Spacer z poezją i poetami młodości. Cz.3 – emigracyjna.

Londyn 1981. POSK, gazety polskie („Orzeł Biały”, „Dziennik Żołnierza”, „Tygodnik Polski”), serdeczna przyjaźń z generałem-pisarzem Tadeuszem Alf-Tarczyńskim. Potem kontakt korespondencyjny z Giedroyciem, którzy przysyłał mi  do obozu uchodźców we Włoszech paczuszki z wydawnictwami abym pilnował, by polscy towarzysze niedoli uchodźczej je czytali, by wyjeżdżali w świat z minimalną choćby wiedzą o współczesnej historii Polski, literatury polskiej – słowem,  by nie byli ‘chłopami przywiązanymi do beznadziejnej roli PRL”.  Kilka już lat później, podczas pierwszego powrotu do Europy (wtedy jeszcze nie do Polski) umówiłem się z nim telefonicznie i pojechałem do jego Maisons- Laffitte, do redakcji „Kultury”. Mieliśmy bardzo długą, przedłużaną stale z obu stron, rozmowę. Biedna pani Zosia Hertz, która bardzo pilnowała by Giedroyc nie tracił czasu na rzeczy mniej istotne, kilkakrotnie usiłowała naszą dyskusję przerwać i ja grzecznie wstawałem z krzesła, a on łapał mnie za rękaw i śmiał się: siadaj, siadaj, jeszcze nie skończyliśmy. Bardzo żałowałem, że już nie zdążyłem na poznanie uwielbianego przeze mnie Józefa Czapskiego, którego wówczas w Paryżu nie było.

 Zetknięcie się wtedy z poezją Łobodowskiego, Wata, Balińskiego. Później, już w Kanadzie, z Iwaniukiem, Czajkowskim, Buszą, Czerniawskim, Śmieją, Czaplicką.  Naturalnie z czasem tych poetyckich i personalnych ‘znajomości’ przybywało. Ale ubywało (jak to z latami się dzieje) mojej młodości. Aż odeszła. A w tym tekście mówimy o wierszach i autorach mojej młodości.

Barbara Czaplicka pisała wiersze bardzo ciepłe. Była zdecydowanie liryczką. Trochę właśnie tego Staffowskiego ‘malowania pejzaży’ natury ale i człowieka. Publikowała większość swych wierszy w londyńskich „Wiadomościach” Grydzewskiego (kontynuatora przedwojennych „Wiadomości Literackich”). W Kanadzie znalazła się bodaj dziesięć lat po wojnie (przyjechała z Anglii). W torontońskim wydawnictwie polonijnym Polski Fundusz Wydawniczy wydała swój bodaj jedyny zbiorek wierszy zebranych. Nigdy więcej już z jej wierszami się nie zetknąłem.  Ale ten zbiorek i te wiersze pamiętam. Właśnie za ich ciepło, które bardzo mnie ujęło. Czasem warto wrócić do poetów zapomnianych. Bo często są zapomniani niesprawiedliwie, choć ich styl nie był odbiegający od modnych wówczas nurtów literackich. A nurty – wiecie, jak w modzie. Nie zawsze dobre i mądre. A czasem też krótkotrwałe. Przepiękne wspomnienie jej czasów młodości (dzieciństwa?) w ujmującym konterfekcie dwóch Żydówek: Chai i Ruty. Takiego wspomnienia, konterfektu naturalnie nie można czytać bez pamiętania strasznych lat hitleryzmu i Zagłady.

Żółta wystawa Chai: dziobate czajniki,

Garnki, miotły, plecione z wikliny koszyki.

W drzwiach stoi Chaja w czarnym, koronkowym szalu:

Pod spłowiałą peruką starość pełna żalu.

A dalej – serce dobre w deskach okiennicy:

Sklep grubej Rut w fartuchu – beczki ze śledziami,

Sery z koziego mleka, lada z bajgełami

Rut, karmiącej żebraków na biednej ulicy.

/ …….. /

Spotkały się na ścianie dwa cienie kobiece

i rozbłysła serweta w kolorowe kwiaty!

A nad świecami czarne, brodate chałaty

I piękne smutne oczy wielbłądów pustyni.

/…/  [i]

Wiem, że już nie żyje od wielu lat. I nic więcej. Przez to, że zmarła długo przed 1990 – na strony literatury polskiej w Kraju nigdy nie weszła. Nie istnieje gdziekolwiek (dostępny mi przez Internet) jakikolwiek jej biogram, jakiekolwiek wspomnienie że była, że pisała.  I bardzo to niesprawiedliwe. Źle o sumienności badaczy polskiej literatury świadczy. Może ktoś ten wpis mój i surowy a sprawiedliwy zarzut odczyta na jakimś wydziale filologii polskiej i jakąś prace doktorancką zrobi? Lub esej badawczy chociażby napisze? Wstyd, że biała karta pozostała. Znalazłem jeden zapis w Archiwum Emigracji na UMK w Toruniu. Jednozdaniowy, bez daty śmierci. W tym Archiwum spędziłem sporo czasu w latach 90. spotykając się z jego twórcą, prof. Supruniukiem – historykiem dziejów literatury polskiej emigracyjnej po 1939, muzealnikiem. Szkoda, że tak mało, nic prawie. Jedne co udało mi się ustalić, to fakt, że była siostrą znanej pisarki emigracyjnej Zofii Bohdanowiczowej.

I tylko jeszcze pierwszy tercet z wiersza ‘Zmartwychwstanie „Karmy” ‘:

Już znudziły się rządy starogreckich losów…

Zapadł siwy zmierzch bogów w literackim świecie,

Z chmurnych marzeń Olimpu, logiki Chaosu.[ii]

Najsilniejsze (wówczas) wrażenie wywarła na mnie poezja Józefa Łobodowskiego. Jego pierwsze wiersze czytałem jeszcze w Londynie, w 1981. Był to zbiorek pięknych wierszy zatytułowany „Pamięci Sulamity”. W pewnym względzie wyjątkowy zbiór poetycki, gdyż w całości, z autorskim wstępem biograficznym o „Sulamicie’, poświęcony młodej, niesłychanej urody polskiej poetce  pochodzenia żydowskiego – Zuzannie Ginczance. Ginczanka była wydana w łapy hitlerowskich oprawców przez Polkę we Lwowie kierowaną antysemityzmem i chęcią zysku finansowego. A ten cały zbiór Pieśni Łobodowskiego poświęcony jest tejże poetce, jest jego jedyną godną heroiną – Sulamita-Zuzanna.  Ostatnie badania w Polsce wykazują pewność, że Ginczanka była rozstrzelana przez hitlerowców w Krakowie w styczniu 1945.

Ze względu na pochodzenie etniczne ale i sam fakt, że młoda poetka uwielbiała „Pieśń nad Pieśniami” Salomona – Łobodowski te wiersze spisał właśnie w stylu tej biblijnej Pieśni. Opierał się zwłaszcza na ich literackim tłumaczeniu wersyfikacyjnym na hiszpański przez San Juana de la Cruz. I zdecydowanie sam Łobodowski użył tej formy nie przez jej pochodzenie etniczne, do którego ani kulturowo ani religijnie Ginczanka wagi nie przykładała (nie znała nawet języka jidysz) ale przez jej zauroczenie tą pieśnią Salomona i jej wyraźnie erotycznym, miłosnym zabarwieniu. Więc ta kunsztowna forma (w tym wypadku i w tej sytuacji i czasie absolutnie adekwatna i mistrzowsko przez poetę użyta) wierszy dodaje ich uroku, wagi, jest jakby  uniesieniem wspomnień o Sulamicie na ołtarze legend antycznych. Nie trzeba dodawać, że Łobodowski był kiedyś w Zuzannie zakochany, jak wielu innych artystów warszawskich.

(Kiedy po latach czytałem najbardziej głośny i ceniony przez samego Miłosza poemat Andrzeja Buszy, napisany stylem biblijnym „Kohelet”  (imię jednego z mniej znanych proroków Starego Testamentu) – nie spodobał mi się ten styl i byłem generalnie poematem rozczarowany, głównie właśnie przez użycie tej specyficznej poetyki.  A Buszę jako poetę bardzo cenię i lubię jego wiersze.)

Zacząć muszę więc od pieśni pierwszej Łobodowskiego, Pieśni która od końca, od śmierci Sulamity, zaczyna opowieść jej życia:

Nie pasałaś swych stad na górach Galaadu,

nie biegałaś pod namioty Kedaru.

Nie widziano twoich drobnych śladów

wpośród winnic znojnego Engaddi.

Nie witali cię pasterze śniadzi,

kiedyś szła przez Heseboński parów,

aleś była jako szafran i cynamon

i cieszyła się wołyńska cisza wiejska,

czarnowłosa przyjaciółko hebrajska,

och, Szulammit, Szulammit,

och, Zuzanno![iii]

Nie pamiętałem wówczas głębszego bólu po Stracie opisanego tak lirycznie i patetycznie jednocześnie. Jeśli porównać mogłem, to jedynie do strof żalu Kochanowskiego po utracie ukochanej Urszulki w jego czułych Trenach.

I te dziedzictwo literackie, te geny kulturowe, Łobodowski tak w swej Pieśni ujął:

 „Pieśń nad Pieśniami”, zaklęta w rytm czarnoleski –

ciężkie dukaty, wydłubywane z poetyckiej kieski –

jakże jej było nie smakować ich okrągłości?!

Rytm, uświęcony przez poetę z Czarnolasu,

połączył z natchnieniem z najdawniejszych czasów[iv]

Jeszcze dziś dreszcz mnie przeszywa, gdy czytam te wersy.

Poezja Ginczanki była w Polsce mojej młodości kompletnie nie znana i zapomniana. A zachwycała się jej talentem, wierszami (i urodą) cała literacka Warszawka Międzywojnia. Dopiero ostatnie dekada coś w tej mierze zrobiła i o niej się pisze. Tuwim ją uwielbiał. Ale na długo przed bardzo późnym ponownym ‘odkryciem’ Zuzanny Ginczanki w Kraju – pamiętali ją poeci na emigracji. Pamiętał serdecznie wspaniały Łobodowski.  

Córki jerozolimskie, nie budźcie ze snu Sulamity,

póki nie zechce obudzić się sama.[v]

Poeci emigracyjni w Kanadzie.

Jedno z pierwszych moich poszukiwań po wylądowaniu tu. Bo o czymże tu dumać na torontońskim bruku? Zanim ich jeszcze poznałem osobiście – już chciałem znać z wierszy. I natychmiast pierwsza palmę dostał poeta z Ontario właśnie – Wacław Iwaniuk. Najbardziej mi bodaj ze wszystkich poetów kanadyjskich tamtego pokolenia odpowiadał stylem, formą wiersza. I przede wszystkim – języka. Słowo znaczące to, co oznacza. Bez koloryzowania. Prawie prozatorsko, a jednak poetycko. Bo słowo proste ma wielką moc i wagę, gdy się je z szacunkiem traktuje. Pisał głównie po polsku ale większość wierszy publikował w tłumaczeniu na angielski, często własnym. Olbrzymia zasługa tłumaczeń tych wierszy należy się Jagnie Boraks (Lillian Boraks-Nemetz), którą potem poznałem w Vancouverze i do dziś bardzo cenię wymianę uwag z nią, stosunki serdeczno-koleżeńskie.  Tłumaczyła też wiersze innych polskich poetów. Ma duże zasługi dla polskiej poezji w tłumaczeniach na angielski.

Iwaniuka tomik wierszy który pierwszy czytałem był właśnie po angielsku. Więc takie te fragmenty tu będę przytaczał, bo tak jego poezję wtedy, w czasach młodości, poznałem.  Jeden krótki w całości. Jest w pewnym sensie kwintesencją jego poetyki, formy. Oszczędność, a przez to waga każdego słowa. Bo, powtórzę raz jeszcze: wiersz to nie ciągi zdań. Wiersz to słowa. Każde na wagę prawdy.

Madrigal

In love

As in all loves

The spine blushes.

Bones and muscles blossom.

Sheets inhale the beads of sweat.

Words are few

but they pierce the air.[vi]

Cóż więcej można powiedzieć współczesnym językiem poetyckim o miłości? Frazeologia tu zbyteczna, kiedy ‘pościel wdycha krople potu’. Metafora jest prosta, może nawet rażąca dla duszków bladolicych – ale jakże prawdziwa, szczera. I to znowu przypomnę: szczerość poety to sine qua non poezji współczesnej .

Iwaniuk też, jak tylu już tu wymienianych, ‘popełnił’ wiersz o poecie. Kim jest w jego wizji:

/ …/

Yes, he erects his signs

at each  turn

of his own painful labour,

similar to Homer’s marble voices.

/ …. /

Still some people wonder,

they regard such a poet as a charlatan

(not even an alchemist)

who has deformed words,

freed them from rules and principles

violating the sanctity of grammar,

to emerge finally with a distorted cento,

so painfully mutilated,

which he then calls

a poem.[vii]

Maja Elżbieta Cybulska w swojej pracy o Iwaniuku  pisze, że on ‘odpoetycznia’ poezję i ‘upoetyzowuje’ prozę.[viii] Sam Iwaniuk zaś w jednym z wierszy dodaje:

Nie wiem co jest prozą a co jest poezją

ale słowo gdy szczelnie pasuje do treści

smakuje jak owoc

i to jest chyba poezja. [ix]

Więc jednak wiedział i rozumiał. I odróżniał. Proste.

Zetknąłem się wówczas z wieloma innymi autorami emigracyjnymi i w Kanadzie i USA. Nie chcę wymieniać nazwisk, bo wszystkie pewnie bym już dziś nie spamiętał. Ale nikt, prócz wymienionych wyżej na mnie wówczas wrażenia takiego nie zrobił, jak ci poeci, których wspomniałem.  Jeszcze kilka lat później, na początku zamieszkania w Vancouverze, miałem możność dobrego i głębokiego poznania poezji wspaniałych (a jakże innych jeden od drugiego) Bogdana Czaykowskiego i Andrzeja Buszy. Wspólpracowałem z nimi blisko, publikowałem ich teksty w swoim roczniku twórczości „Strumień”.  Ale ‘gumkę’ lat musiałbym zbyt już naciągnąć, by tamten okres mógł nazwać czasem mojej młodości. Byłem już człowiekiem dojrzałym.

No i jeden jeszcze ‘szkopuł’ – umarło się śmiercią naturalną literaturze emigracyjnej. Zmiany polityczne w Polsce literaturę polską na nowo scaliły. Bez względu na to, gdzie mieszkał polski poeta. Bo ,narodowość’  poety i pisarza określa narzędziem twórczości. Czyli języka w jakim się tworzy.


[i] druga i trzecia zwrotka  oraz fragmenty 9-cio wersowej ostatniej zwrotki wiersza ‘Ulica’; s. 11 (B. Czaplicka, „Wiersze”, wyd. Polski Fundusz Wydawniczy, Toronto, 1986)

[ii] ibid  s. 49

[iii] z Pieśni ‘Na smierć Sulamity’, pierwsza stanza, s. 17 (J. Łobodowski, „Pamięci Sulamity”, wyd. Polski Fundusz Wydawniczy, Toronto, 1987)

[iv] ibid. s. 27

[v] ibid s. 52

[vi] ‘Madrigal’, s. 36, tł. Jagna Boraks (Wacław Iwaniu, „Dark times”, wyd. Hounslow Press, Canada, 1979)

[vii] ibid, z wiersza „Who calls what a poem”, fragmenty, s. 60, tł. Jagna Boraks

[viii] M. E. Cybulska „Wacław Iwaniuk – poeta”, s. 16 (wyd. Oficyna Poetów i Malarzy, Londyn, 1984

[ix] ibid. s.16

Camera, poetry, and Yule in Halifax – with John

Yule in Halifax

Do  you still notice the odd things

and the normal things, expected?

Did you hear the song of the waves

yesterday – when it came to our feet,

caressing, enveloping them in a soft

foamy embrace like a kiss?

Do you still follow me on these walks,

my walks of our talks, our love and pain?

Forlorn shores of foreign land that

separated us. But it failed, it failed, I say.

I scream – it failed!

The land on the edge of Canada,

precipitously looking at the abyss

of cold North Atlantic waters.

But we walked on these edges

holding hands, touching limbs and lips.

I still pull you, like a fisherman dragging his net

from the bottom of a cold ocean,

and I bring you to my boat and we sail.

We sail, I say.

I scream – we sail!

With the wind in our lungs,

hope in our hearts,

and memory locked forever:

at the sea, in the forest,

on mountaintops and in deep valleys.

Come with me to the narrow streets

of this old town of sailors and soldiers.

Let’s go at night and celebrate Yule.

Celebrate the way we never did

while we were alive!

(Halifax, Dec.26.2023; by B. Pacak-Gamalski)

Christmas Day and the gods of the sky: Sun and Moon. And Poseidon, of course.

Christmas Day and the gods of the sky: Sun and Moon. And Poseidon, of course.

Noc dobra nie była. Dusiła, tańczyła na łóżku, tarmosiła pościel, skrobała pazurami długich stop po podłodze.  Telefon zza oceanu o jedenastej rano zbudził z majaków, potem drugi, stamtąd też, ucieszył. A za oknem piękne słońce nowego, bożenarodzeniowego dnia.

Dwie więc wycieczki zrobiłem – pierwszą do Dartmouth,  do parku Dillman koło Alderney –  a później drugą jazdę na plażę ulubioną koło Lawrencetown – Conrad Beach. W pewnym momencie z nad oceanu świeciła oślepiająco złota grzywa konia z rydwanu Heliosa, a z drugiej, od strony moczar słonowodnych, okrągła, wielka twarz Księżyca w pełni. Czy noc czy dzień do diaska? – pomyślałem i uśmiałem się. A nadbiegająca prędko fala zalała mi buty i zmoczyła skarpety. Chcąc – nie chcąc miałem kąpiel. Nóg tylko co prawda, ale kąpiel jednak. A niżej widoki rannego, bożenarodzinowego Halifaksu i Dartmouth.

The night between Christmas Eve and Christmas was bad. As bad as I suspected it was going to be. Sleepless, despite staying up very late, watching TV, listening to music.  Something was moving the covers on my bed, something was scratching the floor, scratching the walls with a long, yellowish toenail. I must have dose off in the morning when an 11 am call woke me up. A happy, good call from the other side of the ocean. With dear voices of very special and dear people.  I got up refreshed. The sun was bright outside and I took my camera and went to Dillman Park near Alderney in Dartmouth. Went back home to grab a light breakfast, grab my camera again, and drove to Eastern Shore to my favored Conrad Beach. John liked it, too. It was a gorgeous day there. From the ocean side a huge, flaming head of the Sun-god, opposite the Sun, rising above the marches on clear blue sky, full Moon appeared majestically. Looking with my camera at the two gods of the Sky I did not pay attention to my feet and a quick wave covered my shoes and ankles. Well – it was a beach, it was sunny so I had at a least partial bath. And liked it.

Spacerem z młodością, wierszami i poetami. cz. 2

Oczywiście dorastamy różnie. I nie zawsze w równym stopniu rozwoju (o ile dorastanie rozwojem nazwać można) fizycznego, psychologicznego, emocjonalnego i intelektualnego.

W pewnym momencie poetką moich spacerów została bardzo silnie Ewa Lipska. Ponad dekadę ode mnie starsza. Co z latami późniejszymi ulega dużej niwelacji. Ale w okresie stawania się dorosłym  – dekada to ocean.  Końcówka lat 70. i lata 80. XX wieku. Do czego to porównać? Walił się (my sami go wywalaliśmy) jedyny świat, jaki znaliśmy. I którego nienawidziliśmy, mieliśmy go już po dziurki w nosie. Byłem w tym od samego początku. Ale nie było mnie w Polsce już przy końcu. Późną wiosną 1981 byłem już w Londynie, potem w obozie uchodźców w Latinie we Włoszech. Od lutego 1982 w Kanadzie. Cały ten okres czasu, aż do upadku Komuny i do 1990 to była już moja aktywność polityczna, społeczna, kulturowa tutaj – po tej stronie Wielkiej Wody. Lipska w pewnym momencie stała się moją ‘rówieśniczką’. Kilkanaście lat różnicy wieku przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Miałem już serdecznych i bliskich przyjaciół, którzy mogliby być jej dziadkami. W 1986 spotkaliśmy się w Toronto i podarowała mi z miłym wpisem maleńki zeszycik jej poezji, który był przedrukiem wydania w Polsce.

Więc jej wiersze towarzyszyły moim spacerom w okresie największych zmian i w Polsce i w moim życiu. Kiedy jeszcze nie sądziłem, że do Polski nie wrócę. Kiedy jeszcze myślałem, że jestem tu ‘na chwilkę’.  Jej poetyka mówiła do mnie też moim głosem, używała mojego języka.  Każda epoka ma swój specyficzny język. Niby te same litery, te same zasady gramatyki i ortografii, ten sam słownik wyrazów.  A inny, specyficzny swoim duchem.

W 1978 wydała kolejny (5-ty) zbiór wierszy.  W wierszu „W popielicach mgły”  tak oto ujęła moją wielką podróż (wiersz wtedy jest ważny, gdy możesz go nazwać wierszem twoim, o tobie i dla ciebie pisanym, nawet  – lub właśnie dlatego – gdy ciebie jest tysiące):

Znowu narody w walizkach

na punktach granicznych.

Proszę otworzyć torebkę. Serce i wątrobę.

Kamera prześwietli wszystko.

Jest czuła jak kompas.

Metaliczny dźwięk głosu

należy uciszyć.

Zrezygnować z żelaznych zasad

na te chwilę.

Każdy jest podejrzany.

Podnoszę do góry ręce.

Pasażer nr 17

przestaje się do mnie uśmiechać.[i]

Proszę zwrócić uwagę na jej oszczędność słowną i dyscyplinę w używaniu języka poezji. Tu na wylewne pejzaże nie ma miejsca. Ni czasu. Narzędziem nie jest pędzel malarski, a ostro zatemperowany ołówek. To rysunek-szkic rzeczywistości, a nie piękna akwarela klucza łabędzi szybującego pod obłokami nad polska łąką.

Sama zresztą to kilka lat później określiła dobitnie w tym wspomnianym tomiku z dedykacją dla mnie.

Obywatel małego kraju

urodzony nierozważnie na skraju Europy

powołany zostaje do rozmyślań o wolności.

Jako rezerwista nigdy się nad tym nie zastanawiał.

/ ……. /

A w końcowym tetrastychu i tercecie pisze:

W końcu ukazuje mu się zorza polarna.

Zostaje powieszony

przez samego siebie

na placu defilad.

Co wybrał? – zapytuje siebie.

Mniejsza niedorzeczność

czy jeszcze większy problem.[ii]

Od niej więc zacząć tą część musiałem.

Teraz wrócę do świata uroczego, dawnego.  Mojej jeszcze prawie epoki, choć zmarł kilka lat przed moim przyjściem na świat. Ale poezja jego była bardzo ciągle obecna. Lubiłem jego wiersze. Konstanty Ildefons Gałczyński. Krakowskie uliczki ale i moje Mazury, laski, jeziora. Należał do tych poetów, którzy pisali ‘jak z rękawa’.  Nie pisać nie potrafili. I bardzo chciał być i lubiany i popularny. Był. Był w zasadzie warszawiakiem , choć mnie się zawsze z Krakowem bardziej kojarzył. Był też trochę wilniukiem, co mnie go do mnie zbliżało naturalnie. Był też Mazurem piszącym nad jeziorem Rudzkim przeurocze wiersze. Często w wierszach uciekał do satyry, do piosenki kabaretowej. Czy był wybitnym poetą? Chyba nie. Ale był szczerze lubiany. I był nam w szarzyźnie PRLu potrzebny. Rzemiosło literackie znał dobrze i form się trzymał dość ściśle. Co wówczas mi też imponowało – teraz już nie, bo formułek się każdy literacik może nauczyć, bez względu na to czy ma coś do napisania. Ale lubiłem brać przejażdżkę jego „Zaczarowaną dorożką’.  Choć ścieżki z jego wierszami prowadziły nie do Botanicznego czy Łazienek warszawskich, a raczej w kierunku drugiego końca Alei Ujazdowskich: między Fukierem a Hopferem (u Hopfera się kończyło, bo był dłużej o godzinę otwarty).

Piszczy w sitowiu wiatr.

Marzną  ręce.

Czy to ta, czy to ta twoja twarz?

Powiedz prędzej!

Niobe![iii]

Był chyba jednym z tych poetów, bez którego literatura polska by się obyła.  Ale skoro był – to bez niego tej literatury tamtej doby wyobrazić sobie nie można.

A mistrzynią słowa była jednak Szymborska. Określenie ‘słowo’ ma tu pierwszorzędne znaczenie.  Słowo jest czemuś przypisane, coś określa. Ma swoje miejsce w słownikach, encyklopediach, w gramatykach i ortografiach. Ma? Tamże li tylko? Szymborska niekoniecznie z tym się zgadzała. Był w tym trochę i egzystencjalizm i niepewność pewności. Ucieczka od ścisłej, arystotelesowskiej kategoryzacji ‘obiektywnej’.  Moje spacery z nią przypadały na czas odkrywania Stendhala „Pamiętnika egotysty”. Wyrosłem już z Kraszewskiego (dla mojego dzieciństwa środkowo-późnego mało kto miał  chyba takie znaczenie jak Kraszewski, LOL ). Nie dorosłem jeszcze w pełni do wielkiego świata literatury, gdy jej wiersze mnie zaczęły zaczepiać w kolejnych numerach „Poezji’, w egzemplarzach „Twórczości” i tygodnikach „Literatura” i „Życie Literackie”.  Ciekawe, że nie nawiązałem z nią wtedy relacji emocjonalnej, ale korciła. Zaczepiała właśnie, szturchała w bok. Głębię jej metaforyczności w używaniu słów zrozumiałem później. Historię jej związków z socrealizmem kompletnie mnie nie interesują i nie mają dla mnie najmniejszego wpływu na ocenę jej wielkiej wagi dla polskiej poezji.  Ale wracam do pisania o wierszach i moich spacerów z nimi wtedy – nie teraz. Więc nie mogę ulec pokusie o pisaniu mądrych akolad i pochwał dla Szymborskiej mnie dzisiejszego. Musze pamiętać, jak ją wtedy widziałem i czułem.  Niepokoiła mnie. Bo niby wielka a taka prosta. Jak ona to robiła? Bo czytało się łatwo, jak Broniewskiego – choć tak inaczej napisanego i o tak innych sprawach.  Gdzie te wielkie pytania o Człowieka, o Pathos, o Byt i Sens? A ona sobie o … słowach? znaczeniach?, możliwościach znaczeń? Że tak, to prawda – wszystko płynie (‘nic dwa razy się nie zdarza’ …) ale co z tego? Jakby nie płynęło to też by było w jej widzeniu świata. I jakiego świata: tego, co był? tego, co jest? czy tego, co będzie? Więc niepokoiła. Jakim sposobem refleksji nad światem i człowiekiem jest poezja? Ano …

Niektórzy –

czyli nie wszyscy.

Nawet nie większość wszystkich ale mniejszość.

Nie licząc szkół, gdzie się musi,

i samych poetów,

będzie tych osób chyba dwie na tysiąc.

/ …… /

Poezję –

tylko co to takiego poezja.

Niejedna chwiejna odpowiedź

na to pytanie już padła.

A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego

jak zbawiennej poręczy. [iv]

No i masz ci los. Ona nie wie. To kto ma wiedzieć, psiakość?!

Tylko, że w tej ucieczce od pathosu nie ma wcale rezygnacji z mówienia spraw ważnych i bardzo nawet bolesnych. Zamiast elegijnego szlochu można przecież o śmierci powiedzieć  z pespektywy kota. Zamiast pytania –wykrzyknika : dlaczego?!,  można po prostu mieć wymówkę-pouczenie:

Umrzeć – tego nie robi się kotu.

Bo co ma począć kot

w pustym mieszkaniu.

Wdrapywać się na ściany.

Ocierać między meblami.

Nic niby tu nie zmienione,

a jednak pozamieniane.

Niby nie przesunięte,

a jednak porozsuwane.

I wieczorami lampa już nie świeci.[v]

Prawda, że można?

O, było tych spacerów wiele, z wieloma poetami. Trudno mi zapomnieć o bardzo dla mnie ważnym Staszku Grochowiaku.  Jednym z lepszych i ważniejszych poetów swego pokolenia. Pamiętam długą z nim rozmowę w restauracji PTTK, tuż przed pomnikiem Kopernika. Poszliśmy tam po którejś Jesieni Poezji w kamienicy Domu Literatury w Alejach Ujazdowskich. Tak, piliśmy wódkę w tej restauracji, choć nie miałem jeszcze osiemnastu lat. Ale były to może 2-3 pięćdziesiątki. To był ostatni rok jego życia. Ale mówiliśmy o poezji. Dużo. Ożywił się chyba i rozmawiając z młodym chłopakiem, który nie był częścią jego stałego otoczenia i grona, może zapomniał o zdrowotnych problemach związanych z wieloletnim alkoholizmem? A ja o tych problemach nie wiedziałem.  I zostało mi z tego, jak kurz z zakurzonego PRLu tyle:

Tak stać
Z kropelkami rosy na torsie
Z pyłem srebrzystym Wszechświata na skroniach
W brzasku Egzekucji

/ …….. /

Zdrowo jest
Być rozstrzelanym przez gwiazdę
Z plutonu Oriona[vi]

Grochowiak był w pewien sposób kwintesencją poezji świata PRL. Mojego wszechświata wtedy. Podłego, śmierdzącego potem w tramwajach potem i wczorajszą wódą. Jakby nie mógł się już doczekać tego ‘brzasku Egzekucji’. Żal mi go dziś. I dziś jego tomiku wierszy czytać jednym ciągiem bym nie mógł. Może po jednym-dwu wierszach na tydzień?  

Ale, muszę jeszcze jedną (jakże od Grochowiaka odmienna poezja) poetkę przywołać do tablicy wspomnień. Ciepłą, czułą, ludzką. Taka krzątającą się. Wokół świata i wokół czytelnika. Julia Hartwig. Cóż więcej o poezji Hartwig powiedzieć można? Do pewnego stopnia jest zaprzeczeniem poetyki Szymborskiej. Nie boi się (lub lubi wręcz) używania rozwiniętej frazy ani nie lęka używania związków frazeologicznych powszechnych w mowie potocznej, których poeci wykwintni unikają, hmm, jak – diabeł wody świeconej? LOL.  Jako, że poetka Julia Hartwig będzie kończyć ten mój spacer z wierszami i poetami lat młodości – przytoczę jej wiersz o poetach w całości, nie fragmentarycznie.

Wbrew sobie

Wszyscy poeci świata piszą jeden wiersz

opisują tę samą skałę na której rozpryskuje się morze

te samą utratę której żadnemu z nich nie oszczędzono

w tej samej chwili zaznają ekstazy istnienia

tej samej nocy układają się w łożu ciemności

Znają zwątpienie tak wszechogarniające

że świat przestaje dla nich istnieć

a kiedy próbują go odbudować

pękają od jego nadmiaru

W tej wielkiej symfonii którą wykonują

tylko pierwsi skrzypkowie zaszczycani są uściskiem ręki dyrygenta

i choć wszyscy poddani są prawom tej samej harmonii

każdy z nich chciałby być kochany z osobna[vii]

Skoro poetka powiedziała już, cóż więcej ja mogę? Mimo, że powiedziała inaczej niż Szymborska. Ba, kiedy każdy chyba poeta/tka napisał wiersz o … poecie. Choć nie każdy malarz maluje portrety malarzy. Ciekawe czy coś w tym jest? Zakończę jednym z ulubionych fragmentów jej poezji, który zawsze wywołuje miły (jeśli nie nieco ironiczny) uśmiech na mojej twarzy:

Nakarm swój wiersz po długim poście

bo spragniony jest obrazów kolorów i ruchu

i zdrętwiały mu kości

No cóż – każdy spacer ścieżkami, drożynkami nad rzeczką, w parku starym, gdzieś się zaczyna i gdzieś ma kres. Tak i ten tego kresu sięgnął. Żegnajcie wiersze miłe lat młodości. Non omnis, o nie. W pamięci zostałyście.


[i] fragment wiersza ‘W popielicach mgły’, s. 9 (E. Lipska, „Piaty zbiór wierszy”, wyd. Czytelnik, Warszawa, 1978)

[ii] z wiersza ‘Obywatel małego kraju’, s. 5 (E. Lipska, „Przechowalnia ciemności”, przedruk w Toronto przez tygodnik „Głos Polski” wydania krajowego przez podziemną Niezależną Oficynę Poetów i Malarzy w wydawnictwie „Przedświt” w 1985 r.)

[iii] z poematu ‘Niobe’, s. 30 (K. I. Gałczyński, „Wiersze z Prania”, wyd. Iskry, Warszawa, 2003)

[iv] pierwsza i ostatnia zwrotka wiersza ‘Niektórzy lubią poezję’, s. 9 (W. Szymborska, „Koniec i początek”, wyd. a5, Poznań, 1993)

[v] ibid ( pierwsza zwrotka wiersza ,Kot w pustym mieszkaniu’, s. 20

[vi] z wiersza ‘Rekonwalescencja w tarasie po nocy’, (St. Grochowiak, „Wiersze wybrane”, wyd. Czytelnik, Warszawa, 1978

[vii] wiersz ‘Wbrew sobie’, s. 8 (J. Hartwig, „Nie ma odpowiedzi”, wyd. Sic!, Warszawa, 2001

Spacerem z młodością, wierszami i poetami.

Wiersze – wielu uważa – to takie fruwanie w chmurach. Ale wiersze i fruwanie w chmurach wielu bardzo pomogły. Pozwoliły przetrwać. Może był też i jakiś barek “Pod Chmurką”, któż to spamięta? Ale wiersze były na pewno.

Pewne, że wszystkich was nie znajdę, wielu nie przypomnę. To już tyle lat… . Chodzenia po parkach i czytania, czytania w trolejbusie warszawskim, na twardym siedzeniu Wukadki, gdzieś między Michalicami a Opaczem. Bo ja wiem, gdzie jeszcze? Nad ranem w moim maciupkim pokoiku blisko stawów Pęcickich nad zatraconą Utratą? A potem jeszcze powroty do was, polskich wierszy i poetów polskich, znad Pacyfiku Kolumbii Brytyjskiej, Atlantyku Nowej Szkocji. Więc jakże spamiętać, które i kogo? Nawet, gdy spotkam na karteluszkach spisanych, ale bez obwoluty, bez stopki wydawniczej – czy poznam który i kogo? A kiedyś ważny być musiał, bo bym na karteluszku tym nie spisywał bez potrzeby.

Tyle lat. Z nazwiskiem czy bez, z tytułem czy bez – polskie wiersze i polscy poeci szli ze mną drogami, szosami, przez łąki i lasy. Ich świat poznaję bardziej niż własny. Bo to był świat odkrywania świata, to było życie budzenia się życia. Czas otwierania skrzydeł, próbowania ich, czas formowania się, tak jak Ziemia kiedyś się formowała.  Pierwszych rozkoszy ciała i duszy. Pierwszych katorg tej duszy (ciało było dużo bardziej wytrwałe i łatwo podnoszące się z upadków). Tylko, że Ziemia, mój boże,  miała tyle czasu na te próby, te znajdowania kształtu, temperatury i atmosfery najlepszej do przetrwania. Ja? A gdzież tam! Hop! i wio koniku! Fiu, poleciało, jak z bicza strzelił. Czasem wydawało mi się, że nie jestem pewny czy przeżywam ich czas – tych wierszy i tych poetów – czy mój własny.

Staff – ten to nie pisał a malował. Nie używał pióra tylko kredki, pędzelek do malowania liter i słów.

Nie utaisz  ty przede mną, wodo,

Wodo, wodo polnego strumienia,

Swego smutku, choć z taką pogodą

Gwarzy fal twych szept z duszą milczenia.

Słyszę w piasku twojej fali, wodo,

Wodo, wodo, żałośliwe tętna,

Chociaż zmierzchu owiana ochłodą,

Płyniesz, zda się, senna, obojętna.[i]

I jeszcze tylko wrzucę, by sielankowej sielskości nie utracić, krótką zwrotkę z tegoż tomiku, z wiersza ‘Gęsiarka’:

Sznur gęsi, z których każda jak łódka się słania,

Sunie jak szereg białych znaków zapytania:

Czy dziecko ich pilnuje, czy one je wiodą.[ii]

To jest prosta linia genetyczna od Kochanowskiego, godnego ojca dojrzałej poezji polskiej, godnej nazwania poezją.

Leśmian. Leśmian, proszę Państwa, nie ma ani poprzedników ani genetycznie zdrowych następców. Ostał się sam na swej Łące polskiej, w swoim ‘Sadzie rozstajnym’. Tego poznam i pamiętam, jak Mickiewicza, Słowackiego lub Norwida. Stworzył własną polszczyznę, własną  leśmianowską gwarę lub narzecze polskiego.

W sen tym pewniejszy, że nawet nie boli,

A w bezbolesność patrzysz, jak w przynętę

Dla swej niemocy i swojej niedoli.

Lecz dokąd skrzydeł skierujesz zniechętę

Bez tej, co ziemię odarła ci z cudów?

Czym są twe wargi – jej wargą nie tknięte?…

Czym dłonie, które nie zaznały trudów

Przy piersiach, śpiewnych westchnienia hałasem?

Marnieją, więdną w tej próżnicy nudów!…[iii]

Tak, byli tacy, którzy naśladowali (i czynią to do dziś) styl i słowotwórczość Leśmiana. Szkoda. Robią sobie krzywdę. Bo poeta, który w swoim wierszu napisze dziś, że ‘więdnie w próżnicy nudów’ wywoła tylko uśmiech litości. Pisz pan(i), co pan masz na sercu, nie kombinuj za bardzo, bo to takie sztuczne – moja rada. Szczera. Inaczej nabawisz się pan(i) … ‘zniechęty’ w rozwijaniu skrzydeł?

Do cudownego, niepowtarzalnego Leśmiana wrócić na chwile jeszcze muszę. Muszę. Bo to tyleż moich ścieżek wydeptanych, przebiegniętych w truchcie uniesienia emocjonalnego pierwszej miłości i przyjaźni najszczerszych. Polskich jeszcze ścieżek, co gorsza – warszawskich. Nie będąc warszawiakiem ‘na papierze’ byłem wszak nim pełnym sercem i duszą. I praktycznie, tyle, że nocowałem pod Warszawą (o ile zdążyłem ostania kolejkę złapać z Ochoty lub później z Centralnego, co często mi się nie udawało). Bez Leśmiana jednego wiersza (no, pewnie jeszcze i jego ‘Asoki’ o królu i wierzbie). Więc ten wiersz w tych uniesieniach i katorgach dojrzewania łaził, jak cień po tych moich ulicach warszawskich. Za dnia i po nocy.

Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,

ale w innym sadzie, w innym lesie –

Może by inaczej zaszumiał nam las,

wydłużony mgłami na bezkresie … [iv]

Herbert, ach, ten Herbert. I wielki i mały jednocześnie. Ale ważny i w tej wielkości i w tej małości. Wszystko było w nim z tej – tamtej, naszej wtedy – Polski. I wóda, i wielkość jednocześnie. Poplamiony garnitur i kontusz. Mistrz formy i uśpiony filozof, którego zżerała szarość PRLu. Pewnie przeżarła by go do cna, gdyby nie długie pobyty za granicą. Sztandar pokolenia z hasłem-sprzeciwem wymalowanym na tym sztandarze:” Pan Cogito”. Nie wiem na jakiej drodze go umiejscowić, jaką ścieżką czy ulicą z nim chodziłem? Nie był malarzem mej młodości ani marzycielem jej pasji. Jeżeli bym musiał go określić w swojej pamięci literackiej, to pewnie nazwałbym poetą intelektu. Nie karmił mi duszy ale karmił mózg. Czasem wręcz go nie lubię, bo przypomina mi wiele rzeczy tej młodości, tamtej mojej Polski, które niekoniecznie chcę pamiętać. Że moglibyśmy – a nie byliśmy, bo czas był podły. Z ważnych poetów (a ważnym był) najbardziej kojarzy mi się właśnie z tym: sztandarami haseł i popękanymi chodnikami miast i miasteczek. Ale i bezwzględną niezłomnością. Stąd fragment wiersza może nie bardzo popularnego, a jakże tamtą złą rzeczywistość ukazującego:

kobieta pochyla się

a w jej oczach jest wyraz

którego nie odda

żaden malarz rozbitych dzbanów

zgarnia ciemną ręką

roztrwonione bogactwo

i z powrotem wsypuje

jasne krople i proch

jak

ona

długo

 klęczy

na kolanach

jakby chciała zebrać

słodycz ziemi

do ostatniego ziarna[v]

Naturalnie Iwaszkiewicza wstawię tu.  Nie wstawić znaczyłoby pominąć Broniewskiego lub Baczyńskiego z kanonu poezji Polski Walczącej, tzw. ‘patriotycznej’.  Iwaszkiewicz był proszę miłych Państwa absolutnie nieusuwalnym meblem polskiego saloniku (lub polskiej kawalerki) doby PRL.  Pominę tu jego poezje lat 30. Mówił: tak, można być eleganckim nawet w okolicach chlewu.  Ba, trzeba być. I był. Był sentymentem. Myślę, że faktem iż został i z wyjazdów wracał udało mu się uratować trochę tamtej, z przed 39, Polski. A o której stale słuchaliśmy od rodziców, dziadków, ciotek. Został też pewnie z przyczyny, że ważnej funkcji poetycko-artystycznej raczej by na Emigracji spełniać nie był w stanie.  Lubiłem go dużo bardziej jako eseistę i znawcę literatury i kultury ogólnie niż poetę. Wszak pewne wiersze też lubiłem. Gdy się jest nieco sentymentalnym tradycjonalistą w wieku 15-17 lat mieszkając w podłym miasteczku powiatowym (a przez pięć ostatnich lat szkoły podstawowej w takim mieszkałem) to taki Iwaszkiewicz bardzo pomagał, gdy chodziłem po zniszczonych chodnikach tej mieściny z … pałeczką w ręku. Nie taką do bicia (ta by się tam bardzo też przydała) to w tej fantazji świadomej i czupurnej – Iwaszkiewicz pomagał. To było 25-30 lat zanim pewien młodziutki (wówczas) poeta polski zaczął z pałeczką chodzić po Warszawie podkreślając swoją oryginalność. Oryginalność z laseczką-pałeczką w Warszawie. Fantazją było to robić za Gierka i na zadupiu, nie za Wałęsy w Warszawie, LOL. Za tamtą ‘pałeczkę’ Iwaszkiewiczowi dziękuję. Pomógł mi w tym siedząc na Stawisku niczym na rozległych włościach na Ukrainie, podkochując się w kuzynie Karolu. Wiec z cyklu ‘Garść liści wierzbowych’:

Bo duch wierzby, duch fujarek

w gołych witkach także mieszka

i czeka aż z wyzwoleniem

przyjdzie Milda lub Agnieszka

Wiatr się wtedy uspokoi

cisza wierzbę ukołysze

i nawet ten co się boi

uwierzy w wierzbową ciszę[vi]

To by na tyle starczyło dziś. Czterech poetów ścieżek młodości krajowej. W następnej rozmowie-wspomince kolejne cztery nazwiska. I tak, będą naturalnie poetki. Trzy i tylko jeden facet.


[i] dwie pierwsze zwrotki wiersza ‘Nad wodą’ (L. Staff, „Desz majowy”, wyd. Nasza Ksiegarnia, Warszawa, 1978

[ii] ibid, s. 32

[iii] z poematu ‘Nieznana podróż Sindbada-Żeglarza’ (B. Leśmian, „Poezje”, wyd. PIW, Warszawa, 1975)

[iv] ibid, s.16

[v] ostatnie trzy zwrotki z wiersza „Sól ziemi (Z, Herbert, Wyd. Dolnośląskie, Wrocław, 1997)

[vi] wiersz nr 7 cyklu (J. Iwaszkiewicz, „Mapa Pogody”, wyd. Czytelnik, Warszaw, 1977)

Symphony of colours, baroque music, and chat with you.

Today was going to be a nice day. I know, you almost suspect that the next sentence would read: but it wasn’t.  To a certain degree, you are right: it wasn’t a nice day – it was a splendid day.

The next seven days they say it will be very rainy and extremely windy, stormy. Local floods and power outages are expected. But I must go to Pictou and spend some time with you there. It was going to be, after all, our home. Maybe not the epitome of my dreams – but I know it would make you very happy to be next to your brothers, home by home. And my dear, silly Boy – it isn’t Paris, Warsaw, or Barcelona, not even my dear Vilnius or Prague, where I would be happy. I would be happy working on our last home where you would be happy.

I know, in the end, the Fates had other plans, plans that destroyed ours.   But you end up there, in Pictou. With your Mom, your Dad, and now with your older brother, too. It became your home before it had a chance to become mine. Therefore, as Christmas is approaching, I had to go before the storms to be with you.

All the way to Pictou from Halifax, I listened to the best of the best of baroque music. I have said many times that I have very mixed feelings about that epoch in music. I know – Haydn, Bach, Vivaldi, and early Mozart. But, at times it just makes me cringe. It often feels like a tight corset that makes your chest scream for air and freedom.  Then again, at times – nothing soothes you better than old, familiar fugue, like an old shirt or warm morning robe.  Today was one of these days for baroque.  Predictable, well composed, elegant.

Little did I know what you had in plans for me on my way back. A symphony of colours, shades, and hues in the sky I could not imagine possible.

Just one note of my experiences with sunsets: mind you almost my entire life, the adult part anyway, I have spent on the shores of oceans or in the valleys and peaks of big mountains. And many, many years of sailings on ships; I have been to most Polynesian islands and their beaches. In a word – I know a thing or two about sunsets.  Yet, nothing prepared me for the gift you made me today on my way back to Halifax.

And you must know of that special part of Highway #1 from New Glasgow to Truro. It is just like someone was planning a road to be a panoramic exhibition. Almost every season. Particularly beautiful during the glory of Autumn, with the dark hues of evergreens mixed with flames of red, yellow, and gold of other trees. At times it is almost dangerous to drive there as you try to concentrate on the highways and not as much on the panoramas.  Today – you thanked me for our visit and chat with the sky. It was just breathtaking.

There is also something to say about the spookiness of old, local cemeteries that with certain lithing make you feel like watching some old Poltergeist movies. Just saying.

Nasza podróż przez życie i przez wiersze

Strawberry Fields w Hyde Parku w Nowym Jorku – z naszej podróży w 2012

Wszystko wydaje się zgiełkiem,

hałasem słów, tupotem zdań.

Gasną, jak smugi zachodu

ukradkowe i nieśmiałe

spojrzenia dziewczyn i chłopców;

muśnięcia warg czerwonych

rzucane wzrokiem ponad

głowami przechodzących

obojętnie szpalerów

budzących się ciżb wieczoru.

Idę z Tobą brzegiem długiej plaży, gdzieś pod Tofino na Wyspie Vancouver.  Mogłoby być Portofino, słoneczne, bliskie Lazurowego Wybrzeża, może żaglówką wycieczkę na Korsykę lub Sardynię? Czy pod południowym słońcem bardziej bym Cię kochał, goręcej? Całował natarczywiej, uporczywiej, nieustannie?

Tu, nad Północnym Pacyfikiem jest jednak ciszej z wieczora. I tak wolę. Możemy patrzeć na wschodzący księżyc, zapalające się, jak fruwające świetliki, gwiazdy. I iść na długi, kilometrami bez końca, spacer po tej plaży. Gdzieś z półmroku, wynurza się inna para spacerująca też. Ona z nim i ja z Tobą. Skinamy głowy ku sobie znakiem pozdrowienia. Jest miło. Jest dobrze. Jesteś obok. Tuż przed nocą głęboką pójdziemy posiedzieć  w dymiącym od pary małym jacuzzi otoczonym szpalerem zielonych choinek.

Rano właściciele tego Bed&Breakfast, para przystojnych mężczyzn w naszym mniej więcej wieku, zastuka do drzwi sypialni i nie otwierając ich zaanonsuje, że jadą do pracy do Tofino, ale zostawili dla nas w saloniku gotowe śniadanie i jeśli czegoś potrzebujemy to możemy do nich zadzwonić.

Kilka lat później, gdzieś w środku głębokich lasów, pięknych jezior i rzek Montany zatrzymujemy się w jakimś hoteliku w uroczym miasteczku Kalispell nad rzeką Flathead.  Tak pysznych wypieków lokalnych kawiarenek i cukierenek dawno nie jadłem.  Śmiejesz się, że muszę czuć się, jak w siódmym niebie. A przecież Ty byłeś moim ‘Siódmym Niebem”, nie musiałem go nigdzie szukać w świecie. Mimo, że sam nie byłeś amatorem słodyczy – piekłeś w domu stale jakieś rarytasy dla mnie. A piekarzem byłeś wyśmienitym, co bez wątpienia odziedziczyłeś po mojej teściowej – Twojej mamie.

Wszystko dziś zdarzyć się może.

Dotykasz palcem nuty na

pięciolinii dźwięków nazw

miłości – nuta szybuje w

wysoki ton górnego C.

Przebija błony uszu i

pędzi drożynkami puszczy

mózgu, ścieżkami łąk płuc,

niżej, przez wzgórki podbrzusza –

ku lędźwiom napiętym jak łuk.

Jedziemy niekończącą się szosą przez niekończące się wielkie pasma gór, płaskie jak kartka papieru prerie, przez puszcze porastające olbrzymie jeziora. Ciągniemy w dwóch samochodach, niczym w karawanie przez pustynię, dobytek naszego życia. Od fal Pacyfiku, ku falom Atlantyku, spięci tymi oceanami niczym okładką wielkiej księgi.  Wielkiej Księgi Miłości. Dojeżdżamy wśród tych puszcz i jezior do sympatycznego miasteczka Wawa nad jeziorem Superior. Warszawa w puszczy kanadyjskiej. U wjazdu w opłotki wita nas wielki pomnik kanadyjskiej gęsi. Jest karykaturalnie olbrzymi i brzydki. Typowa tandeta sztuki małomiasteczkowej. Mimo to – nie razi. Nieco dalej duży sklep kolonialny, przed wejściem stoi wielka drewniana beka kiszonych ogórków pachnących koprem. Blisko sklepu duży biały budynek  ‘Polish Community Hall’. Szyld z Białym Orłem w koronie opadł ze ściany i leży oparty o mur budynku. Nikt tu już prawie po polsku nie mówi ale wielu ma polskie korzenie i są z tego dumni. Potomkowie XIX-wiecznej fali emigracyjnej. Idziemy na obiad na jakiegoś wielkiego schaboszczaka z surówką z kapusty kiszonej.

Najprostsze słowa są trudne.

Ot, choćby: wniebowzięcie lub

uniesienie, rozkosz, pasja.

Brzmią, jak organy w barokowym

kościele pod plafonem

fruwających aniołków

z różowymi ustami,

i loczkami włosów na

korpulentnych ramionach,

skrzydełkach, błękitnych kapach.

Od Montrealu jedziemy wzdłuż potężnej rzeki św. Wawrzyńca. Nieustannie w dół, z szerokim widokiem na cały otwierający się niczym długa rola dywanu rozwijającego zielony Nowy Brunszwik. Tu, w szpitalu we Fredericton, urodziłeś się. Oczywiście, że tego nie pamiętasz. Ani żadnych widoków ni wspomnień z atlantyckiej Kanady nie masz z tamtego czasu. Jedziemy z drugiego końca świata, jak pierwsi przybysze ze Szkocji, z Anglii,  z Francji. Osadnicy na ziemiach nieznanych.

Ale znowu omijam, udaje, że nie pamiętam ‘tamten czas’. Czas zły. Czas, który zmienił Twoje życie, a przez to zmienił i moje. Czas za który zapłaciłeś wówczas – po powrocie do domu nad Pacyfikiem – prawie swoim życiem. Czas Twojej pierwszej pamięci Nowej Szkocji, pamięci niezatartej. Nie chciałeś do tej pamięci wracać. I mojej pamięci tego czasu i małego miasteczka  Pictou, nieco większego New Glasgow. I tej długiej, zielonej szosy od lotniska, która tam prowadziła. Czasu roku 2000. Roku odejścia Leony, Twojej matki. Przyleciałem wtedy być z Tobą choć trochę, być z Leoną. Bałem się o Ciebie. Musiałem zostawić w domu nad Pacyfikiem moją matkę, która ledwie kilka miesięcy wcześniej przyleciała zamieszkać z nami na stałe. Tak złożyło się niespodziewanie, że nastąpiła wówczas poprawa stanu Leony, odzyskała przytomność, nawet ograniczoną mobilność, z trudem ale mogła się z nami porozumiewać. Wróciła do domu ze szpitala. Tobie jakby też wróciło życie. Swoim uporem udało mi się i Ciebie wyrwać chwilami od tej okrutnej rzeczywistości. Pokazywałeś mi wtedy Pictou.  Potem musiałem wracać. Odwiozłeś mnie na lotnisko. A nieubłagany wyrok losu wkrótce się ziścił. Twoja matka odeszła. Ale było już tam Twoje rodzeństwo, masa bliskich i znajomych z okolic. Ja kolejnego urlopu z pracy dostać nie mogłem. W niczym też bym już pomóc Ci nie mógł.  Po pogrzebie wróciłeś do domu, do nas. Początkowo ani Ty ani ja nie wiedzieliśmy, nie poznawaliśmy objawów tej rozpaczy, tej choroby, która już zaczynała Cię drążyć. Trwało to wiele miesięcy. Dni i nocy. Nieprzespanych, zarwanych, nieprzytomnych. Były dni, gdy czułem się bezbronny, bezużyteczny. Osaczony zewsząd nieporównywalnymi przeszkodami. Walczyłem, jak oślepiony wilk o Twoje życie. Nic innego nie miało znaczenia. Na kilka miesięcy musiałem wysłać swoja matkę do Polski. Chciała, starała się pomóc Tobie i mnie ale to przekraczało jej możliwości i siły. Było przeszkodą w moim kompletnym poświęceniu wszystkiego Tobie. Bo wiedziałem, że giniesz. I ta walka była gigantyczna, jak walka żywiołów życia i śmierci. Wszystko materialne prawie wówczas straciliśmy: dom, oszczędności, zasoby. Ale wygraliśmy. Ty wygrałeś. Wygrałeś chyba wtedy, gdy wyczułeś – zanim ja to spostrzegłem – że ja tracę wiarę i resztki sił. I dla mnie, dla ratowania mnie – sam tą walkę podjąłeś. Wtedy wiedziałem, że walkę wygramy. I wygraliśmy. Wtedy chyba tak w pełni zrozumiałem, co to jest miłość. Ta najczystsza, najwspanialsza. Potężna, walcząca gdy życie samo nie starcza, poddaje się.

Od tamtej walki, którą wygraliśmy, którą niespodziewanie wygrałeś Ty – stałeś się moja opoką, moją przystanią, moim spokojem. Moją twierdzą, która broniła naszej miłości. Do ostatnich dni. Choć przyszły też tak strasznie za wcześnie i tak nieoczekiwanie – ale dwukrotnie ze Śmiercią targu prowadzić nie można. Raz uległa prośbie Miłości. Dostaliśmy prezent  ponad dekady szczęścia ponownie, gdy wszystko wydało się leżeć w ruinie. Nie zmarnowaliśmy go. Użyliśmy każdy dzień, każdą minutę.

I teraz już na zawsze jesteś ze mną, bo już nie ma ‘mnie’ i ‘ciebie’.  Jesteśmy ‘my’.  Póki wiatr nie rozwieje mojego życia w pyle, który po sekundzie opadnie gdzieś w trawy, w nurty jakiejś rzeki lub morza. Jeśli będę miał czas, to uśmiechnę się wówczas do Ciebie.

IDĘ SOBIE

1.

Śnieg cichy, sypki, lekki,

jak twój łagodny wzrok,

którym obejmowałeś

moją twarz, moje oczy.

Pamiętam spacery po

zaśnieżonym Holland Park,

wysokich brzegach górskich

potoków w Kananaskis.

2.

Cicho wokół. Tylko dźwięk

wody kamiennych progów

Dniestru. I nagle strzały.

Cisza umiera. I ty.

Mój kanadyjski sokole,

moje sny stepowe na

kanadyjskiej prerii – Ty,

mój Wernyhoro. Milczysz.           

3.

Ale idę dalej cichą

nocą po cichym śniegu

wzdłuż brzegu Atlantyku

na drugim końcu świata.

Twoja dłoń w mojej dłoni

już na zawsze. Idziemy.

Do falujących stepów.

I sokołów nad nimi.

Greenwich, The Stonewall Inn

Jeszcze jedna dla nas podróż ważna. Jedne jeszcze ścieżki wydeptane w betonowym lesie- dżungli Manhattanu nowojorskiego. Listopad 2012. Potrzebowaliśmy tam pojechać. Lecieliśmy z naszego ulubionego miasta w USA, z Seattle. Planowałem jeszcze jedną podróż. Samochodem z Vancouveru przez piękne wybrzeże Oregonu – do San Francisco.  Niestety odkładaliśmy ją i nagle już nie było czasu. Zresztą wiedziałem, że starego San Francisco, tego które znałem z młodości przed poznaniem Ciebie – już  nie znajdę. Ale chciałem byśmy trochę pochodzili śladami De-De, Mary Ann, Anny Madrigal, Mouse i oczywiście…  Babycake z trylogii Maupina ‘Tales of the City’. Nie udało się. Tego żałuję. Ale od tamtego czasu nazywałem Cię Babycake. I lubiłeś to.

Ale Nowy Jork się udał. Długi spacer w jakiejś strasznej wichurze i śnieżycy noreastera (słynne wichury o kierunku północno-wschodnim, który w tunelach wieżowców Nowego Jorku łamie wszystkie parasolki i porywa kapelusze zaskoczonym turystom) z górnego Manhattanu do Greenwich i do matecznika ‘naszego szczepu LGBTQ’  – do Stonewall Inn. To tam w 1969 wspaniałe queer queens w wysokich obcasach dały popalić nowojorskim ‘bohaterom’ policyjnym. W 1969 chyba jeszcze nie wiedziałem, że byłem gejem. Komiczne, co? W Polsce w 1969, w tym wieku nikt nie wiedział, że jest gejem. Świat był inny. Nikt nie znał tego słowa. Nie w tym znaczeniu, jakie ma dziś. Już kilka ledwie lat później wiedziałem, że lubię chłopców bardziej niż dziewczynki – ale słowa ‘gay’ dalej nie znałem, LOL.

W Nowym Jorku ważne też dla nas było pójść na ten mały skwerek Hyde Parku przed dużym budynkiem Dakota, gdzie mieszkał John Lennon. 8 grudnia 1980, przy wejściu do tego budynku Lennona zastrzelono.  Na tym skwerze, znanym jako Pole Truskawkowe, jest specjalne upamiętnienie Lennona – duża rozeta z napisem w centrum: Imagine. To już były moje czasy. Pokolenia, które uchwyciło się słów tej piosenki, jak nowej Ewangelii. 

Imagine there’s no countries

It isn’t hard to do

Nothing to kill or die for

And no religion too

Imagine all the people

Living life in peace

You

Ty też wierzyłeś w te słowa “Imagine”. To była też Twoja Ewangelia. Ja ciągle w nią wierzę. Jedyna Ewangelia w jaką wierzę. Jaką potrafię sobie wyobrazić.

Jutro pójdziemy znowu na

spacer. Nie ja ani nie ty.

Jesteśmy tylko my – razem.

Nie ma ciebie – jesteś we mnie.

Palce będą się splatać

w czwórdłoniach, usta całować

w czwórwargach, wzrok obejmować

w czwóroczach czułych, widzących.

Popędzimy kwadrygą na

grzywach fal w smugę zachodu.

Póki wiatr nie rozsypie mojego życia w pyle … . …uśmiechnę się wówczas do Ciebie. I wreszcie uśmiechnę się do siebie też.


Link do cyklu ‘Moje Rozmowy z Johnem

Nowy rząd w Polsce. Przebudzenie?

Przebudzenie czy Przedwiośnie? Realizm czy żeromoszczyzna? Szklane domy czy po prostu domy, mieszkania dla ludzi – zwyczajne? Szkoły dla dzieci i młodzieży czy plebanki opłacane z funduszu rządowego? Kobieta-człowiek i obywatel czy tylko kobieta-matka i kobieta-żona? Pytan dużo, oczekiwań jeszcze więcej a możliwości mało.

Jutro, 13 grudnia kończy się farsa ‘rządu’ PiSowskiego. Farsa bardzo droga, bardzo szkodliwa. Ale opłacalna dla wielu. Bardzo wielu. Polska, Europa i świat 2023 to nie to samo, co Polska, Europa i świat 2015. Osiem lat tylko – a cała epoka jakby.

Herkules spotyka Augiasza

Oto kształt tego rządu:

Premier Donald Tusk – Oczywista oczywistość. Na czele nowego rządu stanie przewodniczący Platformy Obywatelskiej Donald Tusk. To będzie jego szósta kadencja w Sejmie (był posłem I., IV., V., VI., i VII kadencji). Współzałożyciel i długoletni przewodniczący Platformy Obywatelskiej (2003–2014). Dwukrotny prezes Rady Ministrów (2007–2014). W latach 2014-2019 przewodniczący Rady Europejskiej. Od 2019 roku przewodnicący Europejskiej Partii Ludowej.

Wicepremier, minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz – Od 2011 do 2015 minister pracy i polityki społecznej, od 2015 prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego i poseł na Sejm VIII i IX kadencji. W 2020 roku kandydował na urząd Prezydenta RP (uzyskał 2,36 proc. głosów).

Wicepremier, minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski – Poseł na Sejm IX i X kadencji, od 2021 roku wiceprzewodniczący Nowej Lewicy.

Minister Sprawiedliwości Adam Bodnar – Wiceprezes zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka (2010–2015), członek rady dyrektorów Funduszu ONZ na rzecz Ofiar Tortur (2013–2014). Od 2015 do 2021 roku Rzecznik Praw Obywatelskich. Obecnie senator.

Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski – Senator PiS VI kadencji, Minister Obrony Narodowej w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego (2005–2007), potem poseł PO. Minister Spraw Zagranicznych (2007–2014) w rządach Donalda Tuska. Obecnie europoseł.

Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji Marcin Kierwiński – Poseł od VII kadencji. W 2015 roku został sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i szefem gabinetu politycznego premier Ewy Kopacz, od 2020 sekretarz generalny Platformy Obywatelskiej.

Minister koordynator ds. służb specjalnych Tomasz Siemoniak – Wiceminister Spraw Wewnętrznych i Administracji w rządzie Donalda Tuska (2007–2011). Minister Obrony Narodowej w rządach Donalda Tuska oraz Ewy Kopacz (2011–2015). Od lutego 2016 wiceprzewodniczący PO.

Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bartłomiej Sienkiewicz – W latach 2013–2014 minister spraw wewnętrznych i koordynator służb specjalnych, poseł na Sejm IX i X kadencji.

Minister Finansów Andrzej Domański – Jest absolwentem ekonomii na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie, przez wiele lat pracował w instytucjach finansowych, między innymi jako analityk i dyrektor inwestycyjny. Wykładał na Uczelni Łazarskiego i Uniwersytecie SWPS.

Minister Aktywów Państwowych Borys Budka – Poseł PO na Sejm VII i VIII kadencji. Minister sprawiedliwości w rządzie Ewy Kopacz (2015). Od 2020 do 2021 i powrotu Donalda Tuska szef PO.

Minister Sportu i Turystyki Sławomir Nitras – Poseł na Sejm V, VI, VIII i IX kadencji. W latach 2009–2014 był posłem do Parlamentu Europejskiego. Od 2014 do 2015 roku doradzał premier Ewie Kopacz.

Minister Edukacji Barbara Nowacka – Posłanka na Sejm IX kadencji (od 2019 roku). W latach 2015–2017 była współprzewodniczącą partii Twój Ruch (wcześniej kierował nią Janusz Palikot). W 2016 roku założyła stowarzyszenie Inicjatywa Polska, które w 2019 roku przekształciło się w partię polityczną (obecnie część Koalicji Obywatelskiej).

Minister Zdrowia Izabela Leszczyna – Posłanka na Sejm VI, VII, VIII i IX kadencji. Od 2013 do 2015 roku sekretarz stanu w Ministerstwie Finansów.

Minister Infrastruktury Dariusz Klimczak – Wiceprezes Polskiego Stronnictwa Ludowego, poseł na Sejm IX i X kadencji.

Minister Rozwoju i Technologii Krzysztof Hetman – Wiceprezes PSL. Poseł na Sejm X kadencji. W latach 2014-2023 eurodeputowany.

Minister Rolnictwa i Rozwoju Wsi Czesław SiekierskiPolityk PSL. Poseł na Sejm III, IV, IX i X kadencji, oraz deputowany do Parlamentu Europejskiego czterech kadencji.

Minister Klimatu i Środowiska Paulina Hennig-Kloska – Posłanka, w Sejmie od VIII kadencji. Najpierw w Nowoczesnej, a od 2021 r. w Polsce 2050.

Minister Funduszy i Polityki Regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz – Była ambasador RP w Rosji. Szefowa think tanku Strategie 2050.

Minister Rodziny i Polityki Społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk – Od 2015 do 2019 roku w partii Razem. Od 2021 roku w Nowej Lewicy. Posłanka IX i X kadencji.

Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego Dariusz Wieczorek – Wiceprzewodniczący Nowej Lewicy, poseł od 2019 roku.

Minister Przemysłu Marzena Czarnecka – Prawniczka, wykładowczyni Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach. Kieruje Katedrą Transformacji Energetycznej.

Marzena Okła-Drewnowicz – minister do spraw polityki senioralnej;

Oprócz szefów resortów w skład rządu Tuska wejdzie też pięcioro tzw. ministrów bez teki, którzy zajmą się konkretnymi zadaniami zleconymi im przez premiera. Marzena Okła-Drewnowicz – minister do spraw polityki senioralnej; Katarzyna Kotula – minister do spraw równości; Agnieszka Buczyńska – minister do spraw społeczeństwa obywatelskiego; Adam Szłapka – minister do spraw Unii Europejskiej; Jan Grabiec – szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów; Szefem Centrum Legislacyjnego Rządu zostanie Maciej Berek.

Niektóre nazwiska nic mi nie mówią (co zrozumiałe po czterdziestu ponad latach nieobecności …), inne mowią dużo. Sam problem manewrowania politycznego kogo-kim zrobić w rzadzie obejmujacym tyle partii, stronnictw i ruchów politycznych, to praca istnie heraklitańska. Co dziwić nie może też – wszak czeka ich sprzątanie stajni Augiasza.

Tusk, jak premier to raczej bez tłumaczenia – politycznie inaczej niemozliwe. Bodnar świetny na ministra sprawiedliwości (będzie miał najpierw problem z używaniem tego tytułu, który po porzedniu stał się symbolem niesprawiedliwości i beprawia); Nowacka, jako minister Edukacji – strzał w dziesiątkę. Sikorski do MSZ (choć szczerze go nie znoszę i uważam za polityka, który dla władzy sprzeda duszę) wyjściem dyplomatycznie najlepszym – zna wszystkie ścieżki dyplomacji światowej a europejskiej zwłaszcza. Cieszy mnie bardzo uczestnictwo Nowej Lewicy, która Polsce jest potrzebna, jako pewna osłona przed neoliberalizmem. Ministerstwa Rodziny i Szkolnictwa Wyższego właśnie politykom Lewicy przypadły. To dobrze.

Refaat Alareer. When a poet dies …

Wczoraj , 8 grudnia, palestyński poeta z Gazy był w szkole na spotkaniu z młodzieżą, która tam się schroniła. Normalnie byłby pewnie na swoim uniwersytecie w Gazie, gdzie wykładał literaturę angielską. Ale uniwersytetów w Gazie już też nie ma, zbombardowane, jak reszta tego miasta-polis. Więc był z tą młodzieżą i dziećmi w szkole. Nagle dostał telefon od kogoś, kto przedstawił się jako oficer z wywiadu izraelskiego. Ten ktoś poinformował go tylko, że wiedzą, gdzie on jest i że zbombardują to miejsce, że powinien uciekać do domu. Alareer miał powiedzieć, że wychodzi natychmiast ze szkoły, aby nie bombardowali. I zbiegł do domu, gdzie były jego dzieci, żona i siostra z dziećmi. Minuty póżniej w ich doom uderzył pocisk i wszyscy zgineli. Dla najeźdźców poeci są często groźniejszym celem niż żołnierze. Bo poeci to duch narodu.

zdjęcie ze strony Facebooka poety

Przetłumaczyłem właśnie wiersz Refaata Alareera, wiersz profetyczny. Wiele jest takich wierszy w annałach literatury polskiej czasów wojny. Do tego smutnego Gabinetu Poezji Śmierci wstawiam teraz i ten, palestyński. Jak napisał sam poeta z Gazy: “ Pisanie jest świadectwem, pamiecią która przetrwa ludzkie doświadczenie, jest obowiązkiem komunikowania się ze sobą i światem. Żyjemy by opowiedzieć historię straty, przetrwania i nadziei.”

Jeśli muszę zginąć,

ty musisz przeżyć
by spisać moją historię,
sprzedać rzeczy po mnie,
kupić kawałek materiału
i trochę sznurka
(niech będzie biały z długim ogonem) –
niech dziecko gdzieś w Gazie,
patrząc niebiosom w oczy,
czekając na ojca, który odszedł w płomieniu –
nie żegnając nikogo,
nawet swego ciała,
nawet siebie samego –
zobaczy go, mój latawiec, który zrobiłeś, szybujący
wysoko
i pomyśli przez moment – oto anioł tam
roznosi znowu miłość
Jeśli muszę zginąć,
niech przyniesie nadzieję,
niech zostanie spisane.

(autor: Refaat Alareer, Gaza, 2023 ; tł. B. Pacak-Gamalski)