Long Beach and Cathedral Forest on Vancouver Island, BC

There was a lot of photographs here of the beauty and wilderness of Nova Scotia beaches on Atlantic shores.

But how could I forget about the other absolute gem on the opposite side of this, Canadian continent? The magic of Long Beach on Vancouver Island and – at times – the hair rising drive from Port Alberni pass the Kennedy Lake, to Ucluelet and Tofino.

Just before you reach the town of Alberni – one more amazing natural reserve: The Cathedral Forest. It is indeed a ‘cathedral’ – a sacred please saved from annihilation of forest logging companies by people protesting and risking being arrested. Sacred because there is very few places where you can see such undisturbed big forest of hundreds years old giants remembering times immemorial. The Canadian Sitka trees, Douglass fir, Red Cedar. It is an entire cosmos of it’s own ecosystem, everything supporting everything: from the dense brush, grass and plants on the forest floor, to trees that often you can’t see their top because their are so tall and the canopy so dense.

But first the awe inspiring shore of the Pacific from the town of Ucluelet to the town of Tofino. The simple fact is that you can actually walk the entire length of the shore from outskirts of Ucluelet all the way to the edges of Tofino on the beach. Through a bit but colorful rocky formations, passing amazing forest on the hills above, where you will find embankments for huge guns that were there during 2 world war searching for expected Japanese naval invasion. If I remember correctly they did notice one Japanese small vessel far on the horizon and fired few rounds. The shells landed in the waters far from the ship but it was enough to make it turn around and disappear.

The edges of the beaches in Nova Scotia Atlantic are full of oval clam shells and reddish tops of dead crabs; the Pacific beaches are covered with dark bluish mussels and rocky crevices with gardens of amazing anemones.

Long Beach, BC but first the road from Alberni to Ucluelet

… and few picture of first town – Ucluelet

finally – Long Beach

Cathedral Forest

There is a lake I had to say goodbye to

There is a lake I had to say goodbye to

Went yesterday to that lake. Our lake. Went there third time. Went there, on my pilgrimage of saying goodbye, saying that to many places we went together to. Roads, towns, parks, streets and beaches. Our journey through this province. Our last stop of our big lifelong journey.

There will be no more stops for us, no more places we will visit together, no more view we would enjoy together.

I know that you are part of me, wherever I go that part will go too. But it is not the same, you know it and I know it. Where I will end up there will be very few spots that we briefly visited during a cold and wet November 1990. Poland. Time was very turbulent in 1990 in Poland. I had such little time for us, the country was ravaged beyond description by the past 45 years of Soviet domination.

Our life journey was Canada, she was our country. She brought us together. And she did bring us to that lake in 2022. Our last longer ride outside of the city.  I know you did it only for me, you knew better than I did, that time was already very short. In a way it was borrowed time. But you agreed to give me that last longer car ride, a ride to a small beach, lake, forest. Went there again in September 2023. It was really, really hard. At that time that lake was almost totally empty. Just me and memories of you there. On that bench were you were waiting for me in 2022 – I still saw your shadow, I thought I saw that tiny smile and that twinkle in your eye. And the goodness that emanated from you. The one that made you so special to so many people.

Today it was full of beachgoers, loud with laughter and yelling, with people setting their barbecues for hotdogs and burgers, there were boats and kayaks. Went a few times for a swim. The water was very warm and soft, as lake waters are. But could not see you anywhere in this noise, could not her you voice.

I did say goodbye to that place. Not to you, to the place that for a short while was ours.  Probably will never see it again except in my sleep, my dreams. Goodbye, lake.

June 2024


LAKE

1.

I came here again

to our love

I came crying for you

our half

I swam and searched

could not see

Could not hear your voice

Only broken me

Children swam, too

they shouted joy

Mothers yelled laughingly

throwing them a toy

I did not belong here

anymore

Our presence, our laughter

silenced

Even the verse I wrote down

is wanting

The grief will be gone

one day  

And there will be nothing

left

Just total emptiness, full

void

My shadow will look

at me

Will ask like a judge

in court:

what more, I ask, would you

want

You are but a scribe

not more

2.

post scriptum

          The air is still, is warm, rather moist

          The water is dark like lukewarm tea

          I recognize the little green island

          Recognize the broken bench, the rock

          Guys with brown faces, black hair, big eyes

          Smiling at me and asking a question:

          Can you take picture of us sir, please

          I do but say – look at yourself, not me

          I want to add – look at yourself and you

          Will see the whole world, the sun and the stars

          Yet I don’t just smile approvingly

          For I know that way down from stars is long

Clam Bay Beach – north of Jedorre – na Wschodnim Wybrzeżu Nowej Szkocji

Clam Bay Beach – north of Jedorre – na Wschodnim Wybrzeżu Nowej Szkocji

Dziś trochę dalej samochodem szosą nr.7, z Halifaksu aż za Martinique Beach – w kierunku rzeki Tangier. Kiedyś już wspominałem, że tych nazw prawie tropikalnych tu sporo. Co latem nie dziwi. Tylko latem, naturalnie.

Ale dziś do plaży, na której nigdy nie byłem – a wydawałoby się, że byłem tu na każdej przez te sześć lat. Ta jednak z bardzo długim i skomplikowanym dojazdem bocznymi drogami. Jeśli już mijałem Musquoboit Harbour – to po prostu prałem dalej, do końca prawie, na ukochaną plażę Taylors Head Beach tuż za Spry Bay.

Więc tym razem zdecydowałem tą jednak poznać. Głównie dlatego, że mimo tych wielokilometrowych wąskich nitek szos w dół, do oceanu – to i tak o ponad połowę bliżej niż Taylors Head.

Jak ją opisać? Po prostu, prawdziwie. To Północna Polinezja. Te dwa słowa wydają mi się oddawać najlepiej charakter tej mało znanej plaży. Te dwa, lub może nawet tylko jedno: bajka.

Już końcowy dojazd wąską, krętą drogą wśród lasów i rozsianych rzadko malowniczych gospodarstw, nadaje tej wycieczce charakter bukoliczny.  

Plaża z cudownym szerokim i wielokilometrowym pasem drobnego, jak mąka piasku przypomina nieco właśnie tą w Taylor Park. Tylko przez fakt, że jest bardzo szeroką zatoką i całkowicie otwartą na ocean – ma duże fale nieustannie podpływające na brzeg. Co mnie naturalnie od razu ucieszyło. Pływanie w falach raduje mnie najbardziej. W przeciwieństwie do większości plaż, zejście z wody płytkiej do głębokie jest bardzo łagodne i bardzo długie. W zasadzie jest to sam w sobie niezły spacer i daje czas ciału na oswojenie się z szokiem temperatury (o ciele to jeszcze trochę potem powiem, LOL). Gdy jednak dojdziesz gdzieś do pół-pasa, to jużeś przepadł, już nie uciekniesz. Jeśli nie pierwsza, to na pewno druga fala cię zimnymi ramionami obejmie całego! Wtedy to już lepiej pływać z tymi falami niż być targany nimi w tę i we wtę.

Pierwszy dzień lata kalendarzowego i słonce sprezentowało temperaturę sierpniową. W Europie na takiej plaży byłoby tysiące ludzi. Tu dziś naliczyłem, ok.  … trzydziestu. Pewnie byłem jedynym nie lokalnym. No i ta temperatura iście sierpniowa była na plaży, na lądzie. Królestwo Posejdona ciągle zimne i mroziło stawy nóg. Ciało ludzkie jest jakieś dziwne, a że mężczyzna też czasem bywa człowiekiem, więc i moje jak rozkapryszona kobieta. Najpierw wrzeszczy, gdy zanurzam się po szyję: szaleju się idioto obżarłeś?! Wracaj mi zaraz na plażę z tej lodówki albo nogi zabiorę i razem na plażę uciekniemy, a ciebie niech te fale gdzieś w głębiny pociągną. I nie wiem czy żarty to, czy groźby prawdziwe, więc na wszelki wypadek wracam i siadam w słońcu na składanym krzesełku. Słońce grzeje. Nieźle. To ciało zaraz odwrotną litanie śle: czy ty myślisz, że ja to jakaś krewetka, którą w oleju na tej plażowej patelni będziesz smażył?! Wracaj mi zaraz do wody lub udarem cię draniu zabiję!  No tak – rozkapryszona kobieta, której nie sposób dogodzić. Więc kończę pisać i wracam do fal.

Tako rzecze Miś Puchatek …

Pan poeta, pan poeta … we wsi podkrakowskiej westchnęła kiedyś jakaś wioskowa białogłowa. A tu trzeba było nic tylko wyrżnąć w gębę zalanego wierszokletę i go do gleby sprowadzić z obłoków.

Ludzie są mądrzy i myślą, że wszystkie rozumy zjedli. A swojego własnego przetrawić nie potrafią. Więc Miś Puchatek zgodził się z przestrogą statecznej dziewanny skierowaną do nieroztropnych rumianków i floksów. Bo cóż by to było, gdyby tak każdy z każdym, jak i kiedy tylko mają ochotę? Sodoma-Gomorra panie kochanku, ot i co. A miś wie, co mówi.

Floksy i dzikie róże,

Rumianki, jak panienki,

Dziewanny, jak matrony,

Obsiadły małe wzgórze.

Na tej górce pod lasem,

W leniwe popołudnie

Plotły ploteczki wiejskie –

Tak bywało tu czasem.

Przechadzał się kawaler

Słomkę żujący w ustach.

Floksy oblał rumieniec,

Dziewanny podniosły szpaler,

Syknęły do rumianków:

Panienkom z dobrej gleby

Nie uchodzi rumienić

Lic łudząc tak kochanków!

Jaki morał z tego, pytasz?

Stateczna dziewanna wie, że

Dla rumianków trzmiel, nie chłopiec,

Jest tą bajką, którą czytasz.

I tyle na dziś –

mruknął śpiący miś.

A dlaczego mi się to wzięło i napisało? Gdybym ja to wiedział, to byłbym, jak ten Żyd z musicalu ‘Skrzypek na dachu’, który śpiewa:

Taki koncert – ojojoj! – jak ze snu,
Tu indyk, tam znów gęś, coś z kaczek i coś z kur
I już każdy w krąg połapie się,
Że właśnie ja, milioner, mieszkam tu.

Może z tego, że najdłuższy dzień w roku i upał jak cholera nieznośny. A o 10 w nocy nad wodą, na moich Kamieniach nic nie lepiej, tylko Łysy wylazł na niebo olbrzymi i śmieje się ze mnie. To się wzięło i napisało. I Miś był zadowolony, bo już dawno chciało mu się iść spać, a nie słuchać piosenek wiecznie narzekającego Żyda. A jak wyglądał Łysy? Ano tak:

Czy powroty są możliwe?

Dualizm języka miłości w pękniętym na dwoje naczyniu

Kastor i Polluks (rzeźba Josepha Nollekens w Victoria and Albert Museum)

Każdy dzień przynosi inne emocje. Mijają miesiące po kolejnych miesiącach, odkąd nie ma cię i ciągle nie potrafię w tym innym świecie się odnaleźć. Te emocje rzucają mną, jak pingpongową piłeczką od ściany do ściany szklanego, niewidocznego pokoju, w którym jestem zamknięty. Poniekąd stałem się dzbanem na te emocje. Kiedy wydaje mi się, że jestem już pełny, otwiera się w nim drugie dno. Może jestem dzbanem bez dna?

Dziś znalazłem zdjęcie naszego ostatniego mieszkania, w którym mieszkaliśmy w Surrey, ten niski murek, za nim mój dziki ogród, z niego wejście do długiego salonu z kominkiem, potem pobiegłem po schodach do naszej sypialni, z sypialni do mojej biblioteki – ale nic, pusto. Nie było cię tam. Potem było zdjęcie z naszego pierwszego domku w Guildford, trzypiętrowego townhouse. Biegałem po schodach w dół i górę kilka razy, ale też pusto.

Nie było cię tam, nie ma tutaj. Ale nie ma też mnie. Gdzieś się w tych kilkudziesięciu latach zgubiłem. Ja przestałem być, bo byliśmy my. Przesiąkliśmy sobą, przenikaliśmy siebie. I nagle tej drugiej części zabrakło. I nie potrafię powiedzieć tak normalnego zdania: kochałem cię. Brzmi po prostu absurdalnie i kompletnie fałszywie. Jak kto – kochałem? Przecież ja ciebie kocham. Nic takiego się nie wydarzyło, żebym mógł powiedzieć: przykro mi, ale od dziś przestałem cię kochać.  

To było już tak dawno temu, że nie wiem czy potrafię siebie własnego jeszcze odszukać, czy mogą sobą być i kim ten ‘ja’ niby jestem, gdzie? Naturalnie, że pamiętam tamtego młodego mężczyznę i nawet chłopca, którym kiedyś byłem. Ale ja już nie jestem tym chłopcem, nie ma już świata, w którym tamten chłopieć był, funkcjonował.
Można się nauczyć – choć na pewno trudno – funkcjonować bez jednej ręki. Jak jednak funkcjonować z połową duszy?

Chcę wrócić do świata, który opuściłem dziesięciolecia temu. Do kraju mojej młodości i dzieciństwa. Do mojej Warszawy, która była mi tak bliska. Jest jeszcze piękniejsza niż była wtedy. W zasadzie to teraz jest prawdziwie piękna, bo wtedy miała piękne miejsca, a jako całość była szara i nawet brzydka. Piękna była moją młodością, romansami, teatrami, koncertami. Mam tam ciągle całą gromadę bardzo mi bliskich i kochanych osób. Chciałbym jeszcze dać im z siebie bardzo dużo, odpłacić za lata nieobecności, w tylu ich ważnych dniach, wydarzeniach. Zwłaszcza tym najmłodszym. Opowiedzieć im o tamtej Warszawie, której nie znali, o Kresach, które takie miały dla naszej rodziny znaczenie, o starych grobach, które mają tyle opowieści, o jakiejś wierzbie w starym parku, starych aktorach, którzy zamieniali literaturę i poezję w życie. I życie, które na przekór tej szarości było poezją.

Ale, jak to zrobić z połową tylko duszy?

Język jest też złamany na dwoje. Nie, nie chodzi o wymienność, płynność, znajomość ortografii, gramatyki. To rzeczy drugorzędne, rzekłbym maszynowe, których można się nauczyć. Gdyby poeta pisał wiersz pilnując bezwzględnie, gdzie ma być biernik, gdzie celownik i mianownik, gdzie orzeczenie, a gdzie podmiot z dopełnieniem – moglibyśmy oddać poezję w ‘ręce’ AI (sztuczna inteligencja).

Gramatykę należy nie tylko przyswoić, należy ją oswoić. Tak jak konia, który jest zwierzęciem o wyjątkowo wysokiej inteligencji emocjonalnej. Naturalnym sposobem jego lokomocji jest step, trucht, kłus i galop. A przecież wszyscy widzieliśmy konie tańczące, robiące ruchy z pozoru kompletnie nienaturalne. Czy przestawały być wówczas końmi? Oczywiście, że nie! To samo jest u piszącego z gramatyką – nie może być jej niewolnikiem, musi stać się jej panem.

Gdy więc mówię, że mój język jest złamany na dwoje, to mam co innego na myśli niż formalną poprawność. Zwłaszcza w literaturze to pękniecie lub ten dualizm jest wyjątkowo zauważalny. Przyznaję, że słownikowo, zasobowo moja polszczyzna jest chyba mimo wszystko bogatsza niż angielszczyzna. Co jest chyba naturalne, bo mówić nauczyłem się w Polsce a nauka języka mówionego, jest badaj czymś tak naturalnym dla dziecka, jak nauka chodzenia, mycia się, ubierania i ze szkolnym sposobem nauczania niewiele ma wspólnego. To ta podświadoma potrzeba oswojenia świata, komunikowania się z tym światem zewnętrznym.

Gdy przyjechałem do Kanady byłem bardzo młodym człowiekiem. Ale byłem już człowiekiem dorosłym. Świat tej immanentnej chłonności dziecka był już dawno dla mnie zamknięty. Więc i te wchłanianie języka angielskiego było czymś sztucznym poniekąd, obarczonym skazami szkolnej ławy, słowników, leksykonów. Ta emocjonalna fuzja przyszła później i była pod każdym względem złączona z Johnem i naszą miłością. Miłość musi mieć swój język opisu, wyrażania uczuć i namiętności. To jest sine qua non. To może być język ‘na migi’, na cokolwiek. Ale musi być czytelny i zrozumiały dla obu kochanków.

W naszym wypadku naturalnie tym językiem był kanadyjski angielski. I odtąd stał się moim językiem. Jakkolwiek niedoskonałym – ale moim. Nie słownika, nie nauczyciela – mój własny. I wtedy, gdy się stał mogłem pisać wiersze po angielsku. Nie dlatego, że chciałem napisać wiersz ‘po angielsku’, ale dlatego, że ten wiersz rodził się po angielsku, nie po polsku. Od pierwszej frazy. Zanim napiszesz pierwszą literę w notesie lub na komputerze. Tu nie ma żadnego wyboru intelektualnego. To jest nakaz emocjonalny, wobec którego jesteś bezbronny. Mój język złamał się w ten sposób na dwoje. Tak, jak Polluks i Kastor. Niby osobno w dwóch ciałach i z dwóch ojców, a w jednej matce, jednym życiu i śmierci.

Czy potrafię więc w tym powrocie do miejsca i czasu, które nie istnieją – zaistnieć? I z tą dualnością językową funkcjonować w miarę normalnie. Bo ‘mój’ kanadyjski angielski nie jest dobrze opanowanym językiem obcym. On jest moim językiem. Językiem, którym myślę, czuję, tworzę gorsze lub lepsze wiersze. Tak, jak myślę i czuję ciągle w języku polskim. Tyle, że to dwa połączone, ale wszak samodzielne i osobne procesy emocjonalne.  A nad tym wszystkim cień olbrzymi złamanej na dwoje duszy.

Może nie mam już miejsca nigdzie? Może nie ma znaczenia czy będzie to Kanada, Polska czy Ekwador.

Kiedyś dawno, dawno temu jeździłem po wyspach polinezyjskich rozrzuconych na olbrzymiej przestrzeni Południowego Pacyfiku od Hawajów po Nową Zelandię. Jedna z tych podróży zawiodła mnie na zagubiony w tej przestrzeni maleńki atol Aitutaki. Wszyscy tam się znali, Był jeden duży sklep kolonialny, poczta i mały szpitalik przy maleńkim naturalnym porcie, gdzie raz na trzy miesiące zawijał statek z głównej wyspy Rarotongi z zaopatrzeniem w wiktuały niedostępne lokalnie. Ja miałem lokum w domku na palach z kotarami zamiast ścian na plaży, do brzegu mieliśmy może 20-30 metrów. Do tego portu i centrum handlowego atolu było spacerem może 10-15 minut i ta osada/miasteczko nazywała się Arutanga. Świat zewnętrzny wydawał się nie istnieć, a Aitutaki było centrum Kosmosu.  No i drobiazg – Internet dostępny dla prywatnego użytkownika nie powstał jeszcze kilka lat przed moim tam pobytem, a o czymś takim, jak Iphone nikt jeszcze na całej planecie nie wiedział. Tam teraz czułbym się najlepiej. Gdyby tylko nie to, że Internet i Iphone już na Aitutaki są … .   

The Chain Lakes bike trail in Halifax, NS

The southern end of Halifax offers very different bike trails – city trail that meanders as an elegant path for city dwellers. It is not necessarily my type of cake but yesterday was the day of my sweet tooth call. I have answered and voila: The Chain of Lakes Trail.

It passes so many industrial and commerce sites, crosses so many highway so many highways, that you would think that is a typical big city bike trail that has nothing to do with actual nature. That it is a manicured trail that gives a city folk the theatrical gimmicks of feeling that he is in wild nature. Which – of course – is not true, it is just orchestrated effort to mee that desire.

To my happy surprise, it truly is not the case with this particular trail. Yes, it is without any doubt a city trail. You will find there many walkers, bikers and families that you would not normally find in a forest, on the shores of wild lakes or a totally wild ocean. But it is also a trail that very quickly you forget about it. That you just immerse yourself in the astonishing beauty of passing little streams, meadows and an array of wildlife. Did I mention the lakes that give it its name?  Yes – the amazing Chain Lakes (there is two of them, hence the name ‘chain’).

I started it from a little small park off the St. Margaret Bay Road via Crown Drive. It takes you pass the First and Second Chain Lakes, after double crossing of two streets with special lights and stop signs for bikers and walkers, it follows you through more industrial neighborhood, yet again – if you don’t rise your head too high, you might not even notice as you are biking alongside the lakes Bayers and Lovett.

I meant to bike it many years ago, when we came with John to Nova Scotia. Never did. The time has come to fulfill that promise. I did and I’m glad.

Somehow, it felt that he is biking right beside me. That he kept glancing at me and smiling. But that is entirely different story to write.

This particular image (part of the industrial site close to the Lovett Lake) for some reason took me right away back to the 1980′ in Southern Alberta: there was a time when I was travelling often to the University of Lethbridge. Just before you see the city of Lethbridge – you see the old train trestle bridges that used to connect Alberta and the States on one end, and the Okanagan Valley on the other end. This structure is just a metal box that will eventually become some sort of warehouse. But that was the very first impression I had, when I noticed it. Funny how visual memory works independently in you brain. Of course that is not a valid argument that one has a brain. But a hope, nonetheless.

Camera walk from Conrad’s Beach to Stoney Beach in Lawrencetown

Camera walk from Conrad’s Beach to Stoney Beach in Lawrencetown

My favored beach outside of city reach, but very close. Parking could be a problem in summertime. Practically speaking you have to park on the curbside of the road and it could be a long way to walk, but the is no through traffic as the road ends there. The way to the beach is via very long wooden walkway, an it is very picturesque, I have always enjoyed it. Beach is very pleasant with a lot of good sand. For restless souls – a perfect place for nature walks. The sand dunes separate the beach from very interesting narrow walkways through grass and low growth patches of forest alongside the protected lakes-like marches.

I have been there so many times, can’t even remember how many. Swimming is fabulous but not for everyone at this time of the year, as the water is still very cold. But from middle of July to early November – it is a small paradise for swimmers. However – you can try even now. Cold, but manageable. I did.

Enjoyed the walks in that little forest and the sand dunes (there is a few narrow trails and please do use the trails – the ecosystem here is delicate and easily disturbed). The flora and fauna is beautiful. Small and larger birds, occasional deer, flowers, butterflies.

Today I did first time the entire trail, all the way past Conrad’s Beach and Tanner’s Sandy Point to the Stony Beach of Lawrencetown. The Stony Beach is a favored spot for Kitesurfing. Often, when you are on Conrad’s Beach you will see on the horizon to the east colourful kites gliding through the sky – these are the surfers from the Stoney Beach.

The sea has it’s own rules, not everything is manicured and ‘the grass’ is not always cut… . On my way back, by the Tanner’s Sandy Point I have found a relatively fresh dead body of a seal. That point is always very windy and waves are always high and dangerous. She must have been too tired to overcome the waves because otherwise there was no visible signs of any wounds of bites to her body. But to keep things in balance of sad and happy, maybe half an hour earlier, close by, I almost touch a very much alive and startled young deer. I was just walking through a narrow path in the dense forested part and startled suddenly the beautiful creature. She froze for a split second and quickly jumped back to the wood before I had a chance to raise my camera.

Brunatny nie jest biały ani czerwony ani niebieski.

Populizm ostatniej dekady to zdaniem moim nic innego niż puder i makijaż nałożony na straszna gębę faszyzmu. Na całym świecie. Jako, że faszyzm kojarzy się ciągle jeszcze z hitleryzmem, z obozami śmierci i obozami koncentracyjnymi, z Oświęcimiem, Majdankiem i Dachau – to lepiej nazwać tą wykrzywioną nienawiścią gębę ‘populizmem’. Mało sympatyczne słowo, ale nie gorszące aż tak. Zwłaszcza, gdy postawimy je jako antidotum wobec elitaryzmu, czyli tych światowych bankierów i gabinetowych polityków pociągających sznureczki kukiełek w starej grze wędrującej grupy sztukmistrzów i błaznów wyśmiewających naiwną gawiedź oglądającą te przedstawienie. Czyli jak rządzić by rządzący myśleli, że to dla ich dobra i że to oni są kukmistrzami, a nie kukiełkami.

Otóż współczesny ‘populista’ to nowa twarz i faszysty, i dyktatora, i polityka ohydnego pod każdym względem. Bardzo niebezpiecznego.

Wczoraj rozmawiałem z młodym człowiekiem niedawno osiadłym w Kanadzie. Emigrantem z Indii, Hindusem etnicznym. W rozmowie brała udział też znajoma Kanadyjka pochodzenia chińskiego, mieszkająca tu już od dwóch lub trzech dziesięcioleci.

Chińska Kanadyjka była oburzona, jak jej znajomy Hindus narzekał na Kanadę, jej strasznie wysokie ceny kupna lub wynajmu mieszkania w kontraście do zarobków nowych emigrantów. Narzekając na kanadyjskiego premiera Justina Trudeau, który był w jego opinii elitarnym i zadufanym w sobie politykiem nie rozumiejącym przeciętnego człowieka – wychwalał premiera Indii, niejakiego pana Modi. Spytała się jego ostro: skoro tam jest tak dobrze, a tu tak źle, to po co tu przyjechałeś i czemu nie wracasz? Ja też przyjechałam z Azji, z Chin. I zostałam na stałe, bo to o niebo lepszy kraj. Tam za narzekanie na prezydenta Chin znalazłabym się w więzieniu lub była pobita przez policję. Tu za narzekanie na premiera Kanady nic mi nie grozi. Narzekanie na rząd w wolnych krajach to raczej rodzaj sportu, spędzania wolnego czasu.

Byłem z niej dumny. Sam jako uchodźca przybyłem tu wiele dekad temu. Kraj przyjazny, zdecydowanie wolny. Żyłem i mieszkałem pod każdym prowincjonalnym i federalnym rządem: lewicowym, prawicowym i po środku. Wszystkie były demokratyczne i praworządne. Niektóre lubiłem, inne mniej. Zawsze, co kilka lat ja i moi współobywatele mogliśmy je zmienić. Lub nie, bo byliśmy akurat w mniejszości. Nikt nas za to nie pobił, nie zamknął w więzieniu, nikt nie szykanował.

Tak, dekady temu czasy były lepsze. Ceny nieporównywalne, zwłaszcza ceny mieszkań i na kupno i na wynajem. Ale czasy były lepsze w całym tzw. wolnym świecie. Bez porównywalnie. Lata pandemii covidowskiej zmieniły z dnia na dzień wszystko. Klasa korporacyjna przejęła w dużym stopniu komercyjną kontrolę nad społeczeństwem. Chciwość stała się poniekąd orderem dumy ekonomicznych możnowładców.

Spytałem więc tego znajomego Hindusa: a co myślisz o premierze Modi w Indiach? Odpowiedział, że jest wspaniały, że bardzo dba o Hindusów i Indie.

Kontynuowałem pytania: ty jesteś etnicznym Hindusem, prawda i wyznania hinduskiego? Ponownie – odpowiedź twierdząca.  Borowałem więc głębiej: znasz Indie bez porównywalnie lepiej niż ja, więc wiesz, że w tym olbrzymim kraju jest wiele grup etnicznych, wiele religii – czy wszyscy mają równe prawa z największą grupą hinduską?  Moment (ale bardzo krótki) jeden zastanowienia i odpowiedź: ci którzy pamiętają, że żyją w hinduskich Indiach i szanują premiera, którego wybraliśmy – tak.

Otóż i idealny, prawie bukoliczny obraz ‘demokracji ‘z łaski większości’. Jeśli dziedzicowi się pokłonisz, dziesięcinę odrobisz, to kijów na plecy nie dostaniesz.

A był to jednocześnie moment, kiedy służby kanadyjskie wydały jednoznaczną opinię, że rząd indyjski dokonał dwóch śmiertelnych zamachów w Kanadzie na kanadyjskich Hindusach islamskiego wyznania postulujących niepodległość lub autonomię Kaszmiru – od lat kości niezgody między Pakistanem i Indiami.

Zbędnym jest chyba przypomnienie tragicznych lat, gdy po ogłoszeniu niepodległości Indii kraj objęła pożoga bratobójczej wojny kierowanej właśnie przez wyznawców hinduizmu przeciw Hindusom wyznania mahometańskiego. Sąsiad mordował sąsiada, kuzyn wypędzał kuzyna. Tak powstał Pakistan i Bangladesz i współczesne Indie: w morzu bratobójczej krwi.

Dziś ten sentyment podgrzewa na nowo premier Modi – zbudzony z odmętów przeszłości populista, hinduski faszysta.

Bo czymże zaprawdę jest ten ‘populizm’? Brzmi niewinnie, prawda? Podobne do od ‘popularność’. A cóż złego być popularnym? Oczywiście właściwe pochodzenie lingwistyczne jest z łaciny i oznacza generalnie: ogólne, wszystkich, ludu.

Ale czyż nie był populistą ostatecznie sam Hitler?  Polityczny kombinator wyrosły na fali rewanżyzmu za poniżenie wersalskie?  Salazar był populistą, kimże innym niż popularnym trybunem ludowym był niejaki Il Duce – Benito Mussolini? Czyż ultrakatolicka Hiszpania nie kochała popularnego obrońcy wiary, Generalissimusa Franco? 

Po zwycięstwie faszystowskich ugrupowań we Francji w ostatnich wyborach europejskich, Prezydent Republiki Emmanuel Macron podjął wyzwanie rzucone mu przez francuską faszystkę Le Pen i jej sprzymierzeńca Jordana Bardella i zarządził nowe wybory parlamentarne w czerwcu. Nie musiał. Ale Macron jest demokratą. Nie będzie trzymał się władzy tylko dlatego, że może. To nie Andrzej Duda – to człowiek honoru i dumy. Jeśli Macron i jego koalicja wybory przegra, czy Francja, podobnie jak w 1941, przeniesie swój rząd do Vichy? Mam nadzieję, że jeśli wygra Le Pen i Bardellla nie zhańbią Paryża i przeniosą.

Fala europejskiego faszyzmu wraca do wielu krajów, w których kwitła w latach 30.  Francuscy populiści krzyczeli: nie będziemy umierać za Gdańsk! Dziś krzyczą: nie będziemy umierać za Ukrainę! Czym różni się premier Słowacji Fico dzisiaj, of premiera Słowacji księdza Tiso w latach 40. ubiegłego wieku? Różnice pewnie podobne do tych, jakie są między premierem Węgier Orbanem w 2024 a regentem Węgier w 1939 admirałem Horthy. Horthy ogłosił się regentem króla Karola … ale biednego Karola nigdy po koronacji do Budapesztu nie wpuścił, samemu zostawiając sobie nieograniczoną władzę królewską, a króla zmuszając na banicję i wczesną śmierć na Maderze.

Przypominane w dłuższym wstępie nazwiska i postacie współczesne i historyczne różnią się między sobą metodami rządów (a nawet i celami dalekosiężnymi) i środkami, samym charakterem, osobowością tych przywódców. Ale łączy je kilka cech bardzo zasadniczych: 1) głód nieograniczonej władzy, 2) generalna niechęć do klasycznej demokracji opartej na wolnym wyborze; 3) niechęć do wszelkich mniejszości: etnicznych, socjalnych, religijnych, które są zawsze podejrzewane o hołdowanie obcej tradycji, a przez to ponętne na sprzyjanie opcji przeciwnej populistom (wewnętrznie i zewnętrznie). 4) Nie zawsze wyraźnym i praktycznym jest też marzenie o powiększaniu własnej ‘przestrzeni życiowej’, tegoż wyraźnie określonego przez Hitlera lebensraum. Ale zawsze podkreślanym jest element bronienia ‘za każdą cenę’ lebensraum istniejącego – ten element jest sprytnie połączony jako nierozłączna część patriotyzmu (‘nie oddamy piędzi ziemi naszej’). Więc bardzo dobrze jest tworzyć nawet wyimaginowanego wroga-najeźdźcę.

W tym znaczeniu faszystowskiego populizmu, populistą był batiuszka Stalin. Rewolucja społeczna i komunizm/radykalny socjalizm były tylko wygodnym narzędziem, pojazdem do osiągnięcia marzeń terytorialnych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może przypuszczać, że Stalin pozwoliłby lokalnym komunistom niemieckim czy francuskim na samodzielne i niezależne rządzenie Francją czy Niemcami. Zresztą okres 1945-1990 wykazał w praktyce, jak ta niezależność i samodzielność wyglądała w państwach RWPG i Układu Warszawskiego.

Aby nie było cienia wątpliwości dwie zasadnicze końcowe refleksje:

  1. Polska – celebrowano fakt, że wyborach europejskich Polska wyraźnie stanęła w poprzek populistycznych zwycięstw tradycyjnych bastionów demokracji w Europie. Ale patrzono na to jedynie z perspektywy zwycięstwa PO i KO nad PiSem. Politycznie wygodne kłamstwo. Czemu kłamstwo? Dlatego, że poza PiSem i jego przybudówkami politycznymi (ziobryści, itd.) była jeszcze naturalnie jedna, bardzo poważna siła polityczna. Siła, która nie była koalicjantem PiS. Ale nie była bastionem tradycji zachodniej tradycji demokratycznej. Mówię o Konfederacji. Konfederacja zyskała w Polsce dużo więcej głosów niż i cała Lewica, ludowcy i Trzecia Droga. Z mojego punktu widzenia i rozważań na temat czym jest populizm – Konfederacja w tym zakamuflowanym faszystowskim populizmie mieści się idealnie. Gdy połączę więc procentowe wyniki wyborów w Polsce, to jasno się okazuje, że połączone na tej zasadzie wyniki wyborcze PiS i Konfederacji masowo pokonały cały blok demokratyczny. I to jest zatrważające. I odrażające.
  2. Jednego państwa nie wymieniłem. A pominąć milczeniem nie można. Izrael. Nie interesują mnie jakiekolwiek wyjaśniania i tłumaczenia na płaszczyźnie religijnej. Kto, skąd i dlaczego jest Żydem, kto jest tylko (lub aż) żydem? Kompletnie mnie te legendy religijne nie interesują. Interesuje mnie Żyd etniczny, który jest większością etniczną w tym państwie i który od samego początku tego państwa nim rządzi. Więc te państwo jest (wyjątkowo ostro i jaskrawo w ostatnich miesiącach ludobójczej wojny przeciw Palestyńczykom) na wskroś państwem populistycznym. Pod obecnymi rządami Netanjahu na wskroś faszystowskim.