Co to znaczy: dom?

fot. by B. Pacak-Gamalski

“Polska to nasz dom” – mówi wiele osób. A dom, jak to dom, kojarzy się zazwyczaj z bezpieczeństwem, rodziną i dobrymi wspomnieniami. Z czym tobie kojarzy się Polska? Dla mnie to jest trudne pytanie. Zamiast prostej odpowiedzi  (czy taka istnieje?) opowiem ci moją historię.

Urodziłem się w  Malmo w Szwecji, w domu polskich emigrantów. Gdy miałem siedem lat wróciłem z moją mamą do Lublina. Nie był to łatwy dla nas czas. Mama dawała radę na tyle, na ile mogła – jak wiele innych samotnie wychowujących dzieci w Polsce. Mijały kolejne lata, kolejne wigilie i urodziny, pierwsza komunia i inne rodzinne spotkania – przy każdej okazji byłem wypytywany przez wujków i ciotki o to, gdzie wolałbym mieszkać – w Polsce czy w Szwecji? W Polsce! – odpowiadałem, stając na baczność, i bez chwili zastanowienia. Rzeczywistość zrewidowała moje poglądy, gdy w wieku 16 lat postanowiłem wrócić do ojca, do Szwecji.

Dzisiaj patrzę na ten okres z uśmiechem. Coś co wykluło się z młodzieńczego buntu, przetworzyło się na doświadczenie emigranta, który musiał odnaleźć się w zupełnie innym, zróżnicowanym kulturowo Malmo. To nie jest czas, abym rozwijał setki opowieści i wspaniałych osób z różnych zakątków świata, które tam poznałem. Wiem jednak, że ten okres pozostawił we mnie otwartość na “inność”. Razem z innymi imigrantami trzymałem się w paczce, chodziłem z nimi na wagary, śmiałem się, płakałem, zakochiwałem się. A swoją “inność” odkryłem dopiero po powrocie do Polski. 

Ale wróćmy do teraźniejszości – ostatnie 8 lat rządów PiSu było dla mnie kolejny testem. Mogłem znowu wyemigrować, zostawić to wszystko, żyć gdziekolwiek i jakkolwiek. Ale nie chciałem gdziekolwiek i jakkolwiek. Widać mój wewnętrzny bunt jeszcze się we mnie tli, mimo iż mam już 33 lata. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jestem zadziorny – oczywiście, że jestem zadziorny, pewny siebie, czasami głupio coś powiem i zdecydowanie za mało czytam. Ale te moje wado-zalety pozwoliły mi jakoś przetrwać najgorsze czasy i działać, kiedy tylko było to możliwe. Pozwalały mi wyjść ze swojej strefy komfortu.

Poprowadziłem pierwszy marsz równości w Lublinie. Pamiętam to jakby to było wczoraj. Rok 2018, Plac Litewski, olbrzymi stres. Wokół mnie mnóstwo policji i jeszcze więcej kontr manifestujących. Obok nas nagle wybucha granat dymny. Myślę, że już po wszystkim. Ale nie poddajemy się. Włączamy Abbę i idziemy przed siebie. Przeszliśmy, przeżyliśmy. W kroplach pary po policyjnych armatkach wodnych pojawiła się wspaniała, wielka tęcza. Razem znowu udało nam się przeżyć kolejny dzień w tym kraju i nawet zrobić coś dobrego dla innych. Tego dnia Lublin był mój..

Równo dwa lata temu, w Dzień Niepodległości byłem z Grupą ‘Granica’ w lesie przy polsko-białoruskiej granicy. Trwał kryzys uchodźczy. Pojechałem tam, aby nagrać film, który miał się ukazać w mediach społecznościowych aktywistów. W środku nocy budzi mnie telefon: Bartek, jest akcja, wstawaj, jedziemy. Okropna mgła, policyjne kontrole, potem. wchodzimy w las, powoli przesuwamy się do przodu. Raz, drugi, trzeci dostaję gałęzią po twarzy. Nogi grzęzną mi w błocie. Weszliśmy na pole, czyli nas widać, więc trzeba uciekać. Wracamy w krzaki. Zapalamy czerwone światełka – bo te ponoć są trudniej zauważalne przez mundurowych. I nagle… jest, cała rodzina! Przy nich już inni wolontariusze – medycy, którzy udzielają im pomocy, jakieś osoby z kocami. Jest niewyobrażalnie ciemno. Trzęsę się z zimna a jednocześnie jestem przepocony, trudno mi się doliczyć, ile jest tam osób. Matka, ojciec, kilkoro dzieci. Wszyscy bez rękawiczek, szalika, czegokolwiek ciepłego. Help, help! – mówi do mnie jedna z kobiet. Opuszczam kamerę, i próbuję rozmawiać. Aktywiści dzięki pomocy telefonicznego-tłumacza dogadują się z uchodźcami. To Kurdowie, uciekają z Syrii. ISIS zabija takich jak oni. Wypełniamy wnioski azylowe, żegnamy się. To wszystko co możemy zrobić. Zimne uściski dłoń, szybkie przerażone spojrzenia, znikamy w lesie. Wychodzimy z krzaków, wchodzimy na drogę. Jest nam już wszystko jedno. Mijamy ciepłe, zadbane domy, duży, ładny kościół. Dochodzimy do naszego hotelu. Rano dostaję ataku kolki nerkowej i ląduję w szpitalu. Zwijam się, płaczę z bólu i wyję. Dostaje lek, które zaczynają powoli działać. Wiem, że ta wizyta to przywilej. Rozmawiam z pielęgniarkami o tym, co się dzieje w lesie kilka kilometrów dalej. Potem, w ciepłym domu zaczynają dopadać mnie wyrzuty sumienia – mogłem im zostawić swoją czapkę, rękawiczki, cokolwiek. Nie dałem nic. Nie pomyślałem.

Następnego dnia wracamy do Warszawy, do domu. Na niektórych budynkach powiewają jeszcze biało-czerwonych flagi. Po drodze duży ledowy ekran pokazuje datę “12.11” i miga na zmianę z “temp. 8 st.C”. Zimno. Wiem, że przy takiej temperaturze ludzie będą umierać w lesie. W Warszawie powiedziałem sobie, że już tam nie wrócę. W moim systemie wartości nie godzi się, aby kogokolwiek zostawiać na mrozie na śmierć. Zostawiłem raz, drugi raz bym nie umiał. W następnych dniach wolontariusze wrócili z dobrymi nowinami do lasu, gdzie 11.11 spotkaliśmy zmarzniętą rodzinę. Ale po rodzinie została tylko zbita kulka ze złotych, ratunkowych kocy pośród drzew. Zostali wypchnięci za drut kolczasty, na białoruską stronę.

Ty, ja, każdy z nas ma jakąś swoją historię. Czasem piszecie do mnie wiadomości, dzieląc się ze mną swoimi, często trudnymi, życiowymi doświadczeniami. Razem dzielimy samotność, poczucie wyobcowania, bycia poza systemem. Jakby świat o nas zapomniał.

Mimo to czasami decydujemy się na jakieś bezinteresowny akt troski o innych, nie oczekując niczego w zamian – albo sami ich doświadczamy. To jest właśnie moja definicja patriotyzmu. Dzielę się z Tobą kilkoma moimi historiami, które stały się dla mnie ważne. Pomagają mi zrozumieć, jakiej chcę Polski. Chcę Polski będącej domem, fajnym, ciepłym miejscem do życia dla Ciebie, dla mnie, dla sąsiada PiSowca, koleżanki weganki czy Ibrahima z sąsiedniej ulicy. Tak długo jak chcemy razem budować ten dom, mając w pamięci naszych braci i siostry, tak długo jest dla nas jako Polek i Polaków szansa. Patrzymy w przyszłość, razem budując teraźniejszość i wyciągając wnioski z przeszłości. Tego i Tobie życzę w Święto Niepodległości.

Fundacja BASTA

Tidal Bore of Fundy Bay. Bor przypływu z zatoki Fundy. (part 2/część 2.)

At the end of my journey, this fellow met me in Stewiacke

Pamiętacie poprzednią próbę wycieczki śladami potężnego wiertła oceanu, które boruje sobie kanały wzdłuż Nowej Szkocji? Tak po prostu. Włazi sobie w ląd, wyrywa pewnie miliony metrów sześciennych ziemi, boruje kanały i wlewa się swoim żółto-brunatnym mułem. Pamięta skubany, że kiedyś mógł tu skutecznie łączyć się z cieśninami North Cumberland i św. Wawrzyńca i nie był żadną ‘zatoką’ a też cieśniną, nie był zamulony a czysty, jak świeża woda. Nagle wody opadły i Nowa Szkocja z wyspy stała się półwyspem zamykając swobodną wędrówkę wody oceanicznej. No to ta Fundy Bay, która ‘bay’ nie chciała być, pcha się w ten ląd swoją starą drogą. Boruje.  Zaczyna to się w okolicach miejscowości Maintland i drąży ziemię.  Raczej wiadomo, że wydrąży. Woda , panie dobrodzieju, zawsze była silniejsza od najtwardszych skał. Uparta, ot co. Skała to taka trochę zarozumiała jest. No bo silna, twarda, niewzruszona. Więc siedzi tak sobie nieruchomo pewna swej mocy. A woda to żywa, jak rtęć. Smyk, smyk i już miejsce znajdzie. I zacznie drążyć aż tak wydrąży na około twardej skały, że skała sama się zawali w proszek.  

Tamta wycieczka częściowo się tylko udała, bo zachciało mi się ‘bocznych wycieczek’, gdzie w jakiś ostępach leśnych mało nie zniszczyłem swego traka.Wiec dziś pojechałem z surowym sobie danym nakazem: od A do B i wtedy do C. Żadnych bocznych atrakcji.  Co prawda, tak zupełnie posłuszny i skoncentrowany na jeździe utartymi szlakami nie byłem i właziłem tam, gdzie były napisy: Halt! Verbotten! No, ale co to płotek niby metalowy, ale nie wyższy niż do klatki piersiowej? Bo niby zima wszystko nieczynne. A co ja niedźwiedź jaki, że zimą mam spać w norze?! Albo dróżka boczna przez las i wzgórza, niby żwirowa a nie asfaltowa ale porządna.  No tak, był duży napis, że roboty i stała wielka kobieta w walonkach i żółtym skafandrze z dużym znakiem ‘stop’.  Podchodzi do mnie i mówi: reperują most dalej, tylko dla ruchu lokalnego, wracaj do szosy i szosa do głównej trasy. A przecież ja też miałem walonki na sobie, jadę trakiem, jak farmer, więc mówię: ale ja lokalny. No to ona: a,  to OK, jedź. Tylko powoli i uważaj na ciężarówy ze żwirem. I pojechałem. Za mostkiem już robót nie było i droga była dobra.

I cała drogę tej wielkiej rzeki-mułu przejechałem, zaglądałem do niej, podziwiałem potęgę natury. Spotkałem orły, choć zdjęć zrobić nie zdążyłem. Zanim kamerę ustawiłem, odleciały za drzewa. Ale wiecie, jak orły wyglądają. Klucze dzikich gęsi za to po niebie szybujące dały się, niby pięciolinie, w obiektywie złapać.

On the last day of November as you remember, I went to view the immense power of the tidal bore that starts from Minas Basin around Maitland. At that time my unfortunate side trips took so much time, that when I eventually arrived to view the brown mud-river – it was too late to properly explore it. A few days later, still not fully recovered from my bad flu, I went again. This time I took a shorter route and no ‘side trips’. Winter offers totally different views. And lack of tourists. Zero. None. Yes, some spots were gated and closed. But the gates were not really that tall and maybe I didn’t see the sign ‘closed for the season’? Who knows. I was there and the river was there and we had to meet somehow. So we did. The rest is history. The Tidal Bore is an absolute must to see. Such immense power of the ocean tides and the constant struggle of the land against it. A struggle the land will eventually lose. But observing it is something to admire. Nature has so much majesty. I took this time Highway 102 to Shubenacadie and #215 to Maintland. Came back by scenic Riverside Road that follows the flow of the Channel (called also Subenacadie River).  

Gdzie pies z kulawą nogą …where the devil won’t …

… nie pójdzie, to polazę. … there I will go.

The other day, on the last day of November I decided to go and explore parts of Nova Scotia hinterland I have not traveled through. It wasn’t the smartest choice but – what the heck, not the first and certainly not the last time I did things I maybe shouldn’t, and a bit too late, as it was already 1 PM.  Took the #101 west to Lower Sackville and turned into #354 north toward Beaver Bank. Between the little and tremendously loooong towns of Beaver Bank and Middle Beaver Bank, the traffic and road repairs stretched my patience to the limit. I was just about to turn around and go home. But past the Upper Beaver Bank the highway climbed higher and higher, the sky became bluer and bluer and the new snow was so white on passing tree branches and endless fields. I was in heaven. Around the small community of Upper Rawdon the highway reached its peak and you could enjoy endless view in front while driving. And there was almost no one else driving. Such a peace. And peace is what I went for in my driving that day.

I was aiming to go to Maitland to view the power of the Tidal bore of Minas Basin as it rips the land and goes toward Truro on one end and all the way to Shubenacadie on the other end. There is no escape – that bore and power of the Fundy Bay will in not so distant future finish its job and separate once again Nova Scotia from the mainland and we will become an island again. Little chance I will see it (although rising sea levels might accelerate even faster …) but people in their twenties most likely will. I was aiming to…. My famous words, LOL. At the footsteps of the lovely town of Kennetcook I took a sharp turn to the west. Let’s explore some more of the hinterland. Sure, why not?  Especially that it started snowing and daylight became a bit greyish …  It was the last day of November, after all.  Around small Tom Barron Road, I thought that I should start heading back to my original destination. Turned right into the road, passed two or three ancient homes, lost my internet connection. But west is west and east is east with or without internet.  The gravel and mud road instantly becomes narrow. Have a big truck, so what? Just drive to the end and turn on the first road toward the east. What’s the problem?. Passed a very small enclosure in the thick forest with one solitary bull there.  Waved to him and very slowly moved further. Slowly because the road stopped being a road. It became very narrow, with deep holes tunnel. Suddenly for a moment my wifi came back and said: continue for six kilometres and turn left. I tried. But there was no chance. One could hardly walk there and no car (maybe a tank, but I doubt it) can possibly drive through that tunnel. Turning around was impossible. The only choice was driving in reverse trying not to get stuck. Took me forever, meter by meter, back and forth. Branches scratched my poor truck seriously. But I had to get out. The phone was dead again. Finally, I got back to the enclosure with the bull, and used the small clearing around it, turned around and headed back. That was interesting, LOL.

The rest was easy. Back to Kennetcook, down to Maitland. And to the power of the yellowish bore of Minas Basin. It was getting too late already to explore the view of the ‘river of mud’. Took a few pictures and took Highway 215 to Shubenacadie by #102 and back to Dartmouth.  Very soon, I will have to take that drive again to observe the tidal waters coming through the land. But will not engage in doing ‘side trips to nowhere’.

Ostatniego dnia listopadowego nie mogłem więcej wytrwać w domu. Mimo ciągle męczącego kaszlu i myśli zwróconej w kierunku strasznej rocznicy – zdecydowałem pojechać w tereny nieznane jeszcze, na północ przez wzgórza, ku dolinie którą zamieniła w rwącą, żółtą rzekę potęga fali przypływu z Fundy Bay. To nie jest rzeka słodkowodna. To morska fala, potęga oceanu, który rozerwał tą dolinę, jak pługiem. Wyborował sobie drogę. Dawniej, tysiące lat temu Zatoka Fundy była po prostu cieśniną, która oddzielała Nową Szkocje od lądu stałego.  Teraz, podnoszący się stale poziom morzą związany ze zmianami klimatycznymi wraca w swoje dawne koryta. Za pięćdziesiąt lat spodziewamy się, że Fundy Bay znowu będzie cieśniną i połączy się z Zatoką św. Wawrzyńca czyniąc Nową Szkocję wyspą ponownie. Być może nastąpi to szybciej.  Więc pojechałem w kierunku Maitland przez rozległy płaskowyż zobaczyć gdzie ten potężny bor przypływu wyżłobił tą słoną, mulistą rzekę, której jedno ramię delty prowadzi do Truro, a drugie na południe, do Shubenacadie.

Ale, zwyczajem swoim, miast jechać wytyczoną trasa do celu, w okolicach uroczego miasteczka Kennetcook, skręciłem nie w prawo do Maintland, a w lewo. Troszkę wiejsko-sielankowego uroku tej zachodniej części Nowej Szkocji zasmakować. To trochę taka dzielnica zapomniana, nie na głównym szlaku. Zaczynało się robić lekko późno, śnieg prószył już nieźle. Po parudziesięciu kilometrach dojechałem do małej wioski przy drodze Toma Barrona. Pomyślałem, że czas wracać w kierunku Kennetcook i na trasę zaplanowaną. Nova Szkocja obszarem to nie Kolumbia Brytyjska czy Ontario. Wszędzie tu blisko, więc po co wracać ta sama drogą? Przejadę przez tą wioskę i z drugiej strony lasku w pierwszą napotkana drogę w prawo. Co za problem? Droga tylko bita, wąska, ale mam przecież trucka a nie fiacika. Wioska była malutka, osada w zasadzie , może trzy-cztery domki. Zaraz za domostwami zaczął się lasek. Potem gęstszy, droga węższa. Straciłem wifi i googla. Jechałem już wolno. W pewnym momencie była małe obejście otoczone palisadą wewnątrz którego stał samotny byk. Pomachałem ręką. Śnieg prószył bardziej i widoczność zmalała. Zaraz za obejściem droga stała się drużką, tunelem w zasadzie z głębokimi koleinami. W pewnym momencie mój gogle się odezwał! Dalej mnie prowadził mówiąc wyraźnie – za sześć kilometrów skręć w prawo i kontynuuj do szosy 236. Zawahałem się ale nie było jakiejkolwiek możliwości zawrócenia, mój truck ledwie się mieścił między drzewami. Może za kilkadziesiąt metrów ta dróżka się powiększy? Nie powiększyła się. W pewnym momencie zwężała się na dróżka dla jednego-dwóch piechurów. Nie było wyjścia. Wifi też przestał działać ponownie. Musiałem cofać się metr po metrze pilnując by nie wpaść w koleiny i nie zabuksować się lub nie uszkodzić zawieszenia kół. Na gałęzie szorujące bogi samochodu uwagi nie już nie zwracałem.  W zasadzie smiac mi się chciało. W najgorszym wypadku będziesz tu w tej dzikiej gęstwinie nocować, benzyny masz sporo to będziesz mógł się ogrzewać., LOL. Ale metr po metrze jakoś udało mi się wycofać do miejsca tego zagrodzenia z bykiem. Przy zagrodzeniu była mała wycinka, gdzie udało mi się samochód przekręcić. Byłem więc ‘w domu’. Pogadałem chwilę z bykiem, który patrzył się na mnie z politowaniem.

Wróciłem do trasy i przez Kennetcook pojechałem szosą 236 do Maintland. Zaczynała się  niezła szarówka, śnieg ciągle padał.  Obejrzałem tylko mały fragment tej ‘żółtej rzeki’. Jej ciekawsze fragmenty były blisko ale wymagałby zjechania w inną szosę a widoki z minuty na minutę były gorsze. Obiecałem sobie tu jeszcze wrócić (bez bocznych ‘objazdów’).  Szosa 215 pojechałem do głównej trasy 102 i stamtąd do Dartmouth, do domu. Było już czarno. Ale wycieczka mimo to udana.