierzynka,

czułem się bezpieczny i wniebowzięty.

To było jednak tylko uczucie –pragnienie,

gdyż wniebowzięty był oczywiście

jedynie Anioł, ja zaś, jako człowiek,

byłem ziemiowzięty na zawsze.

Czego wówczas jeszcze nie wiedziałem.

… // …

Anioł wzniósł się, rozprostował skrzydła

i powiedział: nie lękaj się, zaraz wrócę.

Po czym poszybował ku niebu.

… // …

… // …

I tyle go widziałem. Nie wrócił.

Zdarzało to się tysiące lat temu

i powtarzało regularnie

w każdym pokoleniu. Czy wracał

nieświadom czasu ludzkiego? Czy kłamał?

(fragmenty)[3]

W tym samym tomiku na s56 pisałem już o stalowym objęciu, zimnym a czułym jednocześnie, tego formalnego Anioła Śmierci, Uriela. Ten nie uciekł. I gdy przyjdzie, to nie zdradzi, nie zapomni. Ale to już inna historia.


[1] „Apollinaire”, PIW, 1968; s 33 (tłumaczenie i pod redakcją A. Ważyka)

[2] B. Pacak-Gamalski,  https://kanadyjskimonitor.blog/2019/04/16/nasza-notre-dame/

[3] „Wiatry” wybór wierszy, Strumien Pub. , Vancouver, Kanada, s 46-47 (https://www.worldcat.org/title/1036201589)

Rozmowa z Tobą – część druga

Bogumił Pacak-Gamalski

Aha, opowiem Ci też o powrotnej trasie znad Dollar Lake. Wtedy byłeś już zbyt zmęczony tym dniem, tą wyprawą, bo dla Ciebie to była wyprawa a nie zwykła, kolejna wycieczka. Wracać dużo dłuższą, wijącą się boczna drogą. Tak, wiem, że mogłem Cię namówić, że byś uległ moim prośbą. Ale wiem też i wiedziałem wówczas bardzo dobrze, że czas na tego typu namowy – którym na ogół ulegałeś i byłeś z tego zadowolony na końcu – już minął. Że robisz i tak więcej niż pewnie możesz i wysiłkiem bardzo dużym. Że robisz to dla mnie. Ale sprawiało Ci też to własną wielką radość , radość, że raz jeszcze gdzieś razem jedziemy, razem mamy czas jeszcze jednej przygody. Jak wtedy, gdy jechaliśmy na kilkudniowy biwak z Twoimi braćmi w Albercie, w widłach rozgałęzionej górskiej Old Man River. Mogliśmy jechać do Calgary jak zwykle krótką, 1000-kilometrowa ‘jedynką’.  Zasugerowałem, że może tym razem ‘trójką’, starym szlakiem południowej BC, wzdłuż granicy z USA. Tylko 500-600 kilometrów dłużej. Wyciągnęliśmy mapy. A może pierwszy odcinek przez stan Washington (dużo tańsza benzyna) i potem z Washington wjechać przez Osoyoos do 3-ki. Może 700-800 km dłużej, nie więcej. Jeszcze trochę myślenia. Wybraliśmy wariant przez USA. Tylko … o ponad dwa tysiące kilometrów dłuższy. Przez Washington, Idaho i Montanę. I kilka noclegów. Czas i zwiedzanie mieliśmy cudowny. Tak jak, późniejszy kilkudniowy biwak nad Old Man River w Albercie.

Więc cóż żałować, że króciutkiego, może 100-120-kilometrowego odcinka tamtego dnia nad Dollar Lake nie przejechaliśmy? Ale wiesz co, ja teraz wracając znad tego jeziora pojadę właśnie tą drugą, boczną trasą. I zabiorę Cię ze sobą.  Będę Ci opowiadał, gdzie jedziemy, co widzimy. Skręciłem więc nie w lewo, w kierunku lotniska i nr 2, a w prawo, w  Old Guysborough Road. Po krótkim odcinku Old Guysborough dojeżdża do ‘widełek’ i sama skręca w lewo aż do New Glasgow, przez samo serce Doliny. Ale my skręcimy w prawo w szosę 365 kierując się na Musqoboit Harbour. Tak, ten z tą lubianą przez Ciebie plażą Martinique, starą, nieczynna stacją kolejową zamienioną w muzeum, lodziarnią, piekarnią.

Szosa 365 wije się wąż pośród lasów, farm, a potem wzgórz zielonych. Najpiękniej jest jednak, gdy zbliża się do koryta i dalej razem, obok siebie, kierują się do Musqoboit. Ty byłeś moją ‘rzeką’, która obok mnie, ze mną, wiła się przez nasze życie. Wije się dalej, bo przecież rzeki płynące przez lasy, wzgórza też nie zawsze są widoczne. Czasem kryją się w gęstwinie zarośli, czasem chowają się po drugiej stronie wzgórza. Ale wiemy, że jest, że płynie.

Do miasteczka droga wjeżdża właśnie tuż przy tej stacyjce. Lubiłeś tam ze mną jeździć szosą #7 z Dartmouth. Lubiłeś tą plażę, te kościółki drewniane ustawione rzędem, jeden obok drugiego. Każdy innego wyznania a obok siebie, bez waśni. Cóż to za różnica, czy kapłan nazywał się ksiądz, pastor czy padre?  I czy był mężczyzną czy kobietą? Może dla ich przodków we Francji lub Szkocji to miało znaczenie. Ale nie dla nich. Kwestia tylko przyzwyczajenia i nawyku. Lubiłeś przy końcu tej długiej drogi, przy wjeździe na plażę, ten wielki Dom Noclegowy z wielka tęczowa flagą.[1] No widzisz? To teraz już wiesz dokąd prowadzi Old Guysborouh Road i szosa 365.

Pamiętam naszą pierwsza tam wycieczke z Dartmouth szosą 107. Wczesną wiosną w 2019. Wszystko było przykryte jeszcze śniegiem, jeziora i rzeczki grubą warstwą lodu. W Head of Chezzetcook, koło białego kościółka, łaziliśmy po starym cmentarzyku. I zastanawialiśmy się, jak wymawiać tą nazwę: Head of Chezzetcook?  Mieszanina staro-francuskiego z lokalnym językiem autochtonów używającym odmiany bardzo starego języka L’nu – plemion zamieszkujących olbrzymie tereny od wschodnich ziem dzisiejszego Quebec po Nową Fundlandię.

Ta nasza rozmowa, ta wycieczka-powrót nad Dollar Lake pomogła mi, Babycake. Strasznie mi tych rozmów brakowało. Ale nie pytaj zbyt wiele o teraz, proszę. Nie pytaj za dużo. Nie chce Cię smucić, bo dobrze nie jest. Jest źle. Pod wieloma względami. Ale nie martw się. Gdzieś przystań znajdę. Jakiś brzeg, jakieś trasy do łazikowania. Nauczę się może myśleć kategroriami ‘ja’. Ale nie chcę by moje ‘ja’ nie zawierało Twojego ‘ja’. Musisz być ze mną. Już chyba do końca. Bo po cóż mi szlaki, po co trasy, jeśli miałbym je przemierzać samotnie, bez Ciebie? Ale obiecuję, że dam sobie radę. Więc już się nie martw. Nie smuć.


[1] o plażach, kościółkach i osadach Wschodniego Wybrzeża pisałem tutaj: https://kanadyjskimonitor.blog/2022/10/15/of-clouds-water-and-land-travels-with-camera-on-east-coast-of-nova-scotia/

Parliament and swamp

Bogumil Pacak-Gamalski

There is a saying in my native language ‘moje piec groszy (my five groshe)’, which translates exactly to ‘my five cents’. It relates to a feeling of aching to add a few short personal thoughts to some serious lengthy debate.

So, here is ‘my five cents’ on the national disgraceful and very disrespectful debacle of destroying the impeccable character of Honorable David Johnston.

Whether you like or dislike PM Justin Trudeau should have nothing to do with the character, honor, and trust of our former Governor General, researcher, and former President or Chancellor of leading Canadian universities.  Coming from a very modest working family, David Johnston graduated from the most prestigious universities: Harvard, Cambridge, and Queens. Author or co-author of twenty-five books. Served on many national and provincial boards, committees, commissions, and inquiries. I can go on and on. It is a remarkable career and a very long service to Canadians.

When the Prime Minister asked him to become a Special Rapporteur on Foreign Interference – he accepted that post. As he always did, when Canada asked him to serve.  Whether Justin Trudeau should call right away a Public Inquiry, as demanded by Opposition, is a different question, of which I am not sure because a lot of the facts could not and will not be made public due to the issues of intelligence and espionage agencies’ involvement. But that is beside the role given to Johnston. That is politics, not service.

Right away, before David Johnston had even time to begin his work the barrage of attacks become relentless. Pierre Poilievre from the ultra-right Conservatives Party, being the angry dog he is, devoted his entire time to attacking and destroying the man, who symbolizes the opposite of Poilievre. It was just vicious and relentless.  But that did not surprise me. I don’t expect anything else from Pierre Poilievre. This man reached the bottom of a political, partisan swamp a long time ago. What surprised me, was the stupid excuses of Jagmeet Singh of the New Democrats.  He, while demanding Mr. Johnston’s removal, constantly repeated the mantra: “Personally I have no doubt of Mr. Johnston’s high character and integrity but there is a perception among Canadians …”. There wasn’t a perception among Canadians about Johnston’s inability to be objective. That perception was being orchestrated by Poilievre and by Singh. And their parties. Ad nausea. The Opposition parties were furious that Prime Minister would not listen to them. To all of them (including the Bloc). It was just a struggle between the government and the parliament. Who is more important? And David Johnston becomes the victim of this childish behavior of all of them.  In all of this – none of them showed the fortitude and courage to stand by their words. We do have a minority government. A government that hinges on the goodwill of other parties and non-liberal members of Parliament. If that was that important to them – and surely it sounded and appeared as a struggle between death and life of democracy – then why they acted without guts and fortitude? All opposition parties voted and passed a resolution demanding only one thing – the Public Inquiry and rejecting David Johnston’s Report findings and solutions. But they lacked the courage – as they should if democracy was in crisis – and did not make it a vote of non-confidence. They could have voted Justin Trudeau out of his job. Simply as that. But none of the leaders of Opposition in this Parliament have the stature, the nerve, and the fortitude to ask Canadians for the job of PM for themselves. Instead, they choose an easy target. The smear campaign against David Johnston as a lackey of Justin Trudeau. Justin Trudeau, who as a young boy knew Mr. Johnston. They said that David Johnston did not merely (as he did) personally knew Pierre Trudeau but was his close friend. I remember reading Pierre Trudeau’s memoirs. He lists there a lot of his personal and political friends. Nowhere is David Johnston mentioned. The ‘Memoirs’ were published in 1993. Decades before Johnston become Governor General.

They called a special hearing of the Parliamentary Committee to question Mr. Johnston. I watched the entire proceedings. It was very long. And it was disgusting. And the 81 year old honorable man answered every question with grace and respect. Even, when one of the Conservative goons asked David Johnston if he … wrote the Report himself. That was the worst political circus I have ever seen in Canadian politics. And I have seen a lot. It made me sad and angry at the same time. I was ashamed of my own, Canadian members of Parliament.  It felt like watching the Trial of The Witches of Salem.

Mr. Johnston refused to resign and vowed to finish his job, which he accepted.  But being a man, who strongly believes that his service to Canada and Canadians must always be based on the integrity and goodwill of all parties involved – the next day, after reflecting on everything that happened, he gave us another, amazing lesson of citizenship, service, and grace.

He concluded that given the highly partisan atmosphere surrounding his Report and his person it is his opinion, that he should resign from his position of Special Rapporteur in the hope that the Government and Opposition finish the important task, without any other distraction. Again, he put the ‘service’ before the “I’. A concept that most politicians can’t even comprehend.     

Chleb i złe małżeństwa

Pod wieczór już późny zebrała mi się ochota upieczenia chleba. Przypomniałem sobie sprzed wielu dziesiątek lat wakacje na rodzinnych resztówkach w Szwajcarii Kaszubskiej, nad jeziorem Łapalickim. Prócz skromnej chatki wuja z Sopot, którą razem stawialiśmy poprzedniego lata – nie było tam żadnych wówczas jeszcze innych zabudowań letniskowych. Wzgórze z lasem za nami też jeszcze do rodziny należało i stamtąd przytaszczyliśmy dwa piękne modrzewie, które posłużyły, jako dwie kolumienki trzymające ganek. Jak na dworek szlachecki wypadało. Tyle, ze prócz tych modrzewiowych kolumn nic dworskiego w budyneczku nie było – paździerzowe płyty, dykty jakieś, co się dało i udało. Jak to w kraju ‘demokracji ludowej’ bywało ze wszystkim: kolumnada na fasadę a reszta to dykta, klej i styropian. Ale dla nas, młodych to był raj. Za wzgórzem, spory kawał na piechotę, mieszkało stare małżeństwo Kaszubów. Tych prawdziwych. Daleko do wsi, tyle co do kościoła w niedzielę furmanką się wybierali do ‘wielkiego’ Chmielna, które może i z pięć tysięcy duszyczek miało. Po polsku prawie nie mówili, choć rozumieli dobrze. Gadali tylko po kaszebsku, po swojemu. To się do nich przez tą górkę i łąki chodziło raz w tygodniu po chleb. Pani Cymanowa, wysoka i prosta w postawie gospodyni, raz w tygodniu piekła na podwórzu w wielkim murowanym piecu chleby. Skłoniłem się w pas, jak przed dumną włościanką należało, pozdrowiłem jedynym pozdrowieniem, jakie uznawali za przyzwoite ,Beże pomagi’ (odpowiednik polskiego, na wsiach jeszcze za mojego dzieciństwa powszechnie stosowanego: ‘szczęść Boże’) a ona zadowolona wyciągała najpiękniejszy chleb kartoflany, jaki w życiu jadłem i widziałem. Bochen był olbrzymi, prostokątny, wierzch spieczony, bardzo ciemny a środek solidny i bialutki, jak śnieg omal. Ciasto nie było puszyste i lekkie, a gęste. Smakował – nie do opisania! I przez kilka dni zachowywał świeżość bez lodówek ani innych cudaków miejskich.

Takem se właśnie panią Cymanową przypomniał i ten jej chleb. No, to kartoflany zebrałem się piec. Zanim skończyłem zagniatanie i czekanie aż urośnie pod kocem, jedenasta w nocy nadeszła. No i do piekarnika włożyłem. I polazłem na krótki spacer nad morze na moje Kamienie. A na Kamieniach zawsze czas płynie inaczej. Zwłaszcza, gdy cicho, ni żywej duszy. O tej porze jeśli już to właśnie chyba tylko dusza jakaś by się ukazała. Przypomniałem sobie o chlebie i pędem (mój pęd teraz – tuż przed operacją – jest  dość naciąganym zwrotem literackim) do domu. Drzwi tylko otworzyłem i zapach najpiękniejszy wprost mnie w twarz uderzył. Zapach pieczonego chleba. Naturalnie, byłem troszkę za długo i chleb ciut przerósł i jakby w środku, rosnąc, nieco boki swe rozpruł . Ale już próbowałem i smak ma dobry. A ten zapach zaraz większą jeszcze masę wspomnień odległych przyniósł. Światów, konstelacji, po których ślad zniknął. Prócz tego w pamięci.

Przypomniałem dzieżę chlebową babci. Nie pamiętam, by kiedykolwiek ją używała. Ale miała zawsze. Nie wiem skąd oryginalnie: czy ze Słucka, z Woroneża czy już z Wilna? W Wilnie była bardzo zamożną panią, żoną znanego producenta instrumentów muzycznych (od 1935 główny dostawca instrumentów dla Polskiej Armii). Repatrianci z Kresów całego dobytku przecież wywieźć nie mogli na Ziemie Odzyskane. Zapewne brali wiec rzeczy najbardziej wartościowe na tą nieznaną i niechcianą wędrówkę ludów. A ona wzięła. Dziadek o te praktyczniejsze i wielokroć droższe manele zadbał – z tego, co Rosjanie nie rozkradli, a rozkradali lub niszczyli, co tylko im w ręce wpadło.

Więc ta dzieża była dla babci symbolem, że bez względu na rewolucje i wojny (przeżyła je wszystkie) żeby przeżyć trzeba jeść. Ziarno się zawsze gdzieś jakieś znajdzie, więc będzie mąka, jak będzie mąka to i zaczyn można zrobić, jak będzie zaczyn, to na dzieży można ciasto zagnieść. Proste. Po śmierci dziadka w 1965, babcia przeniosła się z Torunia do Warszawy. Do powojennych bloków na Mokotowie. I dzieża leżała tam pod … wanną. Bo nijak takiej wielkiej dechy wyżłobionej z jednego pnia nigdzie nie można było zmieścić. Mieszkanie warszawskie było dość ciasne, ze ślepą kuchnią. Zostało po najstarszym synu babci, muzyku, który dostał posadę w Filharmonii w Szwecji i aby go nie stracić (mieszkania) przyjechała babcia. Jedyne co mogła z naszego wielkiego mieszkania w Toruniu przewieźć to był piękny kredens gdański, samowar i  … tą drewnianą dzieżę. Gdy losy zmuszają nas do wielkich przenosin – zabieramy tylko to, co najważniejsze. Dzieża chlebowa była dla babci właśnie takim ważnym przedmiotem. Choć nie pamiętam, by go kiedykolwiek używała, a spędzałem z babcią bardzo dużo czasu. Po śmieci babci zawartość mieszkania na Mokotowie przeszła w ręce starszego kuzyna, babci najstarszego wnuka.  Jego zaś największym błędem życia był związek z młodą warszawską dziewczyną o zupełnie innych obyczajach i tradycjach. Kuzyn był bon vivantem nie przykładającym uwagi do spraw praktycznych. Kiedy ta warszawska dziewczyna z dzieckiem się gdzieś przy nim znalazła i powiedziała mu: zostaniesz moim mężem – nie zastanawiając się nad konsekwencjami i nie lubiąc sporów o jakieś ‘drobiazgi’, odpowiedział: no skoro tak uważasz to dobrze, jest mi obojętnie. I został. Dzieża wylądowała, gdzieś na śmietniku. Po latach zniknął i kredens gdański i samowar. Czasami jedne złe małżeństwo potrafi być bardziej zabójcze niż wojna lub rewolucja … .

Rozmowa z Tobą

Bogumil Pacak-Gamalski

Synopsis in English: this is my Talk with my husband, who took off to the stars last November. As it touches to the core of my emotions, my soul, it is in Polish. The language of my most inner, most basic, child-like essence. Language of my childhood. An age, when we do not know proper expression of emotions. When we show them as they appear to us, not to the outside world.

I remember (with a warm smile) that sometime, while having long talks with John, he would interrupt me suddenly and said laughingly: you do realize that you just started speaking in Polish, don’t you? In short the ‘Talk’ is a copy of my actual talk with him a week or so ago, while I went to visit Dollar Lake Park. Place we went together on our lat longer travel, while he was already very sick and weak. I re-traced all the spots we stopped there, where we were sitting, what we were doing. What were we saying. Thus a strange letter-conversation started. First as my plea of help in finding myself in the empty world without him. Later, as I continued that talk at home, it lead me to deeper memories, to explaining, who he was; how we become to be. That lead to difficult times, sad times, and happy times. I will probably continue that talk some more, at another time. Maybe than, I will find the answer to my original question: what should I do? How should I live without his physical presence? It also explains his personal uneasy relations with our new home in Nova Scotia. Home that never become a home, despite the fact that it is the ancestral home of his family. The answer in many ways, as I see it now, is buried in the memory of his mother, Leona, and her untimely death here many years ago. An event that very much left a permanent scare in his heart.

BB

Maj 27. Dzień okrutny[1]. Więc pojechałem tam. Na naszą ostatnią wycieczkę daleko poza  miasto. Gdzieś w Dolinę[2]. Starą, wąską szosą Old Guysborough Road przy południowym końcu pasa startowego lotniska, wijącą się dalej wśród lasów, małych osad, farm. Do zagubionego w tych lasach uroczego Dollar Lake.

Tym razem nie zgubiłem zakrętu jak wówczas, kiedy musieliśmy nadrabiać blisko 30 kilometrów. Słonecznie, prawie upalnie, jak wtedy. Woda jeszcze mimo to zimna. Cóż – teraz jest maj, a wtedy był koniec lata, wszystko było rozgrzane. Pewnie bym popływał mimo to, gdyby nie ta przeklęta ułomność, którą mają  mi za dwa tygodnie zlepić-zszyć. Tak, tak. Ta sama. Wtedy był dopiero początek tego. Jeszcze przecież pływałem, drapałem się po skałach.  Teraz nici z tego. Nie martw się, nie szkodzi – zreperują w końcu. A i tak brodziłem po brzegu, wlazłem aż poza kolana.

Siadłem na każdym kamieniu, zatrzymałem się przy każdym miejscu, gdzie siedzieliśmy razem. Pojęcia nie masz, jak brak mi Ciebie. Dniami, nocami, rankiem … . Ale na nic bym tej naszej ponad trzydziestoletniej drogi nie zamienił. Mieliśmy, Najmilszy, przygodę, która nielicznym wygranym się zdarza. Łut szczęścia? Ręka boska? Nie wiem. Byłem szczęśliwy. Czasem nawet i bosko się czułem. Wiec może. Pojęcia nie mam, co knują na tym Parnasie i na Synaju ci bogowie. Ty nawet nie chciałeś się nad tym zastanawiać. Moje wieloletnie walki z tym, męczarnie intelektualne i emocjonalne – dla Ciebie były krótką konstatacją: jeśli jest lub są, no to są. Jeśli ich nie ma – to nie ma i koniec.  O czym tu myśleć?

Byliśmy tak różni. I to było fantastyczne. Co dla mnie było godzinnymi dyskusjami, sięganiem po długie traktaty filozoficzne i jeszcze dłuższe korytarze literackich analogii – dla Ciebie było krótkim potwierdzeniem rzeczywistości: jak jest zimno, to trzeba się ciepło ubrać. Ci, którzy uważają, że rzeczywistość jest tylko filozoficznym konstruktem mogą ubierać się zimą w krótkie spodenki i podkoszulek.

Uczyliśmy się od siebie. Wielu rzeczy. Ja Kanady i country music z Patsy Cline i jej przebojem „Crazy” , kanadyjskich Joni Mitchell i Gordona Lightfoot; Ty ode mnie Europy i moich miłości estrady: Edith Piaf, Aznavoura, Demarczyk.

Było nam dobrze. Nawet wtedy, gdy bywało źle. Może właśnie to, że było nam dobrze, było najważniejsze wtedy, gdy było źle. Bo gdy jeż źle kiedy jesteś sam, wtedy jest najgorzej.

Uśmiechasz się, że widzisz, że znowu ‘filozofuję’, bo to przecież takie proste, że nie trzeba wyjaśniać.  Ale ja teraz potrzebuję sobie sprawy proste wyjaśniać . Teraz, gdy nic nie jest proste … .

Pomogła mi, Babycake, ta wycieczka dziś. Pomogła mi nasza rozmowa. Łatwiej będzie te następne kilka trudnych dni przetrwać. Dni brzemiennych w daty, rocznice … . Musze to robić częściej, rozmawiać z Tobą. Co byś chciał abym robił? Zawsze to ja wiedziałem. A teraz już nie. Musisz mi, Kochanie, trochę pomóc. Coś mi w tym moim kompasie, w tej mojej niezawodnej orientacji w kierunkach się zepsuło, przestało działać. Zgubiłem swój azymut.

Kiedyś, gdy okazało się, że wyjazd do Nowej Szkocji był błędem i rozważaliśmy opcje jeszcze jednej przeprowadzki, zasugerowałem miejsca, gdzie moglibyśmy pojechać. Pytałem, które byś wybrał, gdzie byś czuł się najlepiej. I dałeś tą rozbrajającą w swej prostocie odpowiedź: tam, gdzie będziesz ty, będzie zawsze mój dom. Myślałem o trzech miejscach, gdzie moglibyśmy zacząć od nowa: Polsce lub Półwyspie Iberyjskim (może na Balearach) lub w Ekwadorze o umiarkowanym klimacie. Zacząłem rozczytywać się w opisach geografii, warunków społecznych, opiece zdrowotnej tych miejsc. I przyszła ta cholerna pandemia. Okazało się, że świat i ludzie nagle przestali być mobilni. Odwieczna wędrówka ludów zamarła w bezruchu. Gdyby nie pandemiczny bezruch, czy bym zrealizował te plany? Nie wiem, ale myślałem o tym intensywnie, poważnie. Chyba tak, bo dobijała mnie świadomość, że Domu tu, w Nowej Szkocji nie znalazłeś. Co było moją dość zaskakującą obserwacją. Pierwszy raz kompletnie źle Cię odczytałem. Sądziłem, że Nowa Szkocja będzie Twoim Domem niejako automatycznie, w sposób naturalny. Dużo szybciej niż stanie się moim.  Nigdy się nie stała. Dziś widzę bardzo jasno, Babycake, że jedynym Twoim domem tu, było … nasze mieszkanie. Innego nie znalazłeś.  To ja tu się w dużej części zadomowiłem. Lubiłem objeżdżać wszystkie dzielnice, hrabstwa tej prowincji. Odkrywać jej historię, historie jej mieszkańców. Zwłaszcza trudną, a jakże pasjonującą historię Akadyjczyków i Murzynów (najstarszą w całej Kanadzie i ciągle bardzo żywą, aktualną, liczną)[3].

Innym bardzo dziwnym – wówczas – zaskoczeniem był brak Twojego zainteresowania siedliskiem Twoich przodków. Może słowo ‘zainteresowanie’ nie jest tu najwłaściwsze.  Może była to pewna niechęć dotykania przeszłości, lęk przed pamięcią? Byłeś w zasadzie jedynym z Twojego rodzeństwa, którego z Nową Szkocją nie łączyły wspomnienia dzieciństwa. Nawet nie urodziłeś się tu, jak oni. Nigdy nie przyjeżdżałeś tu na wakacje. Z praktycznego i naturalnego punktu widzenia byłeś kalgaryjczykiem. Calgary i jego okolice w Albercie, to był Twój dom, dzieciństwo, dojrzewanie, szkoły, pierwsza praca. Tam poznaliśmy się my i zakochaliśmy z całą dziką pasją wielkiej miłości. A Vancouver i BC były od pierwszego dnia już tylko naszym domem. Nasz dom. Przez długie bardzo lata. Całe dojrzałe, aktywne życie spędziliśmy tam. Tam już ze świadomego wyboru zawieraliśmy przyjaźnie, które przetrwały dziesięciolecia.

Ale nasz wyjazd z Calgary wiązał się też z decyzją Twoich rodziców powrotu do Nowej Szkocji. Do ich młodości, rodzinnej ziemi. Byłeś ‘ostatnim ptakiem’, który z rodzinnego gniazda pod Calgary wyfrunął. W dużym, starym domu na farmie u podnóża gór Kananaskis zrobiło się pusto. Nie było już dla nich sensu ten duży dom utrzymywać. Nawet tradycyjne niedzielne wielkie rodzinne obiady tam – po naszym wyjeździe – już  nie były te same. Zdążyli jeszcze przyjechać przez Góry Skaliste, by się upewnić, że jesteś bezpieczny, że wszystko jest dobrze. I wyjechali nad Atlantyk. Rodziców kochałeś bardzo ale z Mamą łączyła Cię nić wyjątkowa, specjalna. Rozumiałem i czułem to doskonale, bo taka sama łączyła mnie z moją. I stała się tragedia, która pozostała długim cieniem reszty Twojego życia. Tego bólu nie mogłem Ci osłodzić ani zatamować. Na pewno pomogło, że bardzo kochałem Twoja Mamę też. Leona była dla mnie wyjątkowo bliską i specjalną osobą.  Śmiesznie przyznać ale miałem chwilami dziwne uczucie, że zrobiłem jej szkodę niezamierzoną wykradając Ciebie spod jej skrzydeł. Dużo z niej – widziałem w Tobie. Nie często o tym bólu mówiliśmy. Ale wiedzieliśmy, że jest. Bezustanny. Wkrótce po ich wyjeździe Leona ciężko zachorowała.  Na bezlitosną i bezwzględną chorobę. Śmiertelną. Wiedziałem, że musisz tam pojechać. To nie ulegało najmniejszej kwestii. Nowa praca jeszcze nie na stałe, nowe życie – musiałeś wszystko odłożyć i jechać do mamy. Zrobiłem wszystko, co mogłem byś przez chwile nawet nie myślał, że może ten wyjazd nie jest w tym momencie naszego życia najważniejszy. Bo był najważniejszy. Nie mógł nie być. I poleciałeś pierwszy raz w swoim życiu do Nowej Szkocji. Do Pictou, tego rodowego gniazda waszego klanu. Byliście jedną z tych rodzin, która przybyła tu pierwszym żaglowcem ze Starego Kontynentu, ze Szkocji[4]. Następne  kilka miesięcy żyłeś w zasadzie w małym szpitalu w pobliskim New Glasgow. Do domu w Pictou wracałeś na noc, czasem zgodziłeś się pojechać na obiad. Czasem zostawałeś w szpitalu na noc. Sytuacja nie polepszała się a pogarszała. W pewnym momencie mama straciła mowę, nie reagowała na kontakt z nikim. Bałem się o Ciebie. Nie, nie przyszło mi przez moment do głowy namawiać Cię do powrotu. Musiałeś tam być. Ale bałem się o Ciebie. W tym samym  czasie do Vancouveru przyjechała z Polski moja mama. Na stałe. Była jeszcze trochę zagubiona, z mniej niż podstawowym angielskim. Ale musiałem do Ciebie pojechać. Bałem się, że nie znajdziesz tyle siły w sobie. Wytłumaczyłem swojej, że muszę tam pojechać. I tak znalazłem się po raz w pierwszy w Nowej Szkocji. Przyjechałeś po mnie samochodem z Pictou. Pierwszego wieczora ‘wypędziłem’ Cię ze szpitala zmuszając żebyś pojechał do domu na obiad. Ja zostałem z Leoną. Miałem jej sporo do opowiedzenia. Patrzyła w sufit, nie reagowała. Siadłem tuż przy jej głowie i długo jej wiele rzeczy mówiłem. Powoli, wyraźnie. Zakończyłem przyrzeczeniem żeby się nigdy nie martwiła o Ciebie, że nigdy nie będziesz sam. Do mojego ostatniego tchu. Pierwszy raz spojrzała na mnie z uwagą, jakby zmuszała się do poznania mnie. Poznała. Starała się coś powiedzieć, lekko ścisnęła mi rękę. Nie mogłem zrozumieć słów, bo były bardzo niewyraźne, urywane, chropowate. Następnego dnia miała wielu gości, rodzinę i przyjaciół. Z trudem ale mogła już się z nimi porozumieć.  Nigdy nie będę wiedział czy było to skutkiem mojej rozmowy i przyrzeczenia, jakie jej dałem, czy też po prostu nastąpiła poprawa i okres regeneracji. Po kilku dniach przywieźliście ją z tatą do domu, dostaliście specjalne łózko, gdzie mogła spać. Była u siebie. W gronie kochanych, u siebie. I stałe wizyty siostry, brata, kuzynek i kuzynów.  Wróciłem do Vancouveru.

Byłem o Ciebie spokojniejszy. Nawet wówczas, gdy – mimo niespodziewanej poprawy – straszna choroba upomniała się bezwzględnie o cenę tej chwilowej poprawy.  Kiedy Leona odeszła.

Tamten czas nałożył ten długi cień na Twoje życie. Myślę, że właśnie dlatego wizyty nasze w Pictou, z ostatnich lat już tutaj, nie były dla Ciebie przyjemne. Że te miasteczko nie kojarzyło Ci się z niczym innym tak silnie, jak z tamtym strasznym czasem. Nie znajdowałeś tam uliczek dzieciństwa, znajdowałeś uliczki smutku i bólu, jaki wtedy tam odczułeś.  Czasu straty.

Nie chciałem i tego wszystkiego w tej rozmowie poruszać. Miało być o naszych podróżach. Naszym szczęściu bycia razem.  Ale to była tak ważna część Twojego – a przez to i mojego – życia, że jakże pominąć ją milczeniem?  Wszak za to, że byłeś taki właśnie a nie inny też Cię kocham. I kiedy myślę o Twoim smutku, to mniej ważny wydaje mi się mój. Rodzi się znowu potrzeba troski o Ciebie. Objęcia ramieniem, przytulenia, ukojenia Twojego smutku. Moje sine qua non.


[1] tego dnia odszedł John.

[2] Dolina (Musquodoboit Valley) – tak określa się w środkowej Nowej Szkocji obszerne tereny lesisto-farmerskie na północ od Halifaksu, między Eastern Coast (Wschodnie Wybrzeże) a szosą Nr 2

[3] historię Murzynów w Kanadzie, zwłaszcza w Nowej Szkocji, opisałem na swoim Blogu w lutym 2020 (https://kanadyjskimonitor.blog/2020/02/04/historia-murzynow-kanadzie/)

[4] na statku ‘Hector’ w 1773 przybyły tutaj 23 rodziny i 25 niezamężnych mężczyzn ze szkockich Highlands – tylko jedna osoba mówiła po angielsku, reszta posługiwała się jedynie gaelickim. Tak powstało miasteczko Pictou.