Potęga książki

Książki. Nie, nie będę pisał o konkretnej jakiejś książce, o ważnej powieści, nowelce, o tomiku konkretnego poety lub antologii jakiegoś okresu, jakiejś szkoły poetyckiej. Padną tu pewnie nazwy, tytuły, nazwiska autorów – ale tylko w aurze tematu większego. Tematu książki. Tego dziwnego przedmiotu, który jest szkatułą ludzkich losów. Bez książek większość naszego eposu byłaby pokryta nieczytelną mgłą, patyną zapomnienia.

Mój wielki sentyment do tego papierowego przedmiotu (należę do tej staroświeckiej kategorii czytelnika, dla którego ibuki i pidiefy, nigdy trzymanej w ręku obwoluty nie zastąpią) uderzył mnie swą mocą w tygodniach ostatnich, gdy czeka mnie kolejna już wielka przeprowadzka. Tym razem chyba największa, najtrudniejsza, najbardziej brzemienna. Moje książki na półkach! Co ja z nimi zrobię?! Przetrwały tyle moich przeprowadzek! Ale przetrwały. Przy każdej kolejnej więcej ich było, nigdy mniej. Nie było żadnej podróży, wycieczki bym bez nowych nie powracał do domu.

Jak to się zaczęło? Nie mam pojęcia. Książka była zawsze. Brzechwa i Szancer, pożółkłe karty wielkiego foliału „Żywotów Świętych”, które przetrwały nawałę prusacką na Wielkopolsce w latach Bismarcka, a które wyjechały z moimi pradziadkami po kądzieli do Westfalii, z której zaraz wrócili do Polski w 1918, tym razem do Bydgoszczy. Z tymi ‘Żywotami’. Potem ukrywane skrzętnie (w osobnych fragmentach) przy terrorze hitlerowskim w Bydgoszczy w latach 40. I przetrwały. Z nich, złożonych skrupulatnie w skoroszycie z zapięciem sznurkowym, 6-7 letni czytałem wspaniałe heroiczne dzieje Teresy z Akwinu, św. Bartłomieja, Ignacego, wszystkich męczenników Kościoła – jakie to było pasjonujące, porywające wręcz! Heroiczne, dramatyczne, czasem trochę i kryminalne. Przygoda! W tym samym czasie, może ciut później – też luźne karty, szpargały (ale w oryginalnej pięknej czerwonej płóciennej obwolucie) „Dzieła wszystkie”  Adama Mickiewicza. Mama była bardzo zadowolona, że tak się ‘Świtezianką’ zakochałem, bo sama bodaj najbardziej ją kochała. Romantyczka niepoprawna, ha ha ha. Ta była zniszczona, bo wywieziona z Wilna przed zalewem bolszewickim w 45. I też podzielona na części, by przetrwała. Bo wszak on pisał tam bezczelnie „Litwo, ojczyzno moja!”.  I dzięki temu została ta Litwa (jeśli nie cała, to Wileńszczyzna i Nowogrodczyzna bezapelacyjnie) moją ojczyzną. Kochałem Wilno na długo zanim je mogłem pierwszy raz zobaczyć. Przez książkę. Owszem – tradycje babci (po mieczu tym razem), ojca, cioć i wujków. Ale tak po prawdzie to winien był Mickiewicz najbardziej. Ta zniszczona księga w czerwonej obwolucie.

Potem szybko pojawił się stary pan z brodą, Ignacy Kraszewski. Chodziłem już na pewno do szkoły. Chyba do drugiej, może nawet trzeciej klasy. Stara Baśń” przez kilka dni zabierała mi kompletnie sen i dzięki niej zrozumiałem czemu jesteśmy tak heroicznym i patriotycznym narodem. A potem, potem to już się potoczyło. I już nie tak bezkrytycznie. I zacząłem czytać książki historyków, nie pisarzy. Ale literatura szybko powaliła swoja potęgą naukę. Za sprawa pani Marii Dąbrowskiej. Wróciła mnie na Kresy. Nie do Wilna, na Grodzieńszczyznę, nad błękitny Niemen. Noce i dnie nad nim. Do dziś (a starowaty już się robię i żyję oceany za Niemnem) łapię się czasem nucącym: ‘ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną. Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną…’ . Kiedy mając 19 lat pierwszy raz jechałem pociągiem do Wilna i zatrzymał się na dworcu w Grodnie – wyskoczyłem z niego jak szalony, by choć wciągnąć powietrze z zapachem Niemna … . Przez panią Dąbrowską.  

Potem oczywiście już Stendhal i inni współcześni (bardziej współcześni, powiedzmy). Powieści trudniejsze, poezje piękniejsze, bo operujące często moim językiem. I książek przybywało. I nie tylko w polskim języku. W końcu angielski stał się, obok polskiego, też moim językiem, w którym piszę wiersze, eseje. Ba! Napisałem raz lub dwa coś po włosku.

Książka była najtrwalszym towarzyszem mojego życia i peregrynacji po świecie. Książka i jej autorzy byli często zaczynem serdecznych znajomości, przyjaźni. Zmęczyła mnie z biegiem lat powieść jako taka. No bo ile razy czytać można tą samą historię tylko trochę inaczej napisaną? Więc na ogół czytam tylko fragmenty. Ale dalej je kupuję i bez nich żyć bym nie potrafił.  

I teraz, w tej najtrudniejszej podróży mojego życia powyrzucałem, porozdawałem prawie wszystkie meble, jakie miałem, urządzenia, telewizory, górę ubrań. Chciałem zrobić remanent półek z książkami. I ni siak nie potrafię. Owszem, kilka bez sensu spraw bardzo prozaicznych tyczących – wyrzuciłem. Nawet kilka tradycyjnych polskich, które zawsze i wszędzie będę mógł kupić (przyznaje, że usunąłem Sienkiewicza dzieła, bo mnie męczą nawet widokiem tytułów, już tą literaturę sobie daruję chyba na zawsze).

I ten remanent książkowy, mimo szczerej chęci – przegrałem z książkami. Godzinne przeglądanie, przekładanie i mniej niż jedna torba płócienna, którą wyniosłem z domu. Reszta została, wygrała swój pojedynek ze mną.   

Czemu, psiakość, książki tyle ważą? Bo rzeczy ważne mają właśnie swoją wagę.

Dekady temu, w trudnych latach stanu wojennego w Polsce, wielkie znaczenie miała dla mnie książka Adama Michnika „Z dziejów honoru w Polsce”.  To nie była beletrystyka, ale nie tylko powieści są ważne – dokumenty czasu też. Jeżeli on pisząc ją w czasie internowania – pisał nie o ‘polskiej hańbie’ a o polskim honorze – jak mógłbym ja o tym nie pamiętać? A byłem w tym samym właśnie czasie w obozie uchodźców we Włoszech. Mądry Giedroyć z Paryża przysyłał mi paczki do obozu z książkami z prośbą bym Polakom je rozdawał. Bo był naturalnie świadom wielkiej niewiedzy Polaków urodzonych lata po wojnie, o prawdziwej historii Polski i Polaków By jechali na Zachód ze znajomością autentycznej prawdy, a nie kłamstw jakich uczono ich w szkołach. Wiedział, że to ważniejsze niż jakieś daniny finansowe. Książka to wiedza. A wiedza to i bogactwo, i potęga. To godność nade wszystko.

Mimo wszystko moment wyboru przyszedł i kilka musiałem zlikwidować z mojej biblioteki. Raz jeszcze na półki okiem rzuciłem. Wzrok padł na dwie książki. Kiedy je zamówiłem i czytałem w tym samym czasie – były dla mnie bardzo ważne. Dwóch wielkich przywódców religijnych i moralnych z dwóch odmiennych bardzo tradycji, kultur i diametralnie odmiennych systemów religijnych. Dalai Lama i Jan Paweł II. “A call for Revolution A Vision For the Future” by Dalai Lama (Harper Collins Pub.; 2017; New York, ISBN 978-0-06-286645-5) i “Crossing the Treshold of Hope”, wywiad-rzeka Vittorio Messori z Janem Pawłem II (wyd. Random House, New York; 1994; ISBN 0-679-76561-1).

Ksiązka Dalai Lamy była świetna, otwarta dla świata i ludzi. Zwłaszcza ludzi młodych. Krzyczała: bierzcie ten ster w swoje ręce, nie bójcie się zmieniać kursu żeglugi, nie bójcie się ostrzeżeń i zakazów poprzednich wędrowników. Waszą busolą niech będzie nadzieja na odkrycie lądów szczęśliwszych, piękniejszych. Podnosiła na duchu.

Wywiad z Janem Pawłem II (a było to jeszcze długo przed odkrywaniem i poznawaniem ciemnej strony jego papiestwa, jego Kościoła i Kościoła polskiego, którego był wychowankiem i współtwórcą). Ciągle żyła we mnie pamięć i szczere wzruszenie (którego się nie wstydzę i uważam za naturalne i słuszne nie tylko wówczas ale i dziś) dostając zaproszenie od naszego obozowego kapelana ks. Burniaka (byłem wtedy uchodźcą w dość podłym obozie dla uchodźców w Latinie we Włoszech) na zamkniętą audiencję dla stu osób z całego świata w Małej Sali Audiencyjnej w Watykanie. Pierwsza większa audiencja po wyjściu z Kliniki Gemelli po próbie zamachu na jego życie. Był słaby, wychudzony, kolor jego cery prawie zlewał się z nieskazitelnie białą tuniką. I coś wydawało się nam emanowało z niego, z jego słów, przekazu. Więc kiedy ponad dziesięć lat później brałem do ręki tą książkę “Przekraczanie progu Nadziei” – tego oczekiwałem. Wyjścia poza doktrynę, szerokiego horyzontu. I się kompletnie rozczarowałem. Była właśnie doktryną, była typowym papieskim ex cathedra. Więcej zakazów i zamykania okien niż ich otwierania. Czułem się duszno w atmosferze tej książki.

Raz jeszcze rzuciłem okiem na te dwa tytuły na półce. Westchnąłem lekko i wziąłem wywiad z Janem Pawłem (piękna złocona obwoluta) i bez żalu wrzuciłem ją do worka z tymi kilkoma książkami, które w dalszą podróż mojego życia nie pojadą. A książka Dalai Lamy pojedzie.

Jedna jeszcze książka-bidulka wpadła mi w oku w tym remanencie bibliotecznym. Bidulka, bo tak biednie wydana skromnie w 1947. A i pisarz, eseista dziś już chyba zapomniany (a polecam pamięci) – Jan Bielatowicz (“Passeggiata – szkice włoskie”; Jan Bielatowicz; Instytut Literacki w Rzymie; 1947 – wówczas jeszcze nie istniał międzynarodowy system inwentaryzacyjny ISBN). Pisał te szkice w czasie wojny jeszcze, właśnie jako żołnierz 2 Korpusu. Jeszcze mu latały pod nogami pociski artylerii niemieckiej w Apeninach, w drodze przez Bramę na Rzym. I robił sobie ucieczkę przed tymi pociskami, przed realnością – ucieczkę w inne, antyczne drogi przez Italię. Opisał z czułością wielką i dużym znawstwem historii starego Rzymu Cesarskiego i Republikańskiego. Passeggiata po włosku to takie zdrobnienie oznaczające spacerek, nie wielka podróż a spokojny spacer przez gaje oliwne i ruiny świątyń greckich i rzymskich. Nie będę opisywał treści. Ale warto i dziś przeczytać przed podróżą do Itali. Ocean wiedzy i uroczej wizji. Napisany piękną polszczyzną, językiem nieukrywanej poezji miłosnej. Poezji miłosnej, której adresatem nie jest Laura, Marysia czy Janek, ale kraina o nazwie Italia. Z jakąż przyjemnością, w tym bardzo dla mnie trudnym czasie, włożyłem Bielatowiczowi rękę pod ramię i razem z nim robiliśmy te passeggiata na via Appia i kilku innych starożytnych szlakach od Florencji do Brindisi.

Summer, summer … it’s time to slowly close the season of fun on the Eastern Coast of Nova Scotia

Summer, summer … it’s time to slowly close the season of fun on the Eastern Coast of Nova Scotia

Everything good must come to an end. Summer is receding from the trails and beaches of Nova Scotia. So is my presence in that province of Canada. Time to pack my beach chair … and pack my belongings after six years. For a small province that’s a long time to travel to places known and places less travelled. By now, my Dear Reader you probably know much more about this land from where the entire hemisphere sprang to life under new overlord – the Europeans. But people come and go – the land remains. And the old inhabitants from ancien time remain too – the Lnu People, of which novascotian native Mi’kmaq people are part.

My last hot and sunny day playing among the waves of North Atlantic was on Lawrencetown beach. Place I have visited over the years more than I can remember. After that I went for one more quick swim at Canada’s Ocean Playground beach by Gaetz Lake. And lovely walk to a Wildlife Sanctuary that shows tremendous affection to all kind of native creatures, who suffered some serious problems and can’t survived on it’s own. Such a tranquil place.
In a few days time I will be driving through the entire continent, traversing the same route and highways me and my John took six years ago. Back to where we begun that journey – to British Columbia. Although He can’t be with me physically – His love and spirit will. We will have lots of time to reminiscence the almost forty years of an amazing life journey. The most beautiful Journey of my life.

Next pictures from Canada’s Ocean Playground and Wildlife Sanctuary.

Imiona Rozłąki i poezja Oczekiwania

T.S. Eliot pisze w ‘Oczach które ostatnio ujrzałem w łzach”[i]:

Oczy które ostatnio ujrzałem w łzach

Przez rozłąkę

Tutaj w śmierci sennym królestwie

Złota wizja powraca

Widzę oczy i nie widzę łez

I to cierpienie moje

I to cierpienie moje

Że już nie ujrzę oczu

Oczu rozstrzygnięcia

Oczu których nie ujrzę aż

W drzwiach śmierci innego królestwa

Gdzie jak w tym

Oczy trwają mgnienie

Mgnienie trwają łzy

I wystawiają nas na szyderstwo.

Sugeruje, że wszystko więc jest nietrwałe. Nie ma nie tylko powrotu, ale i marzenie do ostatecznego, ponownego złączenia się w tym ‘innym świecie’ jest tylko szyderstwem, bajką dla dzieci. Że śmierć nie jest sprawiedliwym złączeniem kochanków jeśli w niej trwa też chwilę tylko, okamgnienie. Sugeruje poniekąd koniec światów, śmierć śmierci, a więc i nadziei. Owe ‘wystawienie na szyderstwo’ tylko, zakpienie z tej ostatniej nadziei.

Apollinaire w wierszu ‘Miłość umarła w twych ramionach’ pisze o takim właśnie oczekiwaniu powrotu miłości, o tym, że tylko szczere pragnienie wystarczy na złączenie się ponowne:

Wiosna minęła jeszcze jedna

Tyle mi dała czułych wspomnień

Zamierająca poro żegnaj

Jak dawniej czuła wrócisz do mnie[ii]

I jakkolwiek wiersz Apollinaire’a nie dotyczy rozstania ostatecznego (śmierci) a jest bardziej typowym, trochę może prozaicznym efektem rozstania – śmierci miłości a nie kochanki – wszak nadzieja na jej odżycie jest tym samym powodowana: żalem, tęsknotą, oczekiwaniem Feniksa zmartwychwstania.

W rzeczy samej pojęcie straty jest nierozłącznie związane z pojęciem pragnienia miłości, spotkania. Gdzieś musi być początek, by mógł być epilog.

W literaturze amerykańskiej pierwowzorem jest sam Walt Whitman, który nie czekając na pół-słowa i aluzje skryte za kotarą słów proklamuje wcześnie:

Proklamuję zespolenie – mówię, że winno być nieograniczone,

               Nierozdzielne,

Mówię, że znajdziesz jeszcze przyjaciela, którego wypatrywałeś.[iii]

Whitman ogłasza materialistycznej, ale bardzo tradycyjnej w normach Ameryce, że czas dozgonnej, serdecznej i cennej miłości między mężczyznami nastąpi, przybędzie.

W poezji nowożytnej archetypami Straty i Pragnienia są naturalnie „Romeo i Julia” Szekspira, „Boska Komedia” Dantego i ”Sonety do Laury” Petrarki. Nie będę tego rozwijał, bo pisałem już wcześniej tutaj rozważając znaczenie mitu wędrówki w Zaświaty w próbie odszukania oblubienicy/oblubieńca.

Zresztą czasy Petrarki i Dantego ciągle są połączone żywą poniekąd pępowiną z antykiem, a antyk wiadomo – to niekończące się wizyty, wtargnięcia w różnej nazwy Hadesy kochanków, królów, herosów i bogów. Na ogół w próbie odzyskania ukochanej, czasem władzy, powrotu na niebiańskie trony, uwolnienia porwanych za życia w ciemności nocy wiecznej. To, jakkolwiek wenie poetyckiej służy – w prawdziwej Stracie człowieka współczesnego potrafi być mitomanią irytującą.

Wiemy, że miłości są różne, więc i z różnych przyczyn Strata wytwarza inne poczucie pustki, tęsknoty. Anka Broniewska, córka poety, popełnia samobójstwo z powodu zdrady ukochanego (zdrady tym okrutniejszej, że zadanej romansem z jej matką, byłą żoną Broniewskiego), wieć to miłość romantyczna. Ale powstałe w wyniku tego wiersze Władysława Broniewskiego (porównywalne do Trenów Kochanowskiego po utracie Urszulki) są efektem miłości rodzicielskiej. Jeśli natężeniem, intensywnością dwie jakieś miłości porównać można, to właśnie miłość romantyczną i miłość rodzicielską. Być może blisko tego można też usadowić rzadkie przypadki miłości przyjacielskiej (mam tu jednak podejrzenia bardzo istotne czy prawdziwa miłość przyjacielska nie jest skrywanym pod inną nazwą uczuciem romantycznym, które z najróżniejszych przyczyn i hamulców moralno-etycznych nie ma szans na rozwinięcie skrzydeł). Broniewski lamentuje:

A ja myślę i myślę o tobie
po przebudzeniu, przed snem…
Może ja jestem coś winien tobie? –
bo ja wiem.

Na Powązkach ośnieżona mogiła,
brzozy coś mówią szelestem…
Powiedz, czyś ty naprawdę była,
bo ja jestem…[iv]

Poeta w rozpaczy po śmierci córki (wiersz pisany był ponad trzy lata po tym fakcie) wręcz przeczy rzeczywistości. Wszak niemożliwym, by Anka faktycznie zmarła – łatwiej być może śmierc upokorzyć przez sugestię, że Anki może nigdy nie było fizycznie, istniała tylko w wyobraźni ojcowskiej miłości. Jeśli tam była tylko, to jest ciągle! Śmieć zostaje upokorzona, pozbawiona swej mocy okrutnej.

Tysiące jest dróg, ścieżek wijących się, jak wąż kuszący kochanków w Edenie, które wieść mogą do starcia ze Stratą i wyzwania rzuconego śmierci. Granica między śmiercią a życiem jest podobna do linii brzegu między lądem a oceanem. Dwa światy. Ta linia może być magnesem, czymś co śpiewa cicho, zaprasza. Przecież tam jest też życie, morza nie są martwe. Trzeba tylko pójść wystarczająco daleko, wystarczająco głęboko. Przyjdzie ta chwila. Lub siąść na brzegu  … i czekać.

Waiting

once more

come back to me

I will wait for you

sitting on the yellow

sand of long beach

you will appear

from the depth

of the roaring sea

from the foam

of cascading waves

with garlands

of golden chains

weaved with seaweed

flowing down your

soft arms and your

smiles sweeter

of all other smiles

your smiles of

kissing lips and

touching hands

will come to me

on that beach

If you can

come by day

or by night

I will seat on

that beach under

sun or nightly sky

I will wait for my time

(B. Pacak-Gamalski)


[i] „Thomas Stearns Eliot. Poezje”; Wyd. Lit. Kraków, 1978, s. 127 (przek. M. Sprusiński)

[ii] tł Julia Hartwig

[iii] ‘In Walt We Trust” by John Marsh; wyd. Monthly Review Press, Nowy Jork, 2015; s.167, tł. własne

[iv] Władysław Broniewski; Wiersze i poematy, Łódź 1980, s. 350.

Clam Bay Beach (cz.2)

Clam Bay Beach (cz.2)

Około dwa miesiące temu[i] opisywałem tu wspaniałą plażę na wschodnim wybrzeżu Nowej Szkocji. Plaża Zatoki Muszli. Zwłaszcza dwóch charakterystycznych rodzajów: popularnej omułki i rogowca. Omułka to naturalnie małż, a rogowiec to właśnie muszla clam. Omułki są podłużne, wewnątrz perłowo-niebieskie, mieniące się, zaś clam bardziej okrągły, w odcieniach szaro-białych.

Woda wówczas była lodowato zimna i bajecznie piękna, szeroka piaskowa plaża świeciła pustkami.  Prócz mnie żywy duch się na kąpiel nie odważył. Myślałem, że nie tyle temperatura wody (bo dzień był jednak słoneczny i ciepły) ile odległość plaży od większych miast i dość skomplikowany i długi dojazd bocznymi drogami odbijającymi w dół od głównej szosy był tą przyczyną pustki.

Kilka dni temu pojechałem tam ponownie sierpniową porą. A w sierpniu wody Atlantyku przy Nowej Szkocji są cieple przez silne prądy po-huraganowe na Karaibach. I jednak widać ta temperartura wody chyba zadecydowała. No i szkolne wakacje. Na szerokim polu parkingowym ledwie miejsce znaleźć mogłem. A na plaży – ludzi jak mrówków, LOL. Ale plaża kilometrowa, bez końca. Miejsca i na piasku i wodzie nie zabrakło.

I jedno jeszcze spostrzeżenie bardzo miłe: naturalnie jestem teraz sam i moje wycieczki od dwóch lat są też wycieczkami samotnymi. Zabieram zawsze plecak, składane krzesło plażowe i drogą kamerę z dużym stojakiem. Jedyne co zostawiam w samochodzie to dokumenty. Nie wiem czemu z przyzwyczajenia biorę ze sobą też swój Iphone. Pływać z plecakiem i kamerą trudno (z telephonem też). Więc wszystko tak zostaje na tym krześle, a oparte o nie stoi ta kamera na trójnogu. Czasem te pływanie jest długie, bo uwielbiam targać się z tymi grzywaczami wodnymi.  Nie wiem, czasu nie liczę, ale też nigdy się nie śpieszę. I nigdy się mi nie zdarzyło ani na plaży zapełnionej ani pustawej, by mi cokolwiek zginęło. Nie tylko tej, na wszystkich plażach. Ot, taka sympatyczna ciekawostka tutejszych plaż.

A teraz kilka zdjęć z tej właśnie Clam Bay Beach późnym latem. Już nie pustej.


[i] Clam Bay Beach – north of Jedorre – na Wschodnim Wybrzeżu Nowej Szkocji – Pogwarki (kanadyjskimonitor.blog)

Kibol

Paulino Menezes, CC BY 3.0 https://creativecommons.org/licenses/by/3.0, via Wikimedia Comm

Oglądaliśmy niedawno dziwne widowisko na ulicach angielskich miast. Wielu miast. Policja była kompletnie do tego typu igrzysk rozwydrzenia nieprzygotowana pierwszego dnia. Tłumy dyszących nienawiścią rasistów demolowały domy, całe ulice miast angielskich. Wyglądało to, jak jakiś surrealistyczny film Felliniego.

Czy to była prawdziwa Anglia? Nie i tak, niestety. To rzeki tej głośnej, groźnej i wojowniczej fali populizmu, która zalała Europę i Północna Amerykę. Popłuczyny faszyzmu, anty-elitaryzmu zawsze istniejącego w środowiskach nieudaczników, niewykształconych arogantów i ignorantów własnej historii. To jest też efekt pierwszej prezydentury Donalda Trumpa i jego obecnej kampanii wyborczej. Na samym końcu – to efekt bardzo sprawnej kampanii propagandowej, fejkniusów i zwykłego ordynarnego kłamstwa rosyjskiej kadry politycznej. Ale nie można tego po prostu wytłumaczyć ideologią, nawet ideologią zła. To jest też zwykła ordynarna łobuzerka rozwydrzonego kibola. Tak – kibola. Tego wrzeszczącego na współczesnych widowiskach rzymskiego Colosseum kibola, wyrywającego deski z ławek stadionowych, który chce piwska i rzuca potem butelkami po tym piwsku w kierunku zawodników przeciwnej drużyny. To widok zwykłego chama, który korzystając z wolności liberalnej demokracji – okłada tą demokrację pięściami i kopniakami. Na meczach w Krakowie, w Warszawie i na meczach w Nottingham.

Znam tego kibola. Widziałem tych chamów i ich zachowanie. Nad ranem zachlanych, zaszczanych, zarzyganych i zasranych. Widziałem ich przewracających się i tarzających w tej swojej śmierdzącej kloace, w posoce.

Nie w tym roku, kilka lat wcześniej. Był 2018, moja ostatnia podróż z Kanady do Polski. Specjalnie tak ułożyłem loty by mieć cały dzień, wieczór i noc w moim ulubionym Amsterdamie, który kocham i odwiedzałem wielokrotnie. Uwielbiam łazić tymi wąskimi uliczkami zaczynającymi się zaraz za pierwszą pętlą tramwajową koło Dworca Głównego. I tak było tym razem: wzdłuż tych okien Muzeum z dziełami sztuki flamandzkiej, gdzie czekałem czy aby któryś z tych mieszczan nie wylezie w swoim berecie z ram obrazów Rembrandta, potem spacer na kanałem obok, w tej dziwnej mini-dzielnicy żywych wystaw ‘pań rozkoszy’, zaraz dwa kroki od kamienicy, w której pisała swoje pamiętniki Ann Frank.

Nie chciałem tracić nocy w hotelu, bo odlot miałem wcześnie rano, więc przełaziłem i noc. Późnym wieczorem zaszedłem do znajomej restauracji-klubu. Właściciel był nadzwyczaj sympatyczny, rozgadaliśmy się i on poszedł do kuchni zamówić jakiś specjalnie dla mnie posiłek. Dowiedziawszy się, że rano mam odlot … zaproponował spędzenie krótkiej nocy nie w tym klubie a u niego. Nietrudno było się domyśleć, że noc pewnie miała być bezsenna i tak, LOL. Najgorsze, że był mężczyzną przystojnym, atrakcyjnym – niestety. I co tu dużo gadać, połechtało to moją próżność. Skłamałem, że na chwilę muszę obok gdzieś wyskoczyć – i zwiałem, jak tchórz. Mężczyźnie w moim wieku nie przystoi zachowywać się, jak sztubak. Niestety, tak się zachowałem i zamiast po prostu podziękować i odmówić – zwiałem. Idąc wąskimi uliczkami, które w środku nocy wyglądają jednak inaczej – straciłem orientację i gdzie nie skręciłem widziałem, że idę w rewiry mi obce i dalsze od dworca. Zawróciłem i chyba we właściwą stronę, bo znowu sporo było nocnych barów z bardzo głośną klientelą młodych ludzi wrzeszczących na całe gardło z charakterystycznym brytyjskim akcentem. W zasadzie te wrzaski-rozmowy ograniczały się do tych samych regularnie 3-5 słów. W niczym bogactwa literatury angielskiej nie zawierających. Kilka razy ‘zwracano się’ do mnie. Czasem zapraszająco, czasem czymś w rodzaju polskiego ‘co się gapisz głupi h-u’ lub podobnie. Bezsensowne podejmowanie rozmowy lub rozbicie łba jakimś wolnym krzesełkiem nie byłoby dobrym pomysłem, bo jednak byłem sam a oni w grupie. Pomijając fakt, że wiekowo mogli być moimi synami. Nie ma nic gorszego niż na trzeźwo mijać co krok pijanych pętaków zaczepiających cię, bez znaczenia czy wrogo, czy koleżeńsko. Znałem Amsterdam, znałem jego nocne życie, ale tak głośno, wulgarnie nie wewnątrz klubu a na ulicy nie pamiętałem. Coś się zmieniło. Postanowiłem przejść spokojniejszymi uliczkami w kierunku dużego charakterystycznego hotelu Krasnapolsky do znajomych okolic, zajść na szklaneczkę piwa w znajomym klubie i iść na dworzec wcześnie rano by podjechać do lotniska. Zobaczyłem z daleka starszego pana w eleganckim wieczorowym garniturze, z laseczką (nie, to nie było moje odbicie w szybie wystawowej, LOL). Podszedłem i spytałem po angielsku, jak najłatwiej dojść do hotelu Krasnapolsky. Spojrzał na mnie z niesmakiem i powiedział: tak, przyjeżdżacie tu z Londynu tylko żeby pić i robić awantury, a potem do hotelu i rano z powrotem na wyspę. A żeby choć spytać, gdzie jest nasz Pałac Królewski, aby choć zobaczyć, jak pięknie wygląda i gdzie nasza królowa mieszka. Nie – tylko gdzie hotel lub bar. Byłem zaskoczony jego zdenerwowaniem i obcesowością. Odpowiedziałem tylko, że nie jestem z Londynu, a z Kanady i po prostu trochę się zagubiłem. Pan natychmiast się zmienił i przeprosił za zdenerwowanie, zaoferował, że kawałek podprowadzi. Wyjaśnił też, że są już (mieszkańcy Amsterdamu) zmęczeni tymi najazdami hord młodych Brytyjczyków każdego weekendu, burdami, wrzaskami i awanturami. A już nie daj Boże mecz piłki nożnej, bo to dzień sądny. I przeklina ten tunel pod kanałem La Manche, bo samolotami tylu by ich nie zjeżdżało tu. Podprowadził mnie pod sam hotel i pożegnał się życząc dobrej nocy. Poszedłem do tego znajomego baru, wypiłem piwko i skierowałem się do dworca. Już na schodach od ulicy siedziały grupki pijanych brytyjskich kiboli. Niektórym towarzyszyły równie zalane dziewczyny, ale głównie chłopcy. O mało się nie wywróciłem wdeptując na zalany wymiotami stopień schodów. Na peronach było gorzej, wymiotowali i sikali, gdzie stali. Tyle, że już nie byli tak głośni. Byli zmęczeni i powoli zaczynał dokuczać chyba kac. Ale wyglądało to jak scena z jakiejś remizy strażackiej czterdzieści lat temu w jakiejś zabitej dechami wiosce w Peerelu tyle, że wyolbrzymiona karykaturalnie, a nie z dworca w centrum dużego miasta europejskiego. Cuchnęło strasznie. W pewnym momencie zobaczyłem kogoś, kto wyglądał na pracownika dworca. Podszedłem i spytałem, dlaczego nie zawiadomią policji. Wzruszył ramionami i powiedział – nasza policja nie ma tylu cel, a te co ma już są zapełnione ich kolegami. Po pierwszym pociągu zmyją perony maszynami i ulicę przed dworcem. Był zrezygnowany i niechętny na rozmowę. Odetchnąłem z ulgą, jak wysiadłem na lotnisku.

Tak, nazywajcie ich jak w danej chwili wygodniej lub pasuje. Ja ich nazywam wszystkich kibolami. Są w każdym kraju, choć Anglia dochowała się wyjątkowo wielu. Jak jest wygodniej politycznie nazywa się ich rasistami, faszystami, populistami. Bzdura – to zwykłe chamy szukające okazji do rozróby. Naturalnie, że nienawidzą (w Europie i Ameryce Południowej) kolorowych emigrantów. Bo ci emigranci pracują, kupują tanie domki i je remontują, są dużo lepiej wykształceni niż ci kibole, są grzeczni. Ci, którzy są uchodźcami to biedacy bez niczego, z krajów wojny lub przerażającej nędzy. Ci nie są wykształceni i dostają rządową skromną zapomogę, ale są grzeczni, trochę wystraszeni. Podejmę każdą pracę i za uciułane pieniądze wykształcą swoje dzieci na doktorów, inżynierów, bankierów, biznesmenów. Aby nigdy nie musiały przechodzić takich upokorzeń, jak ich rodzice. ‘Kibole’ ich za to właśnie nienawidzą. Za to, że nie chlają jak oni w pubach, że mogą swoje nieudacznictwo i niższość usprawiedliwiać właśnie tymi emigrantami, którzy żyją z ich podatków (mimo, że ‘kibole’ podatków płacą bardzo mało, bo nigdy żadnym sukcesem profesjonalnym nie mogą się pochwalić). Jeśli potem jakaś ładna Polka czy Angielka zakocha się i wyjdzie za mąż za przystojnego kolorowego lekarza lub prawnika zamiast za takiego kibola po szkole średniej – to naturalnie podstawa do oskarżenia, że kradną im ich dziewczyny. Mimo, że te dziewczyny nigdy by za takiego prostaka kibola i tak nie wyszły.

Faszyści, narodowcy? Tak, oni lubią, jak ich się tak nazywa. To daje im pewnej politycznej powagi, znaczenia. A ile pism twórcy polskiego ruchu narodowościowego przeczytali? Które z dzieł prof. Ledóchowskiego (nota bene autentycznego obrzydliwego faszysty)? Żadnego, nic. Zilch. Może co niektórzy znają kilka haseł obracających się stale gdzieś na fejsbuku, w telewizji – ale to wszystko. Ich dziewiczego mózgu nie zepsuł gram myślenia krytycznego, niezależnego. Wszystko dziewice orleańskie, psiakość.

Pamiętacie bardzo niedawne, za czasów władzy Karła z Nowogrodzkiej, Marsze Niepodległości Mostem Poniatowskiego w Warszawie? Te szturmówki biało-czerwone w dymach petard, te dzikie wrzaski? I tą bezradną policję. Jeśli gdzieś ta policja usiłowała się im przeciwstawić to właśnie te szturmówki zamieniały się błyskawicznie w groźne narzędzia walk ulicznych. Pamiętacie polowania tych bojówkarzy na młodych chłopaków, którzy ośmielili się Niepodległość świętować wolnością osobistą, zróżnicowaniem postaw, orientacji, kolorów skóry? Pamiętacie, jak spalono piękną tęcze na Placu Zbawiciela? Czuli się zresztą wówczas autentycznie bezkarni. Prokuratura Ziobry ich ścigać nie miała zamiaru – przeciwnie, wspierać, gdzie mogła. W imię ‘wolności zgromadzeń’. Zresztą ten pochód nienawiści prawie prowadził w czołówce sam pan Prezydent Najjaśniejszej ze świtą, Duda niejaki.

Pamiętacie groźne szeregi bojówkarzy Młodzieży Wszechpolskiej w mundurach, z wielkimi flagami maszerujące zdyscyplinowanym szeregiem wprost do głównej nawy kościelnej w Częstochowie? Takie same szeregi, które biły oficjalnie kijami na ulicy w Białymstoku skromny Marsz Równości. Wyglądali zachowywali się, jak Komando Hitlerjungen. Potem, na progu Katedry w Białymstoku, wracających wprost z tej ciężkiej roboty bicia i kopania dziewczyn i chłopaków z tego Marszu Równości – witał ich błogosławieństwem i zapraszał na mszę gospodarz tej katedry. Ci zorganizowani bojówkarze, umundurowani to raczej bardziej świadomi swego celu autentycznie faszyści. W dużej części wywodzący się z tych ordynarnych środowisk kibolskich. Zdecydowanie to nie członkowie jakiejś Wszechpolskiej korporacji studenckiej. Ich uniwersytety to knajpy i burdy.

Łatwo zapominamy. Bo tak wygodniej chodzić na spacery po ulicach w mieście, przechodzić obok tych świątyń, mijać sąsiadów, których dzieci w tych bojówkach brały udział.

To ci sami mentalnie, którzy dokonali takich szokujących awantur ledwie kilka dni temu w Wielkiej Brytanii. Ci sami, którzy sikali i rzygali na peronach dworca w Amsterdamie.

Następnym razem, gdy pan Braun będzie wam banialuki prawił o wonności osobistej (przy pełnym zakazie aborcji, tępieniu ‘różowej zarazy’ i oficjalnym ogłoszeniu Jezusa Królem Polski) – pomyślcie o tym wszystkim. Bo to z tej samej beczki dziegciu się wylewa. Też tej, z której popija pan Bosak starając się wywiadach telewizyjnych i prasowych pokazać twarz umiarkowanego prawicowca europejskiego. Gdyby jednak zastanowić się głębiej, to ten obsrany kibol brytyjski i polski na Poniatowszczaku i ci wybrani do parlamentów politycy ultraprawicowi tworzą tą samą dużą rodzinę, coś w rodzaju rozgałęzionego rodu. Jedni to nieucy, chamy i rozrabiacze uliczni, a drudzy wykształceni na uczelniach, wybierani przez wyborców do parlamentów. Ale są wszyscy kuzynami, spokrewnieni jednymi i tymi samymi genami. Mogą się nie spotykać na rodzinnych obiadach niedzielnych, ale wspierają się. Parafianie tego samego księdza proboszcza.

Pride Parade in Ottawa

Pride Parade in Ottawa

Canadian Prime Minister Justin Trudeau has been known to be a friend and ally of LGBTQ+ community in Canada. In general, his personal and to a large extend political stance is in favor of inclusion and full participation in all aspects of private and public life of all segments of society. Long gone are old, somewhat paternalistic attitudes of tolerance. They have been rightfully relegated to history. The LGBTQ+ community does not need to be ‘tolerated’.  We need and are fully equal parts of all spheres of public life. It is those, who hold the disgusting attitude of homophobia that have finally become the true fringes of society in Canada.

But knowing very well our own, very long struggle against ostracism, against hatred and indeed physical violence, we (LGBTQ+ community) often sympathize with those, who face that hatred, scorn and ostracism for who they are. For many different reasons. None is more for the past months than Palestinian people, their children, the elderly being denied the most basic right – a right to their own country, on land they lived from time immemorial.

They are being slaughter right now, they have become a part of insidious and murderous way of shooting game: the Israelis tell them to move from one spot to the other and as they – terrified – try, the Israeli bombs are being dropped on their heads. As of now the number of massacred Palestinians stands at 40 000. They have no homes anymore, no hospitals, no shops to buy food, no schools. The other day an Israeli Jew (not even a military or police – no, private bandit) just came to a Palestinian home (far away from the Gaza executions of Palestinians) and shot dead the Palestinian owner of the home and declared it to be his now.

So there is no surprise that the LGBTQ+ community feels often and by large, as an ally for the Palestinians. They know the suffering, the persecution. That does not make as an ally of Hamas or advocating violence against Jews. But we will stand with the oppressed, the hunted, the ones, who are subject to the terror of state organized genocide.

This is not antisemitism. It is not hatred of Jews. This is pro-life, pro basic human rights, basic political rights. This is against creation of new Cambodian killing fields of Khmer Rouge.  I personally, a Canadian and a Pole, who is still traumatized of the history of Polish Jews during the second world war cannot fathom that their children, grand and great grandchildren, can do toward others the things that – at times – resembled, what was done to their forefathers during 2 world war. Maybe that comparison goes too far, probably it does. But emotions are hard to control, when you watch the news, see the terrified mothers trying to shelter their children, bodies of babies, people lining up to get some scraps of food.  

When I read the article in todays ‘National Post’ about Justin Trudeau and his government refusing to take part in Ottawa’s Pride Parade because the Parade organizers have a message of support for Palestinians in Gaza and that he did it because of pressure from Jewish organizations in Ottawa – it makes me mad as hell.  I don’t want MY prime minister to be an agent of Israel’s lobby. I want MY prime minister to be on the side of empathy, supporting the oppressed, the ones being slaughtered in thousands. The Justin Trudeau I remember and knew. Justin Trudeau the world fell in love with years ago for being such staunch supporter of the weak ones, the oppressed, persecuted.

And no, Prime Minister you have no right to co-organize another Pride Parade somewhere else in Ottawa by Israeli agents. The Pride Parade is organized by the organizers chosen by LGBTQ+ community in Ottawa. One parade. You are welcome as guest to that parade. You don’t have to come. You can even issue a statement why. But don’t dare to be the emperor, who will divide our community.

I will quote Liberal Party statement of that situation: “In light of recent decisions by the Capital Pride board, the Liberal Party has decided not to participate in Capital Pride events this year, and instead will host our own event to celebrate Ottawa’s 2SLGBTQI+ communities,” by Liberal party spokesperson Peter Lund.

Ottawa LGBTQI+ community organizes and hosts Pride event in Ottawa. One, done by us – not by the government and some Jewish activists in Ottawa. Period.

Natural Gardens in Truro’s Bible Hill, Nova Scotia – Dalhousie University

Natural Gardens in Truro’s Bible Hill, Nova Scotia – Dalhousie University

Some time, on this pages, I have published a piece about the history of the oldest University in North America, Kings College in Halifax. Kings College eventually become part of one of the largest university in Canada, the grandiose Dalhousie University of Nova Scotia. I have eventually, on this blog, published a photo series of the university.

The massive complex of Dalhousie stretches through many blocks of the city. It brings life and vibrancy to the city’s core and creates many mini-communities of students and faculty. Encompasses the past and the future. Is integral part of it’s life, atmosphere and pulse. Gave me many pleasurable strolls, moments of reading an interesting book of poetry or novel, writing in my own notebooks my poems or musings on many subjects. University campuses do that to you, LOL. And I love it.

But I have always heard of a special, far away campus of Dalhousie. The entire Faculty of Agriculture. It sits somewhere in a community called Bible Hill, part of larger city of Truro. I have past Truro countless amount of times. It sits right on both sides of meeting of two major highways connecting Nova Scotia to the West of Canada and to the South on Nova Scotia. But what you see, when you are passing the city on highways is hardly and appealing site. The ugly big magazines, some big malls. Sort of ugly site of North America with ever sprawling ugly malls without any character or architectural originality.

Yet, I have heard many times of that Bible Hill campus. As I will be soon leaving this province, I had to visit it. Additional emotional reason was also the fact, that a dear friend of my husband and through him mine – was borne in that city, went to school there. But left it many years ago moving to the West (Calgary and Vancouver) and never seen the campus that was built little way out of the main city. So I did and hope that she will appreciate it.

It is a site to behold. Many red brick old university buildings, spread through a large swath of land. No wonder – it’s laboratories are in the fields, in the valley. We are talking of agriculture and botany. Living university. I am so glad that I did.

In no particular order here is the view of this wonderful campus.

Link to a post abut the Dalhousie University main campus in Halifax, click below on it: https://kanadyjskimonitor.blog/2023/10/13/a-history-and-future-youth-and-tradition-dalhousie-university-in-halifax/

Crystal Crescent Provincial Park in Nova Scotia

Crystal Crescent Provincial Park in Nova Scotia

Children are amazing people! Throngs of beachgoers are squeezed next to ech other on the sandy beach – but a child knows better: what could be more magic than playing in a mud in little stream rushing toward the ocean? Child imagination dwarfs imagination of an adult.

On the way to the rocky trail, pass the beaches and people I had a small secret meadow full of wild strawberries and blueberries. If it was in season I would go there and John would wait on the trail till I come back with both fists full the sweetness of the berries and empty them into his mouth. He pretended to be offended by it … but ate them, LOL. We had to make sure that there was no one approaching on the trail. Heaven’s forbid someone would see him eating fresh fruits and from someone’s hands! He like it, though. Maybe not as much the fruits (John wasn’t really an aficionado of fresh fruits) as the fact that he can make me smile and be happy. Our little idiosyncrasies. Next on the trail was a tiny nudist beach. No, I knew better – didn’t even ask him to stop and go for swim before the hike. Naked in public, beach or no beach?! That would be the end of the walk and the trail, no question asked. I knew what I can ask him of, and what I should not. Idiosyncrasies is one thing and disrespect is another. The true trail started right past that beach. Narrow and easily lost, covered with rocks and roots, often very wet and muddy from numerous tiny creeks rushing toward the ocean. Eventually you got to walkable huge slabs of rock and the amazing view of the majesty and power of the Atlantic. It truly is something to behold. We never went that far, as I venture sometimes, but far enough to absorb the atmosphere, the enormity of nature. And there, on these rocks, far enough from typical tourist or beachgoer, I would find a spot invisible to anyone, secluded … and have my way with the wild strawberries and blueberries off his lips!

Below, pictures from yesterday – poniżej zdjęcia z wczorajszej wędrówki

Widoczna na zdjęciu latarnia morska na wyspie Sambro, która jest ‘bramą’ to wejścia do portu Halifax jest najstarsza latarnią morską w Północnej Ameryce i do dziś operującą.

Pictures of the Sambro Island and the lighthouse remind us that it is the first lighthouse built in North Americas and it is still operational.

Tańczy mną jeszcze …

Tańczy mną jeszcze …

Ostatnie tematy były trudne, czasem podniosłe, czasem po prostu bolesne. Dużo o takiej poezji pisałem, czasem sam taką pisałem. Bo o sprawach wielkich, często ostatecznych trudno pisać lekko. Zwłaszcza, gdy ta lekkość nie mieszka już w tobie. A przecież jest życie wokół. Słońce wstaje i zachodzi potem. Ludzie dalej tańczą i się całują. Widzisz ich i zaskoczony sobą myślisz : przecież i ja jeszcze żyję. Więc wierszyk napisałem. Nie wiersz a wierszyk właśnie. Bez metafizycznych zmagań i patosu. Piosenkę w zasadzie, melodyjkę słowami a nie nutami ułożoną.

***

Ucieka świt,

przychodzi zmierzch

– a jeszcze chce się

kwaśne jabłka jeść.

Jeszcze śpiewać się chce,

tańczyć na parkiecie

dni, które nie gasną,

które nie chcą zasnąć.

Słowa, ważne księgi

zasłaniają, skrywają

widoki gwiazd hen tam,

apetyt i głód warg.

A tu podpływa łódź

i żagiel jeszcze drży,

jeszcze wiatr pachnie

morzem, ustami, winem!

Jeszcze może popłynę?