Mosty, Martynika, Ocean i ona – Miłość (i jeszcze Poeta, niestety)

Mosty, Martynika, Ocean i ona – Miłość (i jeszcze Poeta, niestety)

Moje plaże. Moje plaże to zawsze byłeś Ty. Albo jeździłem tam z Tobą, albo po tym Czasie Okrutnym jeździłem tam szukać ukojenia. Była ta jedna specjalna, nazwana Fortem Naszej Miłości, który zbudowałem z kamieni dla Ciebie, gdy Cię zabrakło. Pisałem kilka dni temu o tym ostatnim tam wyjeździe, ostatnich odwiedzinach po okresie zimy. Pojechałem, Fort odbudowałem i pożegnałem się. Niech fale go odwiedzają, niech głębiny o nim śpiewają.  Mój zamknąłem w sercu. Będzie tam gdziekolwiek się znajdę.

Na tej plaży nigdy ze mną nie byłeś. Jest dość ukryta i z dala od szlaków turystycznych.  Sam odkryłem ja dopiero po tym Czasie Okrutnym. Była dla mnie idealna. Prawie nikt inny nigdy tam spokoju mi nie zakłócał i nie przerywał moich rozmów w z Tobą. Stamtąd, z tej piaszczystej łachy półwyspu-pół mierzei widziałem w oddali, po drugiej stronie szerokiej zatoki cypel kolejnej pięknej plaży – Martinique Beach. Może gdybym był dwadzieścia lat młodszy mógłbym tam przepłynąć z naszego Fortu. Może. Piechotą dojść nie można – wybrzeża morskie to nigdy nie jest prosta linia. Z dziesięciu kilometrów robi się nagle trzydzieści, pięćdziesiąt nawet. Szczególnie tu, we wschodniej Nowej Szkocji, gdzie olbrzymie, głęboko się w ląd wrzynające zatoki,  wielkie jeziora i słone rozlewiska-moczary zmuszają by szosa wiła się, jak wąż w wysokiej trawie.

Martinique Beach jest jedną z najpiękniejszych i najdłuższych plaż w tej prowincji. Prowadzi do niej 12 kilometrowa wąska szosa z miasteczka Musquodoboit Harbour do East Petpeswick. Lubiłeś tu ze mną przyjeżdżać. Na tej  plaży ciągnącej się kilometrami mogliśmy znaleźć ciche miejsce. Ty czytałeś książkę, ja pływałem.  Czasem trochę i Ty popływałeś. Umiałeś – i nie namawiany, nie zmuszany sam czasem to robiłeś.  Tacy byliśmy inni nawet w tym, LOL. Ty lubiłeś basen, ja basenów nie znoszę a kocham dzikie plaże. Tymi ‘innościami’ się uzupełnialiśmy, wzbogacaliśmy.

Obiecałem żegnając się z tym Fortem i z tą dziką plażą, że nie ze smutkiem już a z radością zabiorę Cię w końcu do Paryża. Będę Cię na Montmartre i na bulwarach nad Sekwaną całować. Gdzieś między Pont Neuf  i Pont Mirabeau, o którym pisał Apollinaire:

Pod mostem Mirabeau płynie Sekwana
I nie jedna miłość
Czy nie dość wspominana
Po bólu zawsze radość niespodziana

Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję

Z twarzą do twarzy połączmy ramiona
Nieruchomi kiedy
Pod mostem ramion kona
Fala odwiecznych spojrzeń umęczona

Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję

Miłość jak woda bieżąca odpływa
I odpływa życie
Woda jakże leniwa
Nadzieja nasza jakże natarczywa

Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję

Niech dni się toczą jak rzeka wezbrana
Ni czas nie zawraca
Ni miłość pożegnana
Pod mostem Mirabeau płynie Sekwana

Zegar niech dzwoni noc niech nastaje
Dni ulatują ja pozostaję[i]

Więc o tych mostach paryskich, tym Pont Neuf i Mirabeau, o tych pocałunkach wyśpiewanych przez Yves Montanda dla pięknej Romy Schneider myślałem na tej plaży w kanadyjskim, nie karaibskim, Martinique.

Falo

Jakie mosty łączą naszą przestrzeń?

Przestrzeń między nami.

Między tymi dwoma światami

Bytu i Niebytu.

Czy scala je jakiś królewski pierścień?

Pierścień z kruszcu drogiego, niczym diadem

Królewicza i Księcia

po nocy poślubnej, przed Wieczerzą

Ostatnią, pożegnalną.

Czy pęka pierścień skruszony młotem?

Powiedz mi falo, powiedz wodo,

która dałaś schronienie

z szaleństwa rozpaczy niepojętej,

z ognia pragnienia,

która wniosłaś mnie z powrotem na brzeg.

Mam ci dziękować, czy mam przeklinać?

Uratowałaś mnie,

czy skazałaś na lata tułaczki

po pustej plaży mew

i muszli szumiących largo trenów?

Żegnam cię falo

lub przeklinam cię.

(Bogumił Pacak-Gamalski)

I masz ci los. Poeta winien w końcu wiedzieć. Jest wieszczem, jest wyrocznią! Augurem wśród mędrców i dziejopisów. A tu nic. Siedzi na rozdrożu na kamieniu i błaga przechodzących o wskazanie kierunku.  A idźże w końcu do tego Paryża, gdziekolwiek on jest.  Idź i całuj się z nim. Może wtedy zrozumiesz.


[i] „Apollinaire”, wyd. PIW, Warszawa, 1968, s.33 (przek. A. Ważyk)

List do Przyjaciela

List do Przyjaciela

List do Ciebie

Za grzbietem gór i szczytów niedostępnych z chmur jest taka przełęcz daleko stąd. Z niej, jak w kinie jakiś piękny film, otwiera okno się na morza łąk. Pojechać jeszcze miałem tam nim zapadnie mrok, odpłynie mój czas, zaśnie mój las.

Miałem przyjechać  i pokazać ci, jak piękny jednak jest ten świat. W nim, na kępach traw rosną sny, pachnie słodkim odurzeniem kwiat paproci, młodości gwiazd i chmur. Tam, tuż za grzbietem tych sinych gór – słodkim dniem, drżącym snem.

Ale ten czas, ten mój czas, kurczył się jak cień. Aż znikł prawie. Przyszedł zmierzch, nastała noc. Potykałem się o grań śliską nocy wilgocią. Odeszła gdzieś moja moc i młodość, która miała trwać oceanem sił, milionem chwil.

Jeszcze się w ognisku żagiew tlił, jeszcze ciepło od popiołów biło.  Ale tliło – nie gorzało już. Ognisko dogasało. I ramię drżało z lęku, gdy ci go użyczałem byś niepewnym krokiem nie potknął się o żerdź przerzuconą nad wartką roztoką.

Przełęcz ‘Krzyżnem’ zwana przez zbiegające się tam szlaki niebiańskie i turystyczne niech cię woła, niech wabi, niech czaruje śpiewem Tatr. Opowieściami muzycznymi Szymanowskiego, Karłowicza, niech mówi prawdy i kłamstwa o Witkacym, nuci Asnykiem. Niech szepcze do ucha o pocałunkach chłopców zakochanych w swoich odbiciach w źródlanej wodzie, o dziewczynach z warkoczami grubymi jak ramię, czarnymi jak noc w tatrzańskiej puszczy. Musisz tam pójść byś mógł to miejsce przez całe życie pamiętać.

Nie zgubisz się, nie lękaj się – będę z tobą nawet gdy mnie nie będzie.  A jest mnie coraz mniej, zasypia mój las i moje trasy mrok pokrywa coraz to gęstszą mgłą. Ale przyjdę. Może nie poznasz, nie zauważysz w tej mgle – ale będę. Gdy się potkniesz – podniosę. Gdy pośliźniesz się na grani – za rękaw podtrzymam.  Wiesz, że będę, gdy mnie nie będzie.  Będę drżał z lęku byś ty go nie odczuwał, bo mnie lęk nie straszy. Stracił swoją moc. Więc nie czekaj aż przyjadę i razem tam pójdziemy.  Może na pociąg, na samolot nie zdążę.  A wówczas będę czekał tam. Na jakimiś kamieniu sobie siądę, pod jakimś świerkiem, nad strumieniem jakimś. I będę gwizdał do ptaków, do gór i świstaków. Aż przyjdziesz. Bo przecież kiedyś będziesz chciał.

Z Krzyżnego wzrok zatoczysz, Morskie Oko puści ci oko, o Wołoszyn oprzesz się plecami i w dolinę zwrócisz wzrok. Tam, w oddali, otworzy ci ramiona Twoja młodość – z gwiazd i chmur. Chwyć ją pewnie, w plecak włóż. I to wszystko, i to już. Możesz wracać już spokojnie ku dolinom, ku ulicom miast dudniących, rozbieganych, zagonionych. Lecz Krzyżnego nie zapomnisz i młodości nie zagubisz. Może nawet kiedyś moją wspomnisz.

Ot, i noc w me okno puka, wiec już kończę, nie przedłużam (okno nocy, gdy w nie puka, nie otworzyć nie wypada) – ściskam cię serdecznie więc,

Twój przyjaciel, ja.


Karkonoska akwarela z przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku autorstwa ojca autora, Milo Pacaka seniora

Let us go From the Fort of Our Love to Paris

Let us go From the Fort of Our Love to Paris

I have been reading again the verses of my very liked American poet Paul Monette. Yes, of course, his “West of Yesterday, East of Summer”[i]. Thought many times to translate this terrifying and yet so lyrical and beautiful book of poetry. His homage to his lover, his friends, his times. To people, who died of AIDS. As did he.

I asked myself why didn’t I? It was by the end of this modern Black Death when I was a very young man discovering the powerful world of erotica and sex.  Of desires and pleasures that shaped human history so much, almost as powerful as hunger for power. Indeed, in many instances, these two forces were intertwined.  They still are. It was also a time when gay stable relationships were not seen, maybe not even desirable as a norm or even something to look for. With causal relationships, you avoid the risk of being outed, beaten, maybe murdered, and certainly ostracized. You could easily lose your job for that reason and it was a legally valid reason. Strange times.

On page 10, Monette writes beautifully about Nureyev in his poem

Nureyev doesn’t have AIDS

or so they say but the season’s still off

at least in Paris and all her colonies

as to what to do after dance the gun-

runner Rimbaud is the paradigm post-

art position a little border war

khaki and goat kebabs no mail till the fin

de siècle is safely passed if the feet die

first you must sit out the millennium

(….)

                There are so many allusions here to so many things of the gay history in art. Casual readers might not notice the insertion in these lines of a young tragic French poet Arthur Rimbaud – the femme fatale of much older Paul Verlaine.

Four days ago I posted on my Facebook profile a short biography of another American poet, who lived in even earlier times – Richard Bruce Nugent. In 1925 he published a poem “Shadow” in “Opportunity”[ii]. It is an example of early poetry in the USA with searching for its own homosexual identity. I found it powerful, almost painful in how it evokes and stirs my own youth memories. Memories from much later time (almost three generations later), but still pervasive.  Fragment of this poem:

Silhouette

On the face of the moon

Am I.

A dark shadow in the light.

A silhouette am I

On the face of the moon

Lacking color

Or vivid brightness

But defined all the clearer

Because

I am dark,

(….)

                Then, suddenly I realized that I was not spared that terrifying moment of losing your Love, your soulmate. A different disease by name and origin, nothing to do with viral infection. But the process of slowly dying month by month, and suddenly a very fast process for the last few weeks that makes you an invalid, depending on others in simple tasks. Losing your air, and oxygen.  And you panicking, trying to be a nurse but still a lover, partner. Giving him every minute of your life. Battling, battling every day, not accepting. Still, still not accepting. Refusing to accept the inevitable. To the very last moment, when he dies in your arms. And your soul dies with him.

It was as if Time asked for that price that I didn’t pay during the AIDS pandemic. It waited patiently forty long years and said with terrible glee in its voice: you did not escape, it is time to pay your dues. What a perversity to spare your life just to make you suffer even the worst fate: to take from your arms the one you love the most, more than life itself.

The other night I watched some old Paris songs from years ago. I always wanted to take him to Paris. To show him the magic of Montmartre. The lovers sipping coffee in open cafes, the “Pigalle” of my Edith Piaf, the walkways by the Seine toward Eifel Tower, with Yves Montand serenading of lovers kisses and embraces on rue de Faubourg de Saint-Martin.

And I wrote a song for you. Not really a poem but aptly a song to be sung, not to be read in silence.  A song to be screamed to the Fates.

But your eyes –

they won’t go away!

They still let me see,

they look through mine.

Your eyes –

they are still in me.


But your arms –

they won’t go away!

They still touch me,

they embrace my body.

Your arms –

they still feel me.


But your lips –

they won’t go away!

They are warm, they tremble

when they touch mine.

Your lips –

they whisper: we remember.


                I am blind without your eyes,

                I can’t feel without your arms,

                can’t breathe without your lips.


                Without you my soul is void,

                without you my heart is longing.

(B. Pacak-Gamalski, April 2024)

Yesterday I went to our Fort of Love in Lower East Chezzetcook. Took my folding chair, and my camera and crossed the narrow channel of fast-moving water separating the meager and rocky beach from the very secluded sandy outlet by a point called Miseners Head.  Must have been low tide time as the icy cold water didn’t even reach my chest.  Even during late summer last year, it was a desolate spot, seldom anyone ventured there. More or less it was my own private beach nestled between the ocean and a deep massive lake called appropriately … Big Lake. As I emerged from the water on the rocky edge of the dunes, two eagles startled by the visitor circled above my head.  They must have been scouring the dunes for big crabs, which are plentiful there, or for lonely seabirds.

Went straight to the same spot as last year. The dead tree was still there, but winter storms took all the stones off my sign. Or the ocean covered them with sand brought from the deep bottoms.  And it knows now our story. The bottoms of the ocean know the story, a Story of Love,  Despair and Loss. The crossing whales sing the story and carry it back to the shores. To desolate inlets, rocky outposts, and small islands.  When the sun sets down behind the horizon, the sirens sing the song to the passing wind and the stars, and the stars shoot beam of light across the Celestial Meadows of Space. Story of Love Stronger Than Life.

I see it, I hear it. And I want, I need your eyes, your arms, your lips. Give them to me across the river separating Life and Death.  Our Love has overcome the space between the Worlds.

I feel your touch again, I feel the trembling, the impatience.

They are here now, knocking on my doors, on the Gates of Timid and Fearful. Gates of those, who are afraid, nonbelievers.  But the Gates will fall, as the Gates of Jericho did. None can withstand the source of the Song of Love. The only Song that binds the separate solitudes.  

Come and fill my soul and heart! Come my Lover, I have waited long enough.

Maybe, just maybe, when I leave Nova Scotia, when I say goodbye to our beaches, especially that one secluded, and removed from tourists, wild beach with the Fort of Our Love – maybe then,  I will take you to that Paris of Montmarte. Of lovers kisses and embraces. … and I will kiss your trembling lips, and I won’t let go.


[i] https://kanadyjskimonitor.blog/2023/10/04/esej-o-milosci-jej-nazwaniu-i-trwaniu/

[ii]  Journal of Negro Life, publication of National Urban League in the 1920ties.

A jednak Kiężyc … back to the Moon

About ten days ago I drove hundreds of kilometers after the Sun. Sun – as you know – is very vane and proud, like a peacock. Blinds you with its glory. It comes as no surprise that a certain French king, after the construction of Versailles and its Hall of Mirrors was named Louise the Sun. He regularly walked that famed Hall blinding with his majesty the poor subjects taking to himself: I am France! Of course, my journey with throngs of other people running to places where the total solstice was taking place – ended up being blinded by the god of the heavens. And the only pictures I took were of that small, black rock that covered the blinding god. Naturally, a glowing aureola of the god was still flaming in full glory. The poor, grey Moon seldom shows up during the daytime in the skies. It feels too timid, too embarrassed by its own greyness, and lack of splendor.

Hence tonight, at 2 o’clock, feeling a bit ashamed that I forgot my faithful friend – I took my camera and made a series of his portraits. As I used to do. I told him: you are beautiful and charming in your shyness. Thank you for lighting the old gas lantern in this dark mews.

Jesteś moim wierszem niedokończonym …

Jesteś moim wierszem niedokończonym …

Nieistniejący wiersz

Wczoraj uciekł mi jeden wiersz.

Tak zwyczajnie, po prostu

wybiegł z kartki,

wdrapał się na parapet otwartego okna

i wyskoczył.

Poszedł sobie, nawet się nie obejrzał.


Zabrał ze sobą wszystkie litery,

przecinki, wielokropki

i znaczenia słów.


I już go nigdy nie napiszę,

nie opowiem tej historii,

która może była

lub być mogła.

A nie będzie. Nie dam jej

szansy nawet na spróbowanie,

na niepewność,

na drżenie oczekiwania.

Niewiadomej bycia.

/12. 04. 2024; B. Pacak-Gamalski/

Tak, jak ten dzisiejszy spacer przez most z Dartmouth do Halifaksu i dalej uliczkami tego specyficznego miasta. Uliczkami tego żywego Halifaksu, Halifaksu jego mieszkańców a nie turystów, z dala od Waterfront i zabytkowego Centrum. Halifaksu zamkniętego granicami ulic North, Quinpool, Agricola i Oxford, a więc odsuniętego też trochę od zupełnie innej charakterystyki świata studentów i pracowników rozległego terenu Uniwersytetu Dalhousie.

Znam te uliczki doskonale, na pamięć, mimo to ciągle zauraczają specyficznym, staroświeckim czarem uśpionej prowincjonalności. Lublin, Przemyśl lub Rzeszów przychodzą na myśl. Często tu przyjeżdżałem w dni wolne od pracy by spotkać się z Tobą na twojej godzinie lunchu i przerwie. Ja przyjeżdżałem godzinkę-dwie wcześniej żeby właśnie po tych uliczkach łazić bezmyślnie, gapić się. Potem wracałem pod Berkeley, gdzie pracowałeś i czekałem aż wyjdziesz tym bocznym wyjściem na tyły budynku, gdzie była ścieżka w dół i trochę miłej, zielonej trawy. I szliśmy czasem na lunch obok do kawiarenki lub po prostu na papieroska. W tym miejscu kończyłem dziś i mój spacer. Poczekałem chwilę, popatrzyłem na te boczne drzwi czy może jednak wyjdziesz. Naturalnie, że wiem, że żadnych drzwi już nie otwierasz, przez żadne nie wychodzisz nigdzie. Ale przyzwyczajenie pozostało.

Ty – mój wiersz niedokończony. I spacer po moim mieście. Nigdy przedtem tak o Halifaksie nie myślałem. A teraz stał się moim. Tak jakoś niezauważalnie, mimochodem, niepostrzeżenie. Obok, Warszawy, może Londynu, oczywisci obok Calgary a nawet obok naszego cudownego, nieporównywalnego nawet do Warszawy – Vancouveru (naturalnie pisząc ‘Vancouver’ mam na myśli wszystkie miasta tej wielkiej aglomeracji, a już zwłaszcza Surrey) – miasta ze wszystkich mi drogich – najdroższego, najbliższego. Miasta, które było naszym domem.

Ale wracając do mojej, może ostatniej już wycieczki z kamerą do mojego Halifaksu.

When you are glad that you didn’t storm out of a concert angry at the musicians and the composer

When you are glad that you didn’t storm out of a concert angry at the musicians and the composer

Music! Music is like a song of angels, like flower petals falling down in a slow pirouette. Music is …

Surely it is. Or that’s what you hope for, anyway. But sometimes … sometimes music is just a cacophony of noise. It is actually irritating to your sensory system.

I can’t believe that I’m writing these words. Do you know why?  Of course, I will tell you, otherwise I wouldn’t write it. Because of one of the most talented, most popular composers that ever existed – Mozart! And because of two top piano players in Canada for many years now – maestros David Jalbert and Charles Richard-Hamelin. The darlings of the most prestigious stages of the world. I have heard both many times, been on numerous occasions to concerts of Hamelin, and listened to Jalbert’s CDs and CBC Radio performances.

Last Saturday[i]  they performed for the very first time together.  Playing compositions not separate but composed for two pianos or a composition for four hands.  I hoped they would have played separately, their own program of any choice.

And I hoped Mozart had never composed that awful cacophony of his Sonata For Two Pianos in D major, no. K.448.

Or otherwise, I hoped I never went to that concert.

There is my own rule that I’m breaking now: when you have nothing nice to say, then be silent.  If it was a concert of a new, fledgling pianist or the first public performance of some young and unknown composer – I wouldn’t say a word. None of it applied in this case, though. It definitely doesn’t matter for Mozart. He is dead for about 250 years and doesn’t care anymore who and what is written about his music. Besides – he left us with many of the best-ever composed works (except this one! LOL).

For the pianists – Halifax is not Carnegie Hall or Warsaw Symphony concert hall (sorry Cecilia Concerts organizers, but let’s face reality; Jalbert and Richard-Hamelin can afford one bad review after many years of a string of good reviews).

One more thing – I will have a few much nicer things to say about the rest of the concert. In particular about absolutely beautiful Divertissement  Andantino varié, no. D 823 and Fantasie in F minor, no. D 940, both of Franz Schubert.

I think that at times things just get wrong from the very beginning, before anyone touches a single key on any piano.

Originally the concert was planned for Richard-Hamelin and a young American pianist, Eric Lu. Was really looking forward to it. Very talented young star of the keyboard, Eric Lu is one of these musicians I really wanted to listen to in a live concert, not just recording. When I exchanged notes with him, I told him how much I was looking to this and promised to write my impressions from the concert. As recordings are usually musically perfect – they often lack the emotions, the exchange of the atmosphere between a live audience and an artist, impression insaisissable.

But, as in many ‘wants’, this happened to remain exactly that: inasaissable, unfulfilled.  Sudden medical problems prevented him from coming to Halifax. Alas, the tickets were sold, the show must go on.

Richard-Hamelin and the organizers had to quickly find another player and talented David Jalbert agreed to oblige. It is one thing for two pianists to play different compositions in one concert, and totally different for them to play the same music composed for two pianos. Just because you choose two very well-known pianists doesn’t mean they will be the best tandem. One more thing we learned (meaning the audience) is that they … never played together before. Two best Chefs do not guarantee the best dinner cooked together, often it ends in culinary disaster.

What was the original idea of starting the concert with this insane Sonata in D major K.448 by Mozart – I have no clue.  There were really moments when I had to gather my willpower not to just get up and leave this musical nonsense. Noise. Yes, it did have allegro, andante and molto allegro and it was in D major. Could have been in ,Z minor’ as far as I am concerned – the effect would have been the same.  The pianists did not help much, either. I thought there was a total disconnection between them. One was playing his own vision, the other – another vision. As you know, in classical music there are (in European instruments) no larger pieces of instruments than the grand piano. It seemed that the distance on that particular evening between these instruments was even larger than the length of these gigantic instruments.

Mozart was twenty-five years old when he composed it. At this age – despite or maybe because of already big popularity and fame – you are not mature enough to measure everything in the right emotions, true perspective. Maybe he felt the stress of the expectations that the young composer must constantly produce new pieces, constantly prove his genius? Not unlike many young artists these days. Sometimes the pressure proves to be too much.

Now, would it sound better if I felt the connection between the pianists? I don’t think so. Guess we will never know. Can’t recall if I ever heard that composition, and therefore can’t compare.

The Andante was at least musically much better. The lyrical melody, even some sort of peace, brought comfort. The best was the end, the Molto Allegro. For many reasons: primo – it was the end of it (LOL); secundo – the pianists finally noticed each other and began to speak in the same language of emotions; tertio – it was the best part of the entire sonata. Beautiful repetitions of the best melodies in the form of rondo.

Rachmaninoff’s ‘Russian Rhapsody’ was composed well and it was delivered much better, too.  By that time the pianists made peace with each other and played together, not separately. But the choice was disputable, too. It is definitely not the best work of this brilliant composer.  And not truly a full rhapsody, either. Of course – the amount of compositions for two pianos is limited, too. No complaints, though. Had I not been exposed to the fiasco of Mozart’s sonata – I probably would have enjoyed it more.

The best came next. Franz Schubert, whose music I adore. There is so much emotion, and yet so much elegance in it.

Poor Schubert died being very young. It was as he anticipated it – he composed constantly, often in the form of musical sketches, that later were supposed to become a full-fledged larger piece.  As was the case of his ‘Lebenssturme’ (Storms of Life), Allegro in A minor, D.947 that he planned to expand to a full sonata. Sadly, he died the same year, never having the chance to expand this (and many other) composition.

Jalbert and Richard-Hamelin by now played in unison, and my dislike of their playing dissipated completely. They took me with Schubert on a wonderful walk, sometimes a run through some park in Germany. Run after love, after romance, after youthful life perchance? With all the desires and pitfalls of that tumultuous age. I so remembered it myself. And that is the pinnacle of a good concert – when the music transfers you outside of the concert hall to some faraway places, times perhaps.

But that was just a taste of the charm of his music … and the ability of both pianists to show if they fully trust and understand each other. The diminutive form of Divertissement on French motifs D.823 (three parts: Opus 63; Andantino varié and Rondo Allegretto. This gem was composed for piano for four hands. Similarly, the final  Fantasie in F minor D. 940 was for piano and four hands.  That was the cherry on the musical cake. Such ephemeral music! It felt like dancing with angels. The two pianists sitting by the same black and white keyboard melted together as one with four hands. Now everything was making sense, everything was in place and the music took us all to a sphere of magic.

And that is what you want from Art, my friend.


[i] Cecilia Concerts series, Halifax, in St. Andrew Unitarian Church, Apr. 06., 2024

Total Eclipse of the Sun – Fredericton, Canada, April 08.2024

Total Eclipse of the Sun – Fredericton, Canada, April 08.2024

Zbrodnia i kara – w wersji izraelskiej

Naturalnie, że nie będę tu pisał ani o literaturze rosyjskiej ani o zjawisku ‘dostojewszczyzny’.  Ale będę tu pisał o pewnych zachowaniach, które żywcem prawie z duszy rosyjskiej przeciekły w duszę izraelską. Celowo i z rozmysłem nie piszę ‘w duszę żydowską’.  Izrael dzisiejszy, Izrael od wielu już lat kształtowany przez Netanjahu nie jest tym państwem, jakim był wcześniej. Izrael –państwo wymaga od wszystkich Żydów na świecie moralnego, pełnego i niekwestionowanego wsparcia i poparcia. I kategorycznie zabrania Żydom, obywatelom i mieszkańcom innych krajów, krytykowania poczynań izraelskich. Żyd, który krytykuje Izrael jest w oczach współczesnego Izraela zdrajcą. A zdrajca, to wiadomo: gorszy niż wróg.

Nawet Kaczyński w trumwiracie z Ziobrą i Szydło-Morawieckim nie ośmielił się tak oficjalnie mówić do mnie i setek tysięcy innych Polaków zamieszkałych poza granicami Polski, kiedy głośno i zdecydowanie wobec ich rządów mówilismy: No pasarán!

To w Rosji jest to umiłowanie ‘mateczki Rasiji’ bez względu na to, jaką jest ‘mateczką’. Rosja była zawsze (w rozumieniu rosyjskim) tą, która była niezrozumiała przez obcych, była poszkodowana, szkalowana, napadana. Otoczona zewsząd wrogami, którzy chcieli ja osłabiać, napadać, zagrażać jej istnieniu. Scenariusz wypisz-wymaluj oddający postawę Izraela wobec  nie tylko żydów ale i Żydów (przypomnę, że ‘żyd’ pisany z małej litery oznacza osobę wyznania mojżeszowego, niekoniecznie oznacza pochodzenie etniczne lub narodowe; podobnie jak ‘katolik’, ‘protestant’ czy ‘buddysta’ – pisane jest to z małej litery).

Jest bezwzględną prawdą, że Izrael  dwadzieścia, trzydzieści i czterdzieści  lat temu nie był państwem, jakim jest dzisiaj. Przeciwnie – był wyspą i oazą demokracji, praw człowieka i obywatela, tolerancji, otoczony morzem państw dalekich od tych ideałów. Świat arabski ( i nie tylko) Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki był ciągle w mrokach. Nigdy nie był państwem idealnym. Od początku hołdował zasadzie apartheidu wobec mniejszości palestyńskiej w granicach Izraela. I od dziesięcioleci odmawiał Palestyńczykom ich niezbywalnego prawa do własnego, niezależnego i w pełni suwerennego państwa. Państwa, które te prawo miało potwierdzone od zarania istnienia ONZ – od tego samego czasu, gdy to samo prawo przyznano w ONZ dla Żydów. Ale był państwem, które ciągle miało szerokie uznanie i szacunek innych państw demokratycznych.

Pisałem o tym w szeregu tekstów z tym tematem związanych, więc dalej tego wstępu rozwijać nie będę.  Podobnie jak w długiej serii moich artykułów rozpatrywałem kwestie polskiego antysemityzmu – w świetle antysemityzmu innych państw cywilizacji chrześcijańskich.

Ale teraz o tym, co stało się ledwie dwa dni temu, 3 kwietnia.  A 3 kwietnia Izrael dokonał zbrodni niewytłumaczalnej, niewybaczalnej, zbrodni wojennej  wedle Konwencji Genewskiej. Nie, nie piszę o masowym mordowaniu dzieci, kobiet  i generalnie palestyńskiej ludności cywilnej. O tym też już pisałem i nic się w tej materii nie zmieniło (poza zwiększającą się stale liczbą ofiar cywilnych  terroru izraelskiego) – piszę o ataku na wyraźnie oznaczone, zapowiedziane wobec wojsk izraelskich samochody międzynarodowej organizacji pomocowej ofiar wojny – World Central Kitchen.

Dzięki temu właśnie, że były bardzo wyraźnie oznaczone, dzięki temu, że wojska izraelskie miały dokładnie podane namiary i śledziły ruch tych transportów żywności dla umierających z głodu dzieci i kobiet palestyńskich – wojska izraelskie ostrzelały je ogniem artyleryjskim i zamordowały cywilną obsługę tych samochodów. Nie pierwszy raz celem ataków lotniczych, rakietowych i artyleryjskich  byłe pojazdy międzynarodowych organizacji pomocowych – wiemy co stało się samochodami i ich załogą ONZ-owskiej organizacji niosącej pomoc Palestyńczykom. Hałas był też olbrzymi  – nie taki jednak silny i konsekwentny, jak obecnie.  Głównie dlatego, że transporty ONZ-owskie były obsługiwane przez załogi palestyńskie.  A życie Palestyńczyka, jak się wielokrotnie przekonaliśmy, jest bardzo tanie.

Tym razem hałas i żądania odpowiedzialności, przeprosin i dochodzenia, jak do tej zbrodni doszło były silne. Bardzo silne. I gniew wielu potężnych państw nie ukrywany. W Wielkiej Brytanii tysiące naukowców, polityków a nawet byłych sędziów Sądu Najwyższego opublikowały list publiczny domagający się natychmiastowego zaprzestania jakiejkolwiek pomocy w przekazywaniu środków militarnych dla Izraela. Zwolennicy Partii Demokratycznej w USA – mimo, że jest to rok decydujący o tym, kto stanie w przeciw Trumpowi w najbliższych wyborach prezydenckich – zagrozili Bidenowi odmową poparcia. A to byłby najprawdopodobniej koniec jego marzeń o kolejnej kadencji. Premier Kanady nie ukrywał swojego oburzenia i ostrego potępienia tej zbrodni w swoim publicznym wystąpieniu. Polska (co wyjątkowe w obecnym układzie sił politycznych w Polsce) w tandemie Premiera i Prezydenta wystosowała równie silne żądania wobec Izraela i powołanie niezależnej, międzynarodowej Komisji do zbadania tej zbrodni. Dlaczego teraz?

Oczywiście powodem jest też rosnące zniecierpliwienie świata tą trwającą już od wielu miesięcy totalną wojną Izraela wobec Palestyńczyków. Ale zasadniczą przyczyną był fakt, że ofiarami tej zbrodni padli woluntariusze innych niż palestyńska narodowości. W tym obywatel Kanady, USA i Polski.

W tle tego wszystkiego pojawia się nagle postać ambasadora Izraela w Warszawie, Yacova Livne.  Pan ambasador na oficjalnej stronie Ambasady na Twiterze wyraża swoje niezadowolenie i wyraźną wściekłość wobec Polski o nagłaśnianie tej sprawy, o jakieś żądania przeprosin, sankcji może nawet wobec Izraela. Oskarża ‘skrajną prawicę i lewicę w Polsce’ o antysemityzm. W tym oświadczeniu de facto przestawia fakty tak, by ci, którzy w Polsce są tym zamachem izraelskim oburzeni postawienie byli w świetle tej zmory i ohydnej ideologii antysemityzmu. Jest bez znaczenia, że np. Krzysztof Bosak z Konfederacji ma przypuszczalnie pewne tendencje (mówiąc bardzo ‘delikatynie’) antysemickie – ogólnie rzecz biorąc jest po prostu rasistą i ksenofobem.  Ale w świetle zamachu dokonanego na Polaku w tym ataku na transport  World Central Kitchen używanie przez ambasadora Izraela określeń : “antysemici zawsze pozostaną antysemitami, a Izrael pozostanie demokratycznym Państwem Żydowskim, które walczy o swoje prawo do istnienia. Również dla dobra całego świata zachodniego” jest po prostu ohydne. Zwłaszcza przy rażącym braku jednego: przepraszam.

Tu przytoczę in corpore oświadczenie Jakova Livne:

 „Amb. Yacov Livne 🇮🇱

@YacovLivne

Skrajna prawica i lewica w Polsce oskarżają Izrael o umyślne morderstwo we wczorajszym ataku, w skutek którego śmierć ponieśli członkowie organizacji humanitarnej, w tym obywatel Polski. Wicemarszałek Sejmu i lider Konfederacji Krzysztof Bosak twierdzi, że Izrael popełnia „zbrodnie wojenne” i terroryzuje organizacje humanitarne, aby zagłodzić Palestyńczyków. To ten sam Bosak, który do dziś nie zgodził się potępić masakry dokonanej przez Hamas 7 października i którego partyjny kolega, prawicowy ekstremista, zgasił gaśnicą chanukową menorę, którą zapaliliśmy w parlamencie w Warszawie. Wniosek: antysemici zawsze pozostaną antysemitami, a Izrael pozostanie demokratycznym Państwem Żydowskim, które walczy o swoje prawo do istnienia. Również dla dobra całego świata zachodniego.”

Po tym oświadczeniu pan ambasador został poproszony na rozmowę do gabinetu v-ce Ministra Spraw Zagranicznych i efektem tej rozmowy było jego ‘odwołanie’ tego oryginalnego twittu Ambasady Izraela i przeprosiny. Co w niczym nie zmieniło smrodu, jaki pan ambasador zostawił. Nie dostał też od Radka Sikorskiego listu persona non grata, który nakazywałby mu zbieranie manatek i wyjazd z Polski. A powinien. W zasadzie taka rozmowa, nawet bez owego określenia ‘persona non grata’ jest wskazówką, że winien sam wrócić do Tel Avivu. Czy tak się stanie – nie wiem. Polska chce utrzymać dobre stosunki z Izraelem. Choćby dla czasów przyszłych, gdy Izrael wróci (?) do rodziny narodów praworządnych i demokratycznych.

Teraz dwa słowa wyjaśnienia czemu we wstępie te odniesienia do ‘charakteru rosyjskiego’, do rusofilii zamieściłem.  Otóż pan Yakov Livne urodził się w Moskwie, gdzie mieszkał prawie do ósmego roku życia. I nigdy nie ukrywał serdecznych związków z Rosja i kulturą rosyjską.  Przeciwnie – cenił je sobie. Nie ukrywał też sympatii jaką darzy prezydenta Rosji, niejakiego Vladimira Putina. Co owocowało jego ambasadorowaniem w Rosji właśnie.  Tej słodko-romantycznej, mistycznej Rosji jego dzieciństwa…

Ach, łza się w oku , psiakrew, kręci …

Natomiast ja mam pytanie do byłego ministra Spraw Zagranicznych (z okresu tych ultra-patriotycznych rządów PiSu, z czasów tych ‘antysyjonistycznych’ kampanii IPN-u (niesławny Instytut Pamięci Narodowej, gdzie celowo mieszano szlachetne z podłym, by tym światłem szlachetnego pokryć bród tego podłego z naszej historii najnowszej): jak to się stało, że rząd PiSu udzielił akredytacji dla pana Livne? Czyżby romans i zachwyt wobec tego szmatławca Netanjahu, którym im imponował tą samą demagogią, tą samą niechęcią do niezależnego i silnego sądownictwa był silniejszy niż dobro i honor własnego kraju?

Nie, nie udzielę odpowiedzi na to pytanie. Naturalnie, że jest czysto retoryczne.

Dreams could be huge – even if you are small

Seagull

A seagull said once

sitting on a rock:

I am an albatross –

an eagle of the North.

I fly from the peaks of

icebergs to the Sun

in the Sky, and bring light

to ocean and land.


Later, after a fatty

morsel of yellow

flesh of mussel,

she felt lazy and

sloppy in her dreams.

She announced:

I am a duck,

a loon diving

as an arrow deep

to the bottom

of Mariana Trench

and singing my tremolo

on La Scala stage.


That was a dream

of a common seagull,

which has heard

long stories of

old mariners shared

on long crossings,

between shallow

harbors separated

by deep waters.


The seagull never heard

the singers of La Scala

and mistakenly thought

that it’s short shrieks

are that of bell canto

of opera’s divas.

It didn’t know,

that it would be flattened

as a dead leaf if it ever

reach the bottomless

Mariana  Trench –

the floor of Earth.


But the seagull

knew how to dream.

Bogumil Pacak-Gamalski, 03.04.2024