Kolory i smak jesieni. Colours and mystique of Fall.

Jesień. Więcej chyba jej w poezji i sztuce ogólnie niż innych sezonów. Jest coś i ciepłego i smutnego jednocześnie w niej. Jest świadomość przemijania, odchodzenia, umierania. Jest chwilą na wspomnienia szałów wiosny i osiągnięć lata. Ma kolorów, cieni i blasków więcej niż pozostałe okresy roku.

Otwiera bramy do skończoności, do nietrwałości wszystkiego, co ludzkie, co naturalne, co fizyczne. Co żywe. I ta realizacja, to pogodzenie się z nieugiętym prawem nietrwałości, tymczasowości, nadaje jej jakiś specjalny charakter transcendentnego smutku, smutku z lekkim uśmiechem na ustach. Nie śmiechu, a uśmiechu właśnie.

Był taki onegdaj poeta niegłośny a dobry, Stefan Gołębiowski. Dziś mało kto go pewnie pamięta. A ja lubiłem jego wiersze: krótkie formy, najczęściej dziesięciozgłoskowe, czasem 5-cio. Były ciepłe w dotyku, nie hałaśliwe. Coś stwierdzały, coś opisywały, ale bez wyroku, bez oceny. Mało w nich było zachwytu nad własną erudycją, tak strasznie popularnego wśród polskich poetów ostatnich chyba 100 lat. Trochę był w tym podobny do pisania Szymborskiej.  Zdecydowanie był odwrotnością, zaprzeczeniem poetyki Barańczaka – poety kunsztem od niego o niebo wyższym, aliści przesiąkniętym takim parnasizmem i samozachwytem, e faktycznie w czołówce tych poetów polskich się znalazł.

Wiec tenże ‘mój’ skromny Gołębiowski tak sympatycznie ten rodzaj uśmiechu zarysował we fragmencie wiersza „Uśmiech”[i]:

Straciła nogi w powietrzu toczone

straciła dłoni światło różanopalce

—–\\——–

w konchach uszu sen zaprzepaścił świadomość

więc nic nie ocalało zapytał zgubiony uśmiech

morze westchnęło z niepamięci dobyty powstał

obłoczek piany i z konchy wychynął mięczak.

Więc rowerowo się na spotkanie z kolorami i widokami jesieni wybrałem. W miejsca, gdzie dawno już nie byłem. A gdzie z Johnem wspólnie chodzić lubiliśmy.

Ah, Fall … the mystique of the delicate fabric of fog rising from little lakes, and meadows.  Sad but in a resigned and almost sweet type of sadness. The sad smile of accepting fate. The vigor of Spring is gone, although still strong in our memory; the mundane and mature things of Summer are gone, too. Thank god for that.  Adulthood of summer of our life is too calculated, too measured. Too much of: but what if … . What if life happens?

Let it happen, then. Let it happen, enjoy the risks, the rewards, and the bitter failings.

Fall is so much more mature, so much more accepting and forgiving.  C’est la vie, mon cheri. The timid smile of understanding, perhaps even resignation. Melancholic. Invisible John slightly squeezing my arm, my bike – we walked.

Mona Lisa’s smile of da Vinci? Or the smile Canadian Indigenous poet, Sarain Stump put on one of her short poems[ii]:

Gotta be the best

at the ball game

and hunt something

——–//——–

put together a few wise words

in front of the elder ones

all because she smiled at me

and her father said

he ain’t gonna give her

to who’s not a man


[i] Utwory poetyckie” Stefan Gołębiowski; wyd. LSW, Warszawa, 1975

[ii] “There is my people sleeping” Sarain Stump, pub. Gray’s Publishing, Sidney, BC, 1974

Leave a comment