Bogumil Pacak-Gamalski
Synopsis in English: this is my Talk with my husband, who took off to the stars last November. As it touches to the core of my emotions, my soul, it is in Polish. The language of my most inner, most basic, child-like essence. Language of my childhood. An age, when we do not know proper expression of emotions. When we show them as they appear to us, not to the outside world.
I remember (with a warm smile) that sometime, while having long talks with John, he would interrupt me suddenly and said laughingly: you do realize that you just started speaking in Polish, don’t you? In short the ‘Talk’ is a copy of my actual talk with him a week or so ago, while I went to visit Dollar Lake Park. Place we went together on our lat longer travel, while he was already very sick and weak. I re-traced all the spots we stopped there, where we were sitting, what we were doing. What were we saying. Thus a strange letter-conversation started. First as my plea of help in finding myself in the empty world without him. Later, as I continued that talk at home, it lead me to deeper memories, to explaining, who he was; how we become to be. That lead to difficult times, sad times, and happy times. I will probably continue that talk some more, at another time. Maybe than, I will find the answer to my original question: what should I do? How should I live without his physical presence? It also explains his personal uneasy relations with our new home in Nova Scotia. Home that never become a home, despite the fact that it is the ancestral home of his family. The answer in many ways, as I see it now, is buried in the memory of his mother, Leona, and her untimely death here many years ago. An event that very much left a permanent scare in his heart.
BB
Maj 27. Dzień okrutny[1]. Więc pojechałem tam. Na naszą ostatnią wycieczkę daleko poza miasto. Gdzieś w Dolinę[2]. Starą, wąską szosą Old Guysborough Road przy południowym końcu pasa startowego lotniska, wijącą się dalej wśród lasów, małych osad, farm. Do zagubionego w tych lasach uroczego Dollar Lake.
Tym razem nie zgubiłem zakrętu jak wówczas, kiedy musieliśmy nadrabiać blisko 30 kilometrów. Słonecznie, prawie upalnie, jak wtedy. Woda jeszcze mimo to zimna. Cóż – teraz jest maj, a wtedy był koniec lata, wszystko było rozgrzane. Pewnie bym popływał mimo to, gdyby nie ta przeklęta ułomność, którą mają mi za dwa tygodnie zlepić-zszyć. Tak, tak. Ta sama. Wtedy był dopiero początek tego. Jeszcze przecież pływałem, drapałem się po skałach. Teraz nici z tego. Nie martw się, nie szkodzi – zreperują w końcu. A i tak brodziłem po brzegu, wlazłem aż poza kolana.










Siadłem na każdym kamieniu, zatrzymałem się przy każdym miejscu, gdzie siedzieliśmy razem. Pojęcia nie masz, jak brak mi Ciebie. Dniami, nocami, rankiem … . Ale na nic bym tej naszej ponad trzydziestoletniej drogi nie zamienił. Mieliśmy, Najmilszy, przygodę, która nielicznym wygranym się zdarza. Łut szczęścia? Ręka boska? Nie wiem. Byłem szczęśliwy. Czasem nawet i bosko się czułem. Wiec może. Pojęcia nie mam, co knują na tym Parnasie i na Synaju ci bogowie. Ty nawet nie chciałeś się nad tym zastanawiać. Moje wieloletnie walki z tym, męczarnie intelektualne i emocjonalne – dla Ciebie były krótką konstatacją: jeśli jest lub są, no to są. Jeśli ich nie ma – to nie ma i koniec. O czym tu myśleć?
Byliśmy tak różni. I to było fantastyczne. Co dla mnie było godzinnymi dyskusjami, sięganiem po długie traktaty filozoficzne i jeszcze dłuższe korytarze literackich analogii – dla Ciebie było krótkim potwierdzeniem rzeczywistości: jak jest zimno, to trzeba się ciepło ubrać. Ci, którzy uważają, że rzeczywistość jest tylko filozoficznym konstruktem mogą ubierać się zimą w krótkie spodenki i podkoszulek.
Uczyliśmy się od siebie. Wielu rzeczy. Ja Kanady i country music z Patsy Cline i jej przebojem „Crazy” , kanadyjskich Joni Mitchell i Gordona Lightfoot; Ty ode mnie Europy i moich miłości estrady: Edith Piaf, Aznavoura, Demarczyk.
Było nam dobrze. Nawet wtedy, gdy bywało źle. Może właśnie to, że było nam dobrze, było najważniejsze wtedy, gdy było źle. Bo gdy jeż źle kiedy jesteś sam, wtedy jest najgorzej.
Uśmiechasz się, że widzisz, że znowu ‘filozofuję’, bo to przecież takie proste, że nie trzeba wyjaśniać. Ale ja teraz potrzebuję sobie sprawy proste wyjaśniać . Teraz, gdy nic nie jest proste … .
Pomogła mi, Babycake, ta wycieczka dziś. Pomogła mi nasza rozmowa. Łatwiej będzie te następne kilka trudnych dni przetrwać. Dni brzemiennych w daty, rocznice … . Musze to robić częściej, rozmawiać z Tobą. Co byś chciał abym robił? Zawsze to ja wiedziałem. A teraz już nie. Musisz mi, Kochanie, trochę pomóc. Coś mi w tym moim kompasie, w tej mojej niezawodnej orientacji w kierunkach się zepsuło, przestało działać. Zgubiłem swój azymut.
Kiedyś, gdy okazało się, że wyjazd do Nowej Szkocji był błędem i rozważaliśmy opcje jeszcze jednej przeprowadzki, zasugerowałem miejsca, gdzie moglibyśmy pojechać. Pytałem, które byś wybrał, gdzie byś czuł się najlepiej. I dałeś tą rozbrajającą w swej prostocie odpowiedź: tam, gdzie będziesz ty, będzie zawsze mój dom. Myślałem o trzech miejscach, gdzie moglibyśmy zacząć od nowa: Polsce lub Półwyspie Iberyjskim (może na Balearach) lub w Ekwadorze o umiarkowanym klimacie. Zacząłem rozczytywać się w opisach geografii, warunków społecznych, opiece zdrowotnej tych miejsc. I przyszła ta cholerna pandemia. Okazało się, że świat i ludzie nagle przestali być mobilni. Odwieczna wędrówka ludów zamarła w bezruchu. Gdyby nie pandemiczny bezruch, czy bym zrealizował te plany? Nie wiem, ale myślałem o tym intensywnie, poważnie. Chyba tak, bo dobijała mnie świadomość, że Domu tu, w Nowej Szkocji nie znalazłeś. Co było moją dość zaskakującą obserwacją. Pierwszy raz kompletnie źle Cię odczytałem. Sądziłem, że Nowa Szkocja będzie Twoim Domem niejako automatycznie, w sposób naturalny. Dużo szybciej niż stanie się moim. Nigdy się nie stała. Dziś widzę bardzo jasno, Babycake, że jedynym Twoim domem tu, było … nasze mieszkanie. Innego nie znalazłeś. To ja tu się w dużej części zadomowiłem. Lubiłem objeżdżać wszystkie dzielnice, hrabstwa tej prowincji. Odkrywać jej historię, historie jej mieszkańców. Zwłaszcza trudną, a jakże pasjonującą historię Akadyjczyków i Murzynów (najstarszą w całej Kanadzie i ciągle bardzo żywą, aktualną, liczną)[3].
Innym bardzo dziwnym – wówczas – zaskoczeniem był brak Twojego zainteresowania siedliskiem Twoich przodków. Może słowo ‘zainteresowanie’ nie jest tu najwłaściwsze. Może była to pewna niechęć dotykania przeszłości, lęk przed pamięcią? Byłeś w zasadzie jedynym z Twojego rodzeństwa, którego z Nową Szkocją nie łączyły wspomnienia dzieciństwa. Nawet nie urodziłeś się tu, jak oni. Nigdy nie przyjeżdżałeś tu na wakacje. Z praktycznego i naturalnego punktu widzenia byłeś kalgaryjczykiem. Calgary i jego okolice w Albercie, to był Twój dom, dzieciństwo, dojrzewanie, szkoły, pierwsza praca. Tam poznaliśmy się my i zakochaliśmy z całą dziką pasją wielkiej miłości. A Vancouver i BC były od pierwszego dnia już tylko naszym domem. Nasz dom. Przez długie bardzo lata. Całe dojrzałe, aktywne życie spędziliśmy tam. Tam już ze świadomego wyboru zawieraliśmy przyjaźnie, które przetrwały dziesięciolecia.
Ale nasz wyjazd z Calgary wiązał się też z decyzją Twoich rodziców powrotu do Nowej Szkocji. Do ich młodości, rodzinnej ziemi. Byłeś ‘ostatnim ptakiem’, który z rodzinnego gniazda pod Calgary wyfrunął. W dużym, starym domu na farmie u podnóża gór Kananaskis zrobiło się pusto. Nie było już dla nich sensu ten duży dom utrzymywać. Nawet tradycyjne niedzielne wielkie rodzinne obiady tam – po naszym wyjeździe – już nie były te same. Zdążyli jeszcze przyjechać przez Góry Skaliste, by się upewnić, że jesteś bezpieczny, że wszystko jest dobrze. I wyjechali nad Atlantyk. Rodziców kochałeś bardzo ale z Mamą łączyła Cię nić wyjątkowa, specjalna. Rozumiałem i czułem to doskonale, bo taka sama łączyła mnie z moją. I stała się tragedia, która pozostała długim cieniem reszty Twojego życia. Tego bólu nie mogłem Ci osłodzić ani zatamować. Na pewno pomogło, że bardzo kochałem Twoja Mamę też. Leona była dla mnie wyjątkowo bliską i specjalną osobą. Śmiesznie przyznać ale miałem chwilami dziwne uczucie, że zrobiłem jej szkodę niezamierzoną wykradając Ciebie spod jej skrzydeł. Dużo z niej – widziałem w Tobie. Nie często o tym bólu mówiliśmy. Ale wiedzieliśmy, że jest. Bezustanny. Wkrótce po ich wyjeździe Leona ciężko zachorowała. Na bezlitosną i bezwzględną chorobę. Śmiertelną. Wiedziałem, że musisz tam pojechać. To nie ulegało najmniejszej kwestii. Nowa praca jeszcze nie na stałe, nowe życie – musiałeś wszystko odłożyć i jechać do mamy. Zrobiłem wszystko, co mogłem byś przez chwile nawet nie myślał, że może ten wyjazd nie jest w tym momencie naszego życia najważniejszy. Bo był najważniejszy. Nie mógł nie być. I poleciałeś pierwszy raz w swoim życiu do Nowej Szkocji. Do Pictou, tego rodowego gniazda waszego klanu. Byliście jedną z tych rodzin, która przybyła tu pierwszym żaglowcem ze Starego Kontynentu, ze Szkocji[4]. Następne kilka miesięcy żyłeś w zasadzie w małym szpitalu w pobliskim New Glasgow. Do domu w Pictou wracałeś na noc, czasem zgodziłeś się pojechać na obiad. Czasem zostawałeś w szpitalu na noc. Sytuacja nie polepszała się a pogarszała. W pewnym momencie mama straciła mowę, nie reagowała na kontakt z nikim. Bałem się o Ciebie. Nie, nie przyszło mi przez moment do głowy namawiać Cię do powrotu. Musiałeś tam być. Ale bałem się o Ciebie. W tym samym czasie do Vancouveru przyjechała z Polski moja mama. Na stałe. Była jeszcze trochę zagubiona, z mniej niż podstawowym angielskim. Ale musiałem do Ciebie pojechać. Bałem się, że nie znajdziesz tyle siły w sobie. Wytłumaczyłem swojej, że muszę tam pojechać. I tak znalazłem się po raz w pierwszy w Nowej Szkocji. Przyjechałeś po mnie samochodem z Pictou. Pierwszego wieczora ‘wypędziłem’ Cię ze szpitala zmuszając żebyś pojechał do domu na obiad. Ja zostałem z Leoną. Miałem jej sporo do opowiedzenia. Patrzyła w sufit, nie reagowała. Siadłem tuż przy jej głowie i długo jej wiele rzeczy mówiłem. Powoli, wyraźnie. Zakończyłem przyrzeczeniem żeby się nigdy nie martwiła o Ciebie, że nigdy nie będziesz sam. Do mojego ostatniego tchu. Pierwszy raz spojrzała na mnie z uwagą, jakby zmuszała się do poznania mnie. Poznała. Starała się coś powiedzieć, lekko ścisnęła mi rękę. Nie mogłem zrozumieć słów, bo były bardzo niewyraźne, urywane, chropowate. Następnego dnia miała wielu gości, rodzinę i przyjaciół. Z trudem ale mogła już się z nimi porozumieć. Nigdy nie będę wiedział czy było to skutkiem mojej rozmowy i przyrzeczenia, jakie jej dałem, czy też po prostu nastąpiła poprawa i okres regeneracji. Po kilku dniach przywieźliście ją z tatą do domu, dostaliście specjalne łózko, gdzie mogła spać. Była u siebie. W gronie kochanych, u siebie. I stałe wizyty siostry, brata, kuzynek i kuzynów. Wróciłem do Vancouveru.
Byłem o Ciebie spokojniejszy. Nawet wówczas, gdy – mimo niespodziewanej poprawy – straszna choroba upomniała się bezwzględnie o cenę tej chwilowej poprawy. Kiedy Leona odeszła.
Tamten czas nałożył ten długi cień na Twoje życie. Myślę, że właśnie dlatego wizyty nasze w Pictou, z ostatnich lat już tutaj, nie były dla Ciebie przyjemne. Że te miasteczko nie kojarzyło Ci się z niczym innym tak silnie, jak z tamtym strasznym czasem. Nie znajdowałeś tam uliczek dzieciństwa, znajdowałeś uliczki smutku i bólu, jaki wtedy tam odczułeś. Czasu straty.
Nie chciałem i tego wszystkiego w tej rozmowie poruszać. Miało być o naszych podróżach. Naszym szczęściu bycia razem. Ale to była tak ważna część Twojego – a przez to i mojego – życia, że jakże pominąć ją milczeniem? Wszak za to, że byłeś taki właśnie a nie inny też Cię kocham. I kiedy myślę o Twoim smutku, to mniej ważny wydaje mi się mój. Rodzi się znowu potrzeba troski o Ciebie. Objęcia ramieniem, przytulenia, ukojenia Twojego smutku. Moje sine qua non.
[1] tego dnia odszedł John.
[2] Dolina (Musquodoboit Valley) – tak określa się w środkowej Nowej Szkocji obszerne tereny lesisto-farmerskie na północ od Halifaksu, między Eastern Coast (Wschodnie Wybrzeże) a szosą Nr 2
[3] historię Murzynów w Kanadzie, zwłaszcza w Nowej Szkocji, opisałem na swoim Blogu w lutym 2020 (https://kanadyjskimonitor.blog/2020/02/04/historia-murzynow-kanadzie/)
[4] na statku ‘Hector’ w 1773 przybyły tutaj 23 rodziny i 25 niezamężnych mężczyzn ze szkockich Highlands – tylko jedna osoba mówiła po angielsku, reszta posługiwała się jedynie gaelickim. Tak powstało miasteczko Pictou.