Bogumił Pacak-Gamalski
We fragmentach publikowanych przeze mnie na przestrzeni lat i na najróżniejsze tematy (nie związane bezpośrednio z tym) znajduję takie wtrącenia właśnie. Niby nic. Jeden dotyczy wspomnień z pierwszej wizyty w Polsce od czasów emigracji, w pamiętnym roku pierwszych wyborów prezydenckich (Wałęsa contra Tymiński). I przypadkowego spotkania wieczorem w Warszawie znajomego działacza i polityka polskiego. Nie, nie 1890, nie 1940 i nawet nie 1967. Rok był 1990.
Drugi to fragment związany z rocznicą zamordowania przez nacjonalistę-narodowca polskiego … pierwszego prezydenta odrodzonej Polski, Gabriela Narutowicza. W ciągu kilku dni nagonki na Narutowicza, z potomka starego polskiego rodu szlacheckiego został … żydem i symbolem spisku międzynarodowego syjonizmu. Efekt znamy – strzał z pistoletu przy otwarciu wystawy na Zachęcie. Rok był 1922.
Frag. 1.
Jednego z tych popołudni, gdy zbierało się na wczesny wieczór szedłem wolnym spacerem z Nowego Światu na Krakowskie. Latarnie uliczne ledwo ćmiły, jakby to były lampy gazowe a nie elektryczne. Z daleka ujrzałem pochodnie. Pod św. Anną stały szeregi harcerzy w mundurach i pochodniach w dłoniach. Patriotyczna scena, jak z ram starych obrazów. Na małą mównicę wchodzi … Wojtek Ziembiński. Chciałem podejść i się przywitać. Ale nie podszedłem. Przypomniało mi się, jak się poznaliśmy i jak mnie od niego odpychało.
Ziembińskiego z Polski nie znałem, choć był działaczem anty-komunistycznym od wielu lat. Był starszy ode mnie sporo lat, prawie w wieku mojego ojca. To ‘prawie’ ma znaczenie, bo pozwala mi umieścić nieco wybujałe fragmenty jego własnej autobiografii w realnym kontekście. Czyli co mogło być realne a co, powiedzmy sobie, z lekka koloryzowane w odcieniach mitomanii. Cofnijmy się więc o dwa-trzy lata. W Calgary mieszkała od czasów powojennych Zofia Skarżyńska de domu hrabianka Zamoyska. Wdowa po Kazimierzu Skarżyńskim. Tym, który z ramienia polskiego PCK przeprowadził pierwsze badania zwłok oficerów polskich w lesie katyńskim. I sporządził pierwszy, niezależny raport z tych badań. Oczywiście do 1989 w Polsce oficjalnie Katyń dalej był robotą Niemców. Oryginał tego raportu Kazimierza Skarżyńskiego pani Zofia przechowywała w domu. W Bibliotece Kongresu USA istnieje oficjalna kopia Raportu, którą przekazał Kongresowi Skarżyński jeszcze w latach 50. podczas oficjalnych przesłuchań w Kongresie w czasie amerykańskiego dochodzenia na ten temat. Z panią Zofią znałem się bardzo dobrze (Kazimierz Skarżyński zmarł na długo przed moim zamieszkaniem w Calgary) choćby z racji tego, że była czynna i lubiana w Polonii ale też z faktu, że łączyły mnie bardzo bliskie stosunki z jej córką, Marią. De facto byłem wówczas prawie domownikiem w domku pani Zofii. Pewnego dnia pojawił się tam właśnie Ziembiński z misją uzyskania Raportu Kazimierza Skarżyńskiego i praw do druku tegoż. Był już co najmniej jeden (było wielu wcześniej) publicysta i pisarz, który o to samo zabiegał, Edward Zyman. Edwarda znałem od jego pierwszych dni na emigracji w Kanadzie. Pani Zofia prosi mnie do siebie na spotkanie-kolacyjkę z Ziembińskim. Maria (jej córka) ma nadzieję, że udzielę jakiejś dobrej (?) rady, która pomoże jej mamie podjąć decyzję. Jak w starym ziemiańskim domu dyskusji być nie może bez dobrej kolacji (Zofia Skarżyńska gotowała świetnie i sporo tego było z jej własnych polowań – palce lizać) a gość mógł pić ile zechce. Ziembiński momentalnie przybiera pozę zażyłego szlachcica-sąsiada jaśnie pani hrabianki i zaczyna brylować skrapiając animusz suto gorzałką. Ja wówczas też zdecydowanie za kołnierz nie wylewałem i nie krygowałem się niby to wzbraniając się przed kolejną dolewką do kieliszka. Gość szybko proponuje bruderszaft. Mimochodem schodzimy na Piłsudskiego, mówię mu o spotkaniu z Wandą Piłsudską, o przyjaźni z generałem Tadeuszem Tarczyńskim, adiutantem Marszałka od czasów jeszcze Oleandrów. Ziembiński podnieca się tematem, peroruje jakim jest wielkim wielbicielem i ostatnim chyba z żyjących piłsudczyków w Polsce. Zapomina się w podnieceniu i irytuje mnie. Jeszcze chwila a okaże się, że jest legionistą, cholera, myślę. Zaczynam patrzeć na niego uważniej. On bierze to za zachwycenie publiki i oracje jeszcze większe smali. W pewnej momencie używa zwrotu ‘jako stary żołnierz Marszałka…’. No, nie wytrzymuję i uderzam dłonią w stół: ‘co ty pierdzielisz Wojtek?! Przecież ty do 39 chodziłeś jeszcze w krótkich spodenkach, jesteś młodszy od mojego ojca o kilka lat, a ojciec nie miał nawet skończone 18 lat, gdy go Sowieci aresztowali pod Wilnem w akcji ‘Burza, w 1943. W 35, roku śmierci Marszałka, nosił bardzo krótkie spodnie, więc ty nosiłeś jeszcze krótsze’. Robi się cisza. Słychać chyba było jak nam wóda parowała z czupryn. By ratować niezręczność sytuacji dodaję, jako żart: ‘no, skończmy z Marszałkiem. Pani Zofia pamięta go jak przyjechał na rozmowy z jej ojcem, ordynatem Maurycym Zamoyskim, który był przecież przeciwnikiem Piłsudskiego, więc chyba to temat nie najlepszy na zyskanie jej przychylności’. Wszyscy oddychają z ulgą i śmieją się niby serdecznie. Ale Zofia puszcza mi oko z zadowoleniem. Dość miała też tego perorowania. A cel spotkania jednak bardzo ważny. I dochodzę jednak do wniosku, ze mimo niechęci jaką do niego personalnie odczułem – fakt, że jest antykomunistą jest niezaprzeczalny, że jest działaczem opozycji – też, że jest z Kraju i tam ma być „Raport” katyński opublikowany to argumenty, które przemawiają na jego korzyść. I tak w konsekwencji radzę pani Zofii, nie ukrywając personalnej niechęci do tromtadracyjności suplikanta. Tak też się stało. Raport się ukazał najpierw w ‘drugim obiegu’ w Kraju w 1988, potem w Paryżu nakładem Editions Dembinski w 1990. Zabrakło mi w tym wydaniu rzetelnej przedmowy historyka tamtych czasów, zabrakło solidnego przedstawienia sylwetki Kazimierza Skarżyńskiego. Zrobił to lata później w świetnych opracowaniach historycznych Andrzej Przewoźnik. W wydaniu ‘Raportu” przez Ziembińskiego jest jedynie jego własne posłowie, krótki i dość uproszczony (jak większość rzeczy, które Ziembiński robił) opis historii sowieckich zbrodni na Kresach w 39. Bardziej do artykułu w gazecie niż do dość jednak historycznej publikacji.
Dość długie to wspomnienie ale jednocześnie dość charakterystyczne dla przemian, które następowały w Polsce po 1989 roku. W 1981 roku, w dniu 13 grudnia, Polska i Polacy rysowani byli grubą, wyraźną kreską. Granica My-Oni była wyraźna. Na niuanse mało kto zwracał uwagę. Ani na dopatrywanie się, gdzie kreska jest węższa. Dopiero rok 1990 wykazał jak strasznie ważne i niedoceniane były te niuanse i obszary zacieniowane. Wszyscy chcieliśmy wolności. I nikt nie potrafił jasno zapytać: jakiej?
Jest więc rok 1990, stoję przy szeregach harcerzy z pochodniami, na mównicy z megafonem stoi Wojciech Ziembiński i zaczyna rzucać hasła. Niebezpieczne. Dziwne. Jakiś spisek znowu żydowski, jakieś anty-polskie zagrożenia i jak z nich Niepodległą, Wspaniałą, Katolicką Ojczyznę wykuć w głazie marmuru. Harcerze z pochodniami falują w szeregach, oczy im się skrzą. Niby jest nawiązanie do harcerzy lwowskich broniących grodu przed hordą bolszewicką w 1918, niby są cienie Szarych Szeregów Powstania w 1944. Może i ojca mojego bym się dopatrzył, bo przecież formalnie był w grupie harcerskiej a nie żołnierskiej, gdy dostał rozkaz dotarcia z kolegami i bratem do oddziałów AK w lesie pod Wilnem w 1943. Ale nie widzę tych cieni. Widzę młodych ludzi, bardzo młodych, którzy tylko tą mało skomplikowaną historię znają, którym nagle w tempie przyspieszonym dano wykłady i broszurki tylko jednej wersji tej historii, bardzo zbliżonej do wersji Dmowskiego, do radykałów domowego faszyzmu lat 20. i 30. XX wieku. Wersji, która całkiem dobrze przetrwała czasy komuny ale kto wówczas na szczegóły zwracał uwagę? Przecież wszyscy byliśmy po tej samej stronie barykady. Wszyscy? Tej samej? I zastanawiam się, czy gdyby nie było roku 1968, masowej i wymuszonej emigracji resztek Żydów polskich do Izraela i innych krajów Zachodu, gdyby akurat z jakiejś modlitwy w bożnicy lub spotkania towarzyskiego grupka takich Żydów szła teraz np. do kawiarni na Starówce – to czy ci harcerze by ich bili? Rękoma czy po prostu tymi pochodniami płonącymi biało-czerwonymi ognikami? I mam ochotę podejść do mównicy i wrzasnąć na Ziembińskiego: stul mordę, bo ci przy…lę idioto! Ale nie robię tego, bo Ziembiński by mnie i tak w tej ciemności nie poznał a harcerze (lub zebrani obok gapie), by mnie wzięli za komunistę i niezłe mi manto spuścili. Podchodzę jednak tuż do pierwszego szeregu tych zuchów i ze smutkiem mówię bardzo głośno: ‘straszne, co wy robicie, chłopcy’. Patrzą, jak na dziwaka. I odchodzę ze spuszczonym łbem kierując się na Plac Teatralny i Ogród Saski. Czas wracać do domu z tego (nie)tryumfalnego spaceru miasta mojej bujnej młodości.
Frag. 2
Gabriel Narutowicz, ku zdumieniu obozu prawicy polskiej, wygrał pierwsze wybory prezydenckie w Rzeczypospolitej Polskiej w grudniu 1922. Fala nienawiści, jaka wylała się na niego z prasy, wystąpień publicznych działaczy narodowców i faszystów polskich była niesamowita. Od absurdalnych po katastroficzne. W przeciągu kilku dni Narutowicz, potomek starego rodu szlacheckiego z Litwy, stał się Żydem i symbolem spisku żydowskiego. Popularny prawicowy publicysta, ksiądz i poseł Kazimierz Lutosławski pisał na łamach „Gazety Porannej” 11 grudnia: ‘Co się stało? Jak śmieli żydzi narzucić Polsce swojego prezydenta!’ a kończył tekst wezwaniem do bezpardonowej walki z ‘żydowskim zamachem stanu’ i ratowaniem Polski.
Pewnie było takich fragmentów więcej. Nie mam czasu na czytanie co kilka lat wszystkich swoich tekstów. Niektórych z pewnością nie mam w domu i pojęcia nie mam, gdzie każdy publikowałem. Zdarza się, gdy ma się kilka krzyżyków na karku (choć jeszcze nie pochylonym) i nie jest się, no jak to się dziś nazywa … influencerem ?
Ah, wrócę jeszcze na moment do tej mojej ulubionej książki Agaty Tuszyńskiej, która wybrała się na poszukiwania śladów Isaaka Baszewisa Singera (tak, tegoż noblisty). Na s. 39 wspomina, że jeszcze w Leoncinie (miasteczko-osada założona koło Zakroczymia przez Żydów po tym, jak Rosjanie wypędzili ich z Biłgoraja w czasach wojny 1905) któryś z Żydów lokalnych przeczytał w gazecie o pogromie Żydów w Białymstoku. Tuszyńska pisze: Powtarzano sobie doniesienia o okropnościach, jakie spotkały dzieci i starców, których porąbano siekierami na śmierć, mówiono o ciężarnych kobietach, którym otwierano brzuchy. Rok był 1906.

Te daty wytłuszczałem naturalnie w pewnym celu. Bo to szmat czasu. Można je pewnie wydłużyć, znaleźć przykłady wcześniejsze i bliższe dnia dzisiejszego. Ale te, wyżej wytłuszczone przy kolejnych akapitach-fragmentach, są klamrą dość zasadniczą obejmującą ostatnie sto lat naszej historii. Historii polsko-żydowskiej. W 1910 urodził się mój młodszy dziadek; drugi, starszy, w 1906 był już młodym mężczyzną. Więc jestem już trzecim pokoleniem tej klamry czasowej, za mną są już kolejne dwa pokolenia mojej rodziny. Chciałbym by dalej ta historia już się nie toczyła. By był to czas zamknięty. Jedynym sposobem by tak się stało jest kolejne, raz jeszcze trudne ale niezbędne otworzenie kart tej steranej księgi naszej przeszłości. Każdej karty, każdego świństwa, każdego pogromu, każdej szkody wyrządzonej naszym żydowskim braciom i siostrom. Raz na zawsze zamknąć usta propagandzie, a otworzyć okna dla prawdy historycznej. Tylko wtedy dojrzymy te całe pokłady piękna, braterstwa i wspólnoty ojczyźnianej jaką przez ponad siedemset lat z naszymi żydowskimi współobywatelami tworzyliśmy. Czy to jest możliwe? Oczywiście, że tak. Jest nawet dość proste. To wymaga odwagi politycznej rządów polskich ale i ich zrozumienia niezbędności utrwalania i zachowania prawdy. Przede wszystkim wymaga jednak naszego zrozumienia tej historii. Mówiąc ‘naszego’ nie myślę już o rządach, politykach. Myślę o nas – ludziach, którzy uznają się i uważają za Polki i Polaków. Jeśli z dumą należną wspominamy jakieś wielkie zwycięski bitwy polskie, jakieś osiągnięcia naukowe, artystyczne, to nie możemy zakrywać oczu i uszu wobec obszarów wstydu narodowego. Jeśli w Dzień Zaduszny zwyczajem naszym chodzimy z momentem zadumy na Powązki, na Rossę wileńska, na Cmentarz Orłów we Lwowie, na niezliczone stare cmentarzyki z prostymi krzyżami żołnierzy, których nie znaliśmy, lub osób wyjątkowo zasłużonych Polsce, to równie naturalnym jest pójść na jakiś stary, zapomniany cmentarzyk żydowski. Oni też ten kraj, tą ziemię budowali, rozwijali. Tu się rodzili, tu się żenili i tu umierali. U siebie. W swoim kraju od pokoleń. Nie ma nic złego pójść na taką cichą cmentarną wizytę z dzieckiem i dwa słowa wytłumaczenia dlaczego ten cmentarzyk zapomniany, zaniedbany. To może być wartościowsze dla takiego dziecka niż późniejsze suche lekcje historii w szkołach. I tam, na tym cmentarzu, bez fanfar i kamer telewizyjnych cicho szepnijmy: przepraszam.
Ziembinski czy Ziemkiewicz?
LikeLike
Ziembiński. Nie wiem, jakim sposobem Ziembińskiego w tym samym akapicie zamieniłem na Ziemkiewicza. Dziękuję za spostrzeżenie pomyłki.
LikeLike