Bogumił Pacak-Gamalski
Skojarzenia, pozornie tylko oderwane od rzeczywistości. Jasna biel pod stopami i ciemne niebo ponad. Też powinno być odwrotnie: czarna ziemia lub zielona łąka na dole i błękitne, jasne niebo ponad. A jednak. Wszystko łączyć się musi z własną pamięcią zmysłów, zdarzeń: zapach kiedyś zapamiętany, dźwięk znajomy, gwiazdy migocące tak samo przecież teraz jak kiedyś. Zwłaszcza gdy spacer nocny, samotny. Gdy nikt inny nie wadzi swoją, inną pamięcią przedwieczną. Bo każdy człowiek, to kosmos własny, sam w sobie zamknięty. Pełen światów podobnych, odmiennych jednak. Musisz sobie zawierzyć, objąć go, przytulić ten kosmos jedyny, niepodważalny i niepowtarzalny. Prawdziwy.
Rachmaninow napisał kiedyś piękną pieśń do wiersza Lermontowa:
głucha noc, nie spotkam tu nikogo. C’kwoś tuman kriemienistyj, put’ bljustit nocz’ ticha … Pragnę tylko ciszy i spokoju, niech beze mnie stąpa świat … .
I słyszę , jak śpiewał to pięknie Bernard Ładysz, jeden z najwspanialszych bas-barytonów, godny dziedzictwa wielkiego Szalapina. I śpiewał ją wiele lat wcześniej rówieśnik Rachmaninowa, Fiodor Szalapin. Zaraz otwiera się szufladka pamięci, mam może piętnaście lat, pewnie mniej: spaceruję z babcią alejką Parku Zdrojowego w Ciechocinku, jesteśmy blisko muszli koncertowej. Przechodzi obok starsza, korpulentna kobieta, babcia odwraca szybko głowę w drugą stronę i szepcze do mnie: patrz w drugą stronę, jak mnie pozna to będzie nudzić przez godzinę. Za późno, słyszymy: ach, pani Wandzio kochana! Babcia stara się krzywy uśmiech nałożyć na usta: o, co za niespodzianka, dzień dobry pani Wando (były imienniczkami). Korpulentna pani to Wanda Wermińska, wielka polska sopranistka epoki odeszłej. Ja już nigdy jej na scenie nie widziałem.
Babcia miała rację, niby krótkie, niespodziewane spotkanie zamienia się w długą historię i opowieści. Ja pytam stale o coś więcej, mimo ukrytych szturchańców babci. Babcia nie lubiła kobiet starszych, przypominały jej ją samą. No, ta była gwiazda światowych scen kradła jej ważny czas naszego spaceru, gdzie ona, babcia, była centrum mojej uwagi i ona mogła mi długie opowieści wieść. Niestety, babcia przegrywa. Ja chce tych opowieści, chłonę je. Jestem niewdzięcznym wnukiem. Ale babcię mam bardzo często. A Wandę Wermińską po raz pierwszy. I ostatni, bom nigdy więcej już jej nie zobaczył. Chyba, że w telewizji, podczas programu z Bogusiem Kaczyńskim, który stare, zapomniane gwiazdy muzyki pokazywał Polsce. Rozmawiałem po wielu latach o tym spotkaniu z Bogusiem, gdy był u mnie z wizytą z okazji koncertów z solistami Operetki krakowskiej, chyba na przełomie lat 80. i 90. Ale, wracajmy do spotkania w Ciechocinku. Pani Wermińska opowiada mi o jej spotkaniu z wielkim Szalapinem, legendą dawnej epoki opery. O Szalapinie naturalnie wiedziałem bardzo dużo, tak jak o Caruso. Więc słucham – jest początek lat 20. ubiegłego wieku, młodziutka Wermińska jest w Budapeszcie na jakimś konkursie. Jednym z głównych jurorów jest … tak, legendarny Fiodor Szalapin. Wermińska stoi na scenie na którą wchodzi Szalapin, jest struchlała z tremy. Nie może wydobyć głosu. Przecież on śpiewał na prywatnych koncertach dla carów, dla królów! Szalapin czeka chwile, wreszcie ryczy swoim basem na nią: nu, czego milczysz i stoisz, jak drąg? Ona odpowiada przerażona ale szczerze: patomu szto mienia nogi wrastut w ziemla. Szalapin śmieje się tubalnie. Ale konkurs wygrała. Docenił jej głos (gdy go w końcu odzyskała). Długa to opowieść, prawda? A w czasie mojego spaceru to był tylko momencik, zmysł pamięci przez sekundę-dwie. Takie są prawa pamięci zmysłowej, która istnieć nie może poza własnym, indywidualnym przeżyciem. I tylko wtedy następuje fuzja zamysłu twórczego i autentyzmu. Inaczej to tylko igraszki literackie, muzyczne. Różnica między literaturą a literackością. Między pisarzem a literatem.
Znaczenie tej opowieści (poza nocnym spacerem, echem wiersza Lermontowa do muzyki Rachmaninowa, który natychmiast w wokalnym wykonaniu Ładysza mi się przypomniał) o Wermińskiej to też zwykły fakt, że urodziła się na Ukrainie, niedaleko Kijowa. I jest to ważne dla natychmiastowego kojarzenia z rzeczywistością obecnej wojny na Ukrainie. Jej okrucieństwami ze strony rosyjskich marzeń wielkoruskich. Marzeń rosyjskich, a ukraińskich koszmarów.
Jest John ze mną na tym spacerze, pamięć jego najczulsza, zmysłowa; kształtu i dotyku jego dłoni, zapachu jego włosów. Wymieszana z moją pamięcią dumek ukraińskich, opowieści babci i ciotek o porohach na Dniestrze, o Zaleszczykach z wakacjami, o ciotce, młodej sanitariuszce, która opatruje w jakimś eszelonie ukraińskich żołnierzy obok żołnierzy polskich w latach pierwszej wojny. Kto po której stronie tej walki był? Kto bił się o polskie miasteczka a kto o ukraińskie chutory? Krew miała ten sam kolor: czerwony. Ukraińscy chłopcy bili się też miedzy sobą o różne, odmienne Ukrainy. Gdzieś tam byli też Hucułowie, gdzieś Rusini Zakarpaccy. Tych nikt o ich opinie się nie pytał ani o to za kogo chcieliby swoją czerwień wylewać. I nie ma to chyba dziś znaczenia praktycznego. Warto jednak pamiętać. Bo pamięć ma znaczenie. Pamięć mówi językiem ludzi, którzy żyli, byli. Politycy żyją jedynie ich współczesnością. A cmentarzyki z zapadniętymi grobkami nocą snują inne opowieści.
Stąd ten mój wiersz. Dziwna fuzja rzeczywistości teraz rzeczywistej, oczywistej przez to, namacalnej, dotykalnej. Z rzeczywistością pamięci zmysłowej, historycznej. Może niedotykalnej ale czy przez to nieistniejącej, nieważnej?
Idę sobie
1.
Śnieg cichy, sypki, lekki,
jak twój łagodny wzrok,
którym obejmowałeś
moją twarz, moje oczy.
Pamiętam spacery po
zaśnieżonym Holland Park,
wysokich brzegach górskich
potoków w Kananaskis.
2.
Cicho wokół. Tylko dźwięk
wody kamiennych progów
Dniestru. I nagle strzały.
Cisza umiera. I ty.
Mój kanadyjski sokole,
moje sny stepowe na
kanadyjskiej prerii – Ty,
mój Wernyhoro. Milczysz.
3.
Ale idę dalej cichą
nocą po cichym śniegu
wzdłuż brzegu Atlantyku
na drugim końcu świata.
Twoja dłoń w mojej dłoni
już na zawsze. Idziemy.
Do falujących stepów.
I sokołów nad nimi.
B. Pacak-Gamalski
