An exercise in futility or search of meaning? A battle with a microphone and poetry.

How do you write a poem? Where is it borne? I mean –  how the simple act of poetic writing occurs, how is it borne?

Of course, there are poets, who simply give themselves a task of writing a poem or three per day, or per week. When you do have a career as a poet, you are expected to keep writing. You need to publish here and there in a literary paper, every so often to publish a full new book of poetry. It is a job after all to maintain a name in circulation.

On the other hand, there are these impossible poets, who simply don’t give a damn about the business of being a poet. They just write when they feel like. Maybe once a day, or once a week, a month per chance?  And some might even get silent for extended period of time.  Free spirits.

What interest me in the original question is not how often or how rarely they write, but how the poem, the words are borne. Do you say them aloud? Is it possible that you think: I will write a poem about this or that? Do you seat yourself and start saying that poem aloud and copy it on paper (keyboard)? To be precise – is a poem borne in your soul or in your brain? Is it possible to use a verbatim form of recording a poem?

The other day I used a microphone that ‘types’ the words into a computer by itself (what will they think of next, LOL!).  Therefore the poem was deliberately born in the brain. It had no form or ‘sketch’ that I ‘copy’ on paper. It was becoming as I was saying it to the mike. I knew therefore what I was saying but had no idea what the next stanza will be. In a way it turned out to be …a discourse with the microphone. And the microphone was trying to correct my trail of thought, LOL, which I resisted angrily. It became almost a battle of wills. Very amusing. Decided to keep it, as a reminder that it definitely is not my way of writing poetry.  It felt almost Kantor-esque, if I can use the workings of great Polish and international theater stages by Tadeusz Kantor.

Here it is, cacophonic, almost angry, but somehow makes (maybe only to myself?) sense.

Verbatim

the day is done when

 the night is bright

 nothing is the same

 mornings are late

nights are brighter

by Moon’s shine

flowers are not done

flowering again

 birds are  not singing

 I think it’s harder

 to listen  exactly

 to what I’m saying

 do not correct me

 do not embellish

my words I am

 the poet nor are you

 my angel my fan

 my listener it

  takes too much time for

 you to understand

 what I need from you

  but we will  get  there

 a day at a time

 an hour after hour

 a year after year

 bye bye now

 time to go to bed

when we will talk again

 it should be easier

 I am going to

 a new day good night

 my lover per chance

Wystukiwanie liter laską

Wystukiwanie liter laską

Bez Ciebie nie byłoby nas, bez nas nie byłoby mnie. Twój pełen dobroci uśmiech był jak wiosenny bez. Cichy, zwykły, nie pretensjonalny, nie sceniczny – a pełen wiosennej woni życia. Moja Primavera.

Primavera

Chodzę i wystukuję laską na

ulicy litery, potem składam

je w słowa i jak w kostce Rubika

buduję z nich zdania o nas, o mnie.

Dotyki, spojrzenia, uśmiechy,

bez ważenia, bez znaczenia, jak

zwyczajny wiosenny bez przy drodze.

Niepotrzebny i niezbędny, gdy jest.

(B. Pacak-Gamalski, 25.12.24)

Poeci nie giną. Unoszą się w płomieniach pamięci. Lub odlatują na latawcach

Rok temu zginął w Gazie wybitny talent literacki Palestyny – Refaat Alareer. Był znawcą historii i literatury islamskiej, arabskiej, palestyńskiej i angielskiej. Ukończył Uniwersytet Islamski w Gazie i brytyjski London University w Anglii.

W dniu swej śmierci z rąk izraelskich żołnierzy Alareer miał ledwie 43 lata. Wraz z nim zginął jego brat, siostra i ich dzieci. Nigdy już nie napisze kolejnego wiersza – ale też jego wiersze nigdy nie zamilkną. Paradoks wojny i zbrodni wojennych – oprawców po latach nikt nie pamięta, ale poetów i ich wiersze się nie zapomina.

Poniższe tłumaczenie jest ze zbioru “If I must die” opracowanego przez Jousefa Aljamala.

Jeśli muszę zginąć,

ty musisz przetrwać

by opowiedzieć o mnie

sprzedać moje rzeczy

kupić jakiś całun

z wiązadełkami,

(aby był biały z długim ogonem)

i niech dziecko, gdzieś w Gazie

patrząc niebu w oczy

oczekując swego ojca znikającego w wybuchu –

a nie żegnał nikogo

nawet własnego ciała

nawet siebie –

ujrzy latawiec, mój który zrobiłeś, szybujący wysoko

i niech pomyśli przez chwilę, że jest tam anioł

przynoszący miłość ponownie

Jeżeli muszę zginąć

niech to przyniesie nadzieję.

niech to będzie opowieścią

A walk with a notebook

Circle of Life

You walk through

the green and brown

maze of moss,

moisture hanging

in the air like

heavy breath

of decaying youth,

skin and yellowed

fingernails and eyes.

Walkways with names

of those, who can’t

walk anymore but

left a sign that they

were here, lurking

in the shadows

of moonlight,

made love at evening

between the fallen

giants of dense forest.

Who danced with

the Seven Sisters by

the Lovers pathway

to temporary heaven

of passion, sweat

and desire to live,

if only for a day.

Did they die

like the fireflies

of night pretending

to be butterflies?

Or did they whitter

to be old like

crumbled leaf of life

to remember those,

who died in a flash

of wondrous thunder?

Old lovers carrying

brown carton boxes

with the ashes

of their young lovers

to spread them

under the heavy

branches of the

sleeping giants

of Stanley Park.

Dec.01.2024, Vancouver

Gdybyśmy byli ostrożniejsi …

Lucas Cranach Starszy (1472-1553)

Ewa i Adam w metropolii XXI wieku

ratują Eden

Pan idzie chodnikiem,

taki we mgle, jakby go nie było.

Jakby nie szedł prawie,

a po prostu mijał:

ludzi, życie i świat cały wokół.

Wszedł do sklepu

kupić jabłko.

Tylko jedno?

Spytała zaskoczona ekspedientka.

Jestem sam, wiec co miałbym

zrobić z drugim jabłkiem?– odpowiedział.

Espedientka nie poddawała się:

drugie może pan zanieść do domu.

Ależ proszę Pani, przecież powiedziałem,

że jestem sam.

Tak w domu i tak samo na ulicy

– nie ma mnie dwóch.

Jak Pani widzi, kupno dwóch jabłek

jest pozbawione sensu

i wprowadziłoby zbyt duży

zamęt w moim życiu.

Chodzę na spacer każdego popołudnia

i kupuję jeden owoc w tym sklepie.

Gdybym wracał do domu z jednym

dodatkowym, nie miałbym potrzeby

wyjść na spacer następnego dnia.

Cóż miałbym począć z jednym

dniem ponad ustaloną ich liczbę?

To mogłoby spowodować

przedłużenie dni tygodnia,

i zabrakłoby miesięcy w roku.

Sama Pani widzi, że konsekwencje

jednej – z Pani punktu widzenia –

drobnej zmiany, mogłyby być

nieprzewidywalne, potencjalnie groźne.

Rzeczy są tak ustalone, jak być winny.

Wprowadzanie rewolucyjnych zmian

może być zapowiedzią katastrofy

o skali kosmicznej.

Proszę więc o jedno jabłko.

Na dzisiaj.

Jutro spotkamy się ponownie

i kupię od Pani jedno jabłko,

gdyż nie wydarzy się żaden

kataklizm dzięki mojej

odmowie Pani propozycji.

Do zobaczenia więc.

(B. Pacak-Gamalski)