Czy chwila piękna jest trwalsza od obojętnej nieskończoności?

Kiedyś, na jednej ze stron Facebooka poświęconej baletowi było zdjęcie młodego amerykańskiego tancerza lub bardziej właściwie adepta sztuki baletowej, Alexeya Orohovskyego. Nazwisko nic mi wtedy nie mówiło, zafascynowała mnie po prostu symbolika tego zdjęcia w tej wyjątkowej pozie. Zdał mi się, jak żuraw szybujący w obłokach, bądź łabędź w rytualnym pokazie piękna. Potem porobiłem troche szperania po internetowym kosmosie informacji i więcej się o nim dowiedziałem. Na dobrej drodze do obiecującej kariery baletowej. We wczesnym dzieciństwie uczył się tańca klasycznego w szanowanej Szkole Baletowej w Stuttgarcie pod kierownictwem Tadeusza Matacza. To zdjęcie namawiało mnie do napisanie czegoś o nim. Ale nic do głowy nie przychodziło. Oglądałem wszak na YouTube jego tańce i absolutnie się zgadzam, że powinniśmy o nim jeszcze w najbliższym czasie usłyszeć. Technicznie bardzo zdolny. Ale tu chodziło o zauroczenie wyjątkowym zdjęciem. O aurę chłopca-ptaka. Mitycznego bardziej niż realnego.

I odkładałem to pisanie przytłoczony zawirowaniem bieżących wydarzeń i konieczności pewnych wyborów, które muszę zrobić. Jakoś spokoju i ciszy, po które przejechałem od Atlantyku do Pacyfiku, znaleźć nie mogę. Może one są obce mojej naturze. Ale dziś, dziś właśnie pozwoliłem sobie na luksus oglądania wielu video z absolutnie najpiękniejszym i jednym z najlepszych na świecie od wielu, wielu lat baletmistrzem – włoskim Roberto Bole. To nie tancerz zresztą – to bóg tańca. Gdyby Nureyev był w połowie tak piękny miałby chyba pomniki przy każdej operze w Europie i Ameryce! Naturalnie jego uroda (ma dziś 50 lat i ciągle tworzy wyjątkowe kreacje, a w tym wieku już nie jest tak łatwo porywać publiczność i pokonywać własne ciało) niewiele ma wspólnego z jego pięknem tańca. Mógłbym go oglądać godzinami. Te kreacje są po prostu assolutamente incomparabile. I po naoglądaniu się ich – eureka! Wiedziałem już, co chcę napisać w kontekście tego zdjęcia. I napisałem. W hołdzie dla wielkiej miłości mojego życia od dzieciństwa; od Szymańskiego, Wilka i Grucy, od legendy Nizyńskiego i Ballet Russe – baletu. Kiedyś już tu chyba pisałem, że zazdroszczę kompozytorom, solistom, pieśniarzom i tancerzom. Bo mnie los po macoszemu obdarzył składaniem liter w słowa, zdania i rządki. A słowa nigdy wielkich emocji w ich chwale i klęsce nie opiszą, są zbyt ciasne. Ale to tylko umiem, więc to przeczytaj łaskawie drogi Czytelniku.

Piękno

Walą się kolumny świata, niczym

Kolos z Rodos Charesa z Lindos.

Miast uwiecznienia zwycięstwa,

bogowie ukarali go za pychę,

a historia pokryła swym kurzem.

Czy ukarzą jednako młodego

anioła pod przebraniem amerykańskiego

baletmistrza obdarowującego nas

swoim pięknem kształtów żurawia,

zamiast znudzonego światem boga,

psalmami ku jego pustej chwale?

Czy zemsta bogów jest zawsze

miarą ich pychy i  zazdrości?

Czy jest ich znudzeniem kruchości

i nietrwałości ich stworzenia?

Czy zemstą za kruchość, która

w nietrwałości i kruchości tworzy

obraz piękna zachwycającego?

(Bogumił Pacak-Gamalski, 2025)

Szkice z tamtego brzegu

Powiedzmy sobie, że jest rano. Czytasz gazetę (o ile czytanie gazety dziś nie wydaje się aktem anachronicznym lub wręcz formą jakiegoś protestu intelektualnego) na szpaltach ostatnich stron. Coś, co kiedyś określano, jako kroniki towarzyskie: kogo z kim i w jakiej kawiarni widziano, kto z toastu zrobił manifest polityczny lub improwizację poetycką, kto się wstawił na przyjęciu, a kto w kogo objęciach tańczył na parkiecie w popularnym klubie. Takie tam ploteczki.

Powiedzmy teraz, ze autorem takich ‘kronik’ nie jest zwykły reporter na dole skali talentu literackiego, a ktoś, kto jest bardzo dobrym pisarzem, obserwatorem życia. Efekt opisu tych samych zdarzeń diametralnie inny od zwykłej ploteczki towarzyskiej.

Na przełomie lat 80. i 90. pojawili się pisarze bardzo przeze mnie i mojego męża lubiani (głównie przez mojego męża namówiony byłem do ich czytania, bo naturalnie moje apetyty literackie był z wyższej intelektualnie półki, LOL). Znaczenie bezwzględnie miał fakt, że byli to pisarze nieomijający, (choć nieskupiający się usilnie tylko na tej tematyce) tematów otwartej seksualności. Seksualności homo.

Nie, nie mówię o książkach erotycznych czy pornograficznych, które wówczas w środowisku LGB (ten skrótowiec miał wtedy tylko trzy litery) były masowe i wydawane masowo przez dziesiątki wydawnictw tej tematyce poświęcone. Były to wszak ciągle czasy przed wszelkimi aplikacjami telefonicznymi, przez monstrualnym Pornhubem, erotyką i pornografią wszechobecną w telefonach, komputerach, czatach i innych licznych aplikacjach.

Mam namyśli głównie Augustena Borroughsa, Davida Sedarisa i Douglasa Couplanda. Wiem, że Coupland może tu trochę nie pasuje, ale wytłumaczę dlaczego jego wymieniam. i od niego jednak zacznę, gdyż z formalnego punktu widzenia istotnie tematyką LGB w omawianej książce się nie zajmował. Poza tym – trudno szukać innych intelektualnych kombinacji usprawiedliwiających ten wybór – z prostego faktu, że jestem wankuwerianinem (wankuwerczykiem?). To w tym mieście spędziłem najdłuższy i najbardziej aktywny okres mojego życia. I najszczęśliwszy.

  • Hey Nostradamus! Coupland wydał w 2003 roku[i] Cała rzecz dzieje się na przestrzeni lat 1980-2000. W okolicach obu brzegów Iron Workers Memorial Bridge, który spina Północny Vancouver ze Wschodnim Vancouverem w przemysłowych okolicach Portu Zbożowego.

Tu właśnie wylądowaliśmy z Johnem (moim mężem) w styczniu 1994, na odległość ‘rzutu kamieniem’ od tych miejsc, na Capitol Hill przy Hasting Street.  Mówić, że znaliśmy te miejsca, uliczki i biznesy, jak własną kieszeń nie jest absolutnie przesadą. Nie tylko miejsca, ale i ówczesną atmosferę tych uliczek. Dość wtedy podłą. A jednocześnie … swojską. Nie pretensjonalną? Vancouver lat 80 i 90 niewiele miał wspólnego z Vancouverem lat XXI wieku. Szczególnie te dzielnice Vancouveru.

Cała, nietypowo skomponowana, powieść jest de facto peanem wielkiej miłości i wielkiej straty. Czegoś, co bardzo silnie do mnie przemawia. Nie, nie ma w niej stricte sensu wątku gejowskiego, lesbijskiego, ani niczego, co można by nazwać homo. Ale Vancouver tamtych lat to miasto wyzwolone, miasto wrzące od zbudzonych praw i akceptacji środowisk LGB. A miłość, romans i ich pragnienie leżały u podstaw tego przebudzenia. To właśnie kilka uliczek tylko wyżej od akcji powieści (po drugiej stronie Hastings Street) był już wówczas cały świat lesbijskiej emancypacji – Commercial Drive pełen ,męskich’ typów butch woman. To tutaj, w tymże Vancouverze, ja z Johnem oficjalnie byliśmy parą. Tutaj, jako common law para, a nie dla wygody dwóch razem mieszkających kolegów, zaczęliśmy istnieć legalnie: jako parę zatrudniono nas w dużej kompanii żeglugowej, jako para płaciliśmy wspólnie podatki federalne i prowincjonalne. Więc lata 90 w Vancouverze były prawie pełną emancypacją praw LBG i niejako legalnym zatwierdzeniem równoległości tych praw z prawami większości heteroseksualnej. Powiedzeniem – wasza miłość jest równie ważna, jak nasza. A to jest kwintesencja bytu. I stąd Hey Nostradamus! Couplanda jest też książką o nas. Książką o miłości.

Jest jednocześnie wielkim reportażem literackim wkomponowanym w kanwę literackiej fikcji. Szczegółowość detalu opisu domów, mieszkań, ulic, okolic całej Doliny Fraser River jest wręcz zadziwiająca. Co kilka stron ten opis był tak realistyczny, że natychmiast sam w nim się odnajdywałem. Każdy fragment nie tylko miasta, ale i kompletnie dzikich i odległych od tego miasta okolic był mi znany. Fragmenty rzeki Chilliwack, oślizłe kamienie na tym dopływie rzeki Fraser, krzaki, dzicz i religijny fanatyzm okolic Agassiz. Gdy autor opisuje potężne czarne lasy, gdzie głębokie mchy kryły równie głębokie nory, w które zapadało się po kolana a i wyżej – to były lasy, po których chodziłem. Dokładnie wiem, w którym miejscu to było (Coupland opisuje tu tylko sytuację, a nie podaje dokładnie położenia tego miejsca, być może nie znał go z osobistych wędrówek – ja mogę to miejsce ‘palcem’ na szczegółowej mapie wskazać – tuż przed zakładem karnym, nieco powyżej pędzącej Chilliwack River, około 6-10 kilometrów od jej początku: emeraldowego Chilliwack Lake), z kart powieści przenosiłem się w fotograficzną pamięć moich tam wędrówek.

Więc ta powieść Couplanda z jego fikcyjnymi, pasjonującymi charakterami jest jednocześnie literackim reportażem miejsc akcji. Ten opis miejsca nie jest tylko realistycznym, naturalistycznym tłem – sam w sobie jest esencją tego miasta i okolic, jest – w pewnym sensie – kanwą powieści, równoległą do historii bohaterów powieści. Fascynująca lektura.  Mógłbym sugerować, że Douglas Coupland w Hey Nostradamus! był literackim odpowiednikiem Bolesława Prusa i jego Lalki – portrecistą swego kochanego miasta.

W tym szkicu interesuje mnie u tego autora właśnie ten w tle ukazany reporterski portret miasta. Ale gwoli sprawiedliwości należy krótkie synopsis treści podać.

Zasadniczo mamy do czynienie z dwoma głównymi bohaterami: Jasonem i Heather. Drugoplanowe, ale bardzo ważne postacie to: ojciec Jasona, Reg i krótko ukazana, ale bardzo ważna postać Cheryl. Jest szereg innych postaci, dobrze zarysowanych i z ważnymi rolami, ale to już w tle tylko.

Cheryl jest tu młodą uczennicą szkoły średniej (faktycznie taka szkoła w tym miejscu istniała). Chodzi do ostatniej klasy. Jason jest tam też uczniem. Oboje ulęgają wpływom i naturalnym w tym wieku rodzącym się pasjom. Ale Jason ma silne, wyniesione z domu nakazy religijne, ma je też – być może silniejsze niż sam Jason – Cheryl, która ma związki ze szkolną quasi fanatyczną grupa religijną. Seks tylko w związku małżeńskim. Młoda para wyjeżdża w tajemnicy przed wszystkimi do Vegas i tam biorą ślub w jednym z popularnych wówczas kapliczek ‘drive through’. gdzie nikt o nic nie pyta, prócz tego czy nie są w innym związku małżeńskim.  Nikogo nie interesuje też czy mają legalne, niepodrobione dokumenty. O paszport w ogóle nikt nie pytał, co było wówczas naturalne. Sam do Seattle jeździłem z prawem jazdy, jako jedynym dokumentem tożsamości. Inne były czasy przed nine-eleven (zamach w Nowym Jorku).

Cheryl ginie w niespodziewanej, niesamowitej masakrze wywołanej przez chłopców z tej grupy religijnej w stołówce szkolnej. Jason zdążył ją tylko konającą uchwycić w swoje ramiona zanim oderwą go od niej policjanci i sanitariusze.  Po kilku latach ożeni się ze starsza od niego Heather. Ale cień Cheryl nigdy ich nie opuści. W pewnym momencie znika Jason, rozpływa się, jak we mgle. Heather, kochająca go bezgranicznie rozpoczyna własne postukiwania Jasona. W trakcie tych poszukiwań, poszukiwań nie tylko fizycznego Jasona, ale chociażby jakiegos powodu, jakiejś przyczyny jego zniknięcia następuje jej ponowne zbliżenie z mitem CXheryl, z rodzina Cheryl i bratem Jasona, jego dziećmi. Zbliżenie ze skomplikowaną, w zasadzie odpychającą, postacią Reginalda (Reg) – ojca Jasona. W pewnym momencie staje się ofiarą oszustki, podającej się za łącznika –medium ze światem umarłych.

Czasami czytelnik wie już rzeczy , o których ona jeszcze pojęcia nie ma lub jest ledwie u skraju odkrycia pewnych fragmentów jego przeszłości. Struktura poszczególnych części jest chwilami męcząca i wymaga koncentracji przez wtrącanie nowych wątków lub nowych spojrzeń na znane już (lub właśnie znanych niewłaściwie) na ocenę kogoś lub czegoś. Gdy to zauważymy … jesteśmy już zbyt zaangażowani w całą powieść, by książkę odrzucić. A to dowód talentu pisarza. Trochę to przypomina wspinaczkę na jakiś szczyt: gdzieś, na którejś półce skalnej lub załomie skalnej ściany mamy w zasadzie dosyć. Wspinamy się już długi czas twarzą zwróceni do tego samego zbocza, a szczyt z obiecaną wizją horyzontu ciągle wydaje się tak daleko, wysoko. To się chyba nigdy nie skończy! Ale zainwestowaliśmy już zbyt wiele wysiłku w tą wspinaczkę, by się poddać i wracać z uczuciem pokonania i klęski. Tak, jak w tej powieści. Już chcemy odłożyć zmęczeni, że na kolejnej stronie nie ma oczekiwanego rozwiania wątpliwości, bo ileż razy można bez przerwy iść dwa kroki do przodu i trzy do tyłu? A nie odkładamy, bo chcemy jednak wiedzieć, zbyt się w ta historie i losy jej bohaterów zaangażowaliśmy emocjonalnie. To dowód talentu pisarza i świadomości, jak konstruuje powieść.

Wszystko to ma silne elementy świetnie napisanego kryminału o wielu wątkach. Ale kryminałem nie jest, jest powieścią o wiele głębszej wymowie, tkance. I jest – abstrahując od tkanki literacko-prozatorskiej – analogicznie pisanym świetnym reportażem tamtego miasta. Vancouveru i mojej młodości. Polecam serdecznie wszystkim, którzy kiedykolwiek w tym mieści lub okolicach mieszkali, zwłaszcza w tamtych czasach.

post scriptum:

reporterska potrzeba opisania rzeczywistości, jak ją się faktycznie postrzega naturalnie nie musi iść w parze z artystyczną wizją pisarza. Wydarzenie (masakra w szkole), które było genezą powieści – nigdy w Vancouverze nie miało miejsca. Coupland posłużył się tu straszną masakrą w szkole amerykańskiej w Columbine w Colorado, USA w 1999.


[i] „Hey Nostradamus”, Douglas Coupland; wyd. Vintage Canada (Random House), Toronto.Kanada; s.244

Eh, Sirius, Sirius … are you serious?

Eh, Sirius, Sirius … are you serious?

I did usually hunt for Moon (many times, LOL). for Venus (typical woman, timid and tricky, LOL), as for our own Sun – more than I should have, LOL. I was able to spot Orion from the Atlantic coast hanging from it’s cosmic street light post. But Sirius always was tricky. Today I choose a perfect night – clear and bright of of all the stardust flickering as on Christmas tree.

Tripod set steady an here we go. Only 8.5 light years away. What’s a light year for a dreamer? Nothing, really. Sirius being actually a binary star is often fluctuating in light waves and it shows on some of the photos. On one or two, I think, you can see the little sister of Sirius as a bluish spot. And yes, Orion is not far away, nor the two vey angry hunting dogs: Canis Major and Canis Minor protecting Sirius from very serious hunters set to destroy our star – the twins Castor and Pollux. On the other hand – what does it matter if the huge giant-star Antares could explode any day now. And I mean it is a huuuuge red giant. And it will collapse any second, and the show will be visible from Earth. Unlike another star that visited Vancouver recently – for that Antares show tickets will be free, LOL. Grab you folding chair and get ready. Really – anytime. Anytime between tomorrow and a … milion years from now. You see, the stars are extremely finicky, their concept of time is very much not in line with ours. But that I can’t fix. Not even with my old camera. Goodnight now.

Escaping words and worlds

I have been silenced, my words escaped me. For the first time in a long while I have that strange feeling. Are there subjects not worthy a comment, an opinion? Gosh, no! Climate catastrophe with 2024 declared the warmest since temperatures were recorded; Trump and his enormous threat to peace and world stability; Ukraine failing under the yoke of huge armies and armaments of Russia, and as a side reflection of that – posing a growing threat to the safety of Polish borders. Perhaps European war is inevitable? War in Europe would be catastrophic beyond comprehension.

But I don’t have to add anything to these subjects. They only captivate my interest, worries for a moment. Like some side show on the peripheries of reality. My reality.

Ensuing grief? I’m not sure if this is just grief anymore. I am gradually loosing an interest in all of it, and I do mean: in all of it, the world around me. It is, I’m in it, but I’m outside of it.

Poetry still has some weight, some meaning, but even that meaning changed.

Our time

Do I write words or

do I write meanings?

What else is there more

in search of  being?

To look outward to

world and it’s people

or inward for you?

Meadow, church steeple?

But,  if I gaze to

stars, then Venus I

choose in hue of blue!

For yours, our divine

time we had for us,

when the world was mine.

(by B. Pacak_Gamalski, 2025)

Does that sonnet tell of me, does it fill me still to the brim of my soul and heart? It does in some way. But in some, I still yearn the company of friends. Of faces dear and voices warm. Still want to care about them, the dear ones, even if they don’t really need to be taken care of. It is often that the ‘caretaker’ of people needs to give that care more than those, who receive it.

As for the rest of the world outside of my inner one, it seems to be diminishing ever more. Objectively speaking that world is in great need of care – it just doesn’t hold any sway over me anymore or less and less.  Is it right to feel like that? I don’t know. I try to avoid passing judgment.  They say that you should never represent yourself in court of justice; you should have an advocate to do that. But who are ‘they’, anyway? And if they do pass a judgment – do I really care? Or will I remain silent, without words that used to be plentiful?

But when I will start write just words without meanings – someone please let me know and silence me.

Biegając po niebie Running through night sky

Biegając po niebie           Running through night sky
Nocne niebo kusi, obiecuje, zachwyca. Gwiazdy migocą, szeptają coś,  te małe drobiazgi wydają się biegać, gonić ze śmiechem. Więc goniłem za nimi z kamerą. Nie dały się złapać. Jeno Łysy pilnował swą wielgachną latarnią by swawoli za dużo nie było. Venus troche udało mi sie podejrzeć, gdy krygowała się przed Orionem siedzącym na dyszlu Wielkiego Wozu. Ale Łysy tak silnie świecił, , a Wenus tak się w odległych kątach kryły ze swoimi zalotami, żem ledwie mógł nieco tylko podejrzeć. Com widział, to pokażę.
The night sky today was particularly busy with lovemaking or love-hoping. Although Moon kept an eye for proper behavior and shone huge light to toward the dark corners. Especially were Venus tried to spark an interest in her beauty from handsome Orion. As she tried to hide in the shadows of the night sky - I had hard time to catch her splendor. But what I did - I will show you.

MOON

VENUS

An exercise in futility or search of meaning? A battle with a microphone and poetry.

How do you write a poem? Where is it borne? I mean –  how the simple act of poetic writing occurs, how is it borne?

Of course, there are poets, who simply give themselves a task of writing a poem or three per day, or per week. When you do have a career as a poet, you are expected to keep writing. You need to publish here and there in a literary paper, every so often to publish a full new book of poetry. It is a job after all to maintain a name in circulation.

On the other hand, there are these impossible poets, who simply don’t give a damn about the business of being a poet. They just write when they feel like. Maybe once a day, or once a week, a month per chance?  And some might even get silent for extended period of time.  Free spirits.

What interest me in the original question is not how often or how rarely they write, but how the poem, the words are borne. Do you say them aloud? Is it possible that you think: I will write a poem about this or that? Do you seat yourself and start saying that poem aloud and copy it on paper (keyboard)? To be precise – is a poem borne in your soul or in your brain? Is it possible to use a verbatim form of recording a poem?

The other day I used a microphone that ‘types’ the words into a computer by itself (what will they think of next, LOL!).  Therefore the poem was deliberately born in the brain. It had no form or ‘sketch’ that I ‘copy’ on paper. It was becoming as I was saying it to the mike. I knew therefore what I was saying but had no idea what the next stanza will be. In a way it turned out to be …a discourse with the microphone. And the microphone was trying to correct my trail of thought, LOL, which I resisted angrily. It became almost a battle of wills. Very amusing. Decided to keep it, as a reminder that it definitely is not my way of writing poetry.  It felt almost Kantor-esque, if I can use the workings of great Polish and international theater stages by Tadeusz Kantor.

Here it is, cacophonic, almost angry, but somehow makes (maybe only to myself?) sense.

Verbatim

the day is done when

 the night is bright

 nothing is the same

 mornings are late

nights are brighter

by Moon’s shine

flowers are not done

flowering again

 birds are  not singing

 I think it’s harder

 to listen  exactly

 to what I’m saying

 do not correct me

 do not embellish

my words I am

 the poet nor are you

 my angel my fan

 my listener it

  takes too much time for

 you to understand

 what I need from you

  but we will  get  there

 a day at a time

 an hour after hour

 a year after year

 bye bye now

 time to go to bed

when we will talk again

 it should be easier

 I am going to

 a new day good night

 my lover per chance

Trails, Sun and Moon above Okanagan Lake

Trails, Sun and Moon above Okanagan Lake

During the long Pleistocene there were few glacial movements in what is known now as an Okanagan Valley. It created an amazing mixture of land and water formations near Kelowna. Of course Okanagan Lake, the largest depository and former deepest channel of the glacier as it retreated from these lands. But there is multitude of smaller lakes stretching to Shuswap and Arrow Lakes to the east and multitude of smaller lakes in the mountains and hills surrounding the valley. Between – a maze of streams and small rivers feeding middle size lakes (Maramata, Kalamalka and Wood – to name just a few) or the huge Okanagan Lake.

Today I went for trek to some of the high hills (mind you – still hills, not proper mountains) on the southeast above Kelowna. It is a mixture of grassland and small patches of wooded area with pines and shrubs. Human habitation is ever encroaching there, as people build more and more monstrous mansions higher and higher.  Still, I hiked higher and further. At a certain spot, traversing a deep gully with very steep sides I have noticed a narrow trail from the bottom to the other side. As the gass was half frozen and numerous patches os snow made it slippery, I gladly took that narrow trail. I realized quickly that it was narrow for a good reason – it was not made by other hikers but by animals. The only marks I found were those of coyotes and very distinctive footprints of a bear. As the slopes were very steep, I couldn’t see what was on the other side and ascertain how fresh the footprints were. My chances of running very quickly on that terrain were rather slim. But today our paths did not cross… , LOL.  I followed, were I could, old existing trails: aptly named Hoodoo Trail, Coyote Trail and Grassland Trail. In parts – mostly it was just the grassland and the trails appeared and disappeared under the grass and snow.  

The view from these hills toward the city far away and the mountains above me was just amazing. An eagle was screeching angrily at me – go home! And laughingly I yelled back at him: never you mind, I will not bother you, go away! Which he did flown away from hi s nest on one of the tall pines. The eagle also gave sign that a true spectacle was just about to begin: the absolutely stunning sunset on the west side and almost full moon on the east. It was something to behold. Hope my camera captured part of it. Enjoy.

Rozmowa ze sobą

Zgubiłem klucze do mojego życia Nie wiem gdzie je położyłem. Na którym stole, na którym biurku, w której kieszeni, w której ręce?

To było bardzo proste, gdy byłeś obok Ty. Ty zawsze wiedziałeś gdzie je położyłem Ze śmiechem podawałeś mi je przy drzwiach: są tu, gdzie je wczoraj położyłeś. Brałem je i wychodziłem z domu. Wkładałem do stacyjki samochodu, przekręcałem, silnik ruszał i jechałem sam lub częściej razem z Tobą. Naszą drogą. Przez mosty, przez rzeki, przez góry, przez miasta. Przez życie.

Więc nie szukam tych zagubionych kluczy teraz zbyt dokładnie. Zgubiły się. Nawet, gdy znajdę – gdzie jechać? Samochód też zagubiony.

Już byłem blisko raz, kilka tygodni temu ledwie, odnalezienia skrawka tej drogi, fragmentu mapy. Już podawałeś mi dłoń i uśmiechałeś się, mówiąc tym uśmiechem: dobrze, chcę byś jechał znowu dalej. Ulicami naszego miasta tu, nad Pacyfikiem.

To wydawało się takie proste – chodzić samemu lub z przyjaciółmi tymi uliczkami koło Holland Park w Surrey, wokół Capitol Hill w Burnaby, na West End w Vancouverze, w kolorowym Ladner.

Ale wyjechałem stamtąd na chwilkę tylko, na kilka dni ledwie. I samochód zniknął, gdy wróciłem. Postawiłem widocznie nie na tej ulicy, pewnie nie w tym mieście.

Wyciągasz rękę, chcesz mi pomóc. Uśmiechasz się tym jedynym na świecie uśmiechem, który nadawał sens wszystkiemu. A ja jestem taki bezradny bez ciebie. Gdy ciebie gdzieś wiozłem przez wertepy, gdy podawałem rękę na skałach, którymi wędrowaliśmy – byłem silny, zaradny. Teraz, gdy ta ręka nikomu niepotrzebna –utraciłem moją siłę.

I już nie wiem, czy te klucze można znaleźć, czy samochód odszukać i czy mogę ponownie jechać tam – do nas, naszego domu i zacząć żyć ponownie. Nawet tam, w tym magicznym mieście naszego szczęścia. Bo jeśli tym razem cię tam nie znajdę – to poco mi te klucze, ten samochód, to życie?

Powinienem być szczęśliwy

Dzień dobry – mówię ludziom napotkanym. Wydaje się, że jest dobry. Kiedyś był, dziś nie zawsze rozumiem skąd nam tyle dobra się nabrało do kosza. A był pełen, jak róg obfitości.

 Było po prostu, jak słońce na niebie, jak woda w rzece, jak krew w żyłach. Tak było, a już tak nie jest. Wydaje się jeszcze, że sprawy układają się tak, jak układały się do tej pory.  A nic nie jest wieczne, nic nie jest dane na zawsze, więc te drogi i mapy prowadzące gdzieś, są jak kompas bez pola magnetycznego. Wszędzie jest i północ i południe jednocześnie, wschód i zachód, dzień i noc. Doprawdy, w głowie się czasem kręci, ale najczęściej jest mi to kompletnie obojętne.

Szumiałeś mi, jak flaga na wietrze,

drżałeś, niczym rozgrzane latem powietrze.

Z flagi pięknej pozostało drzewce –

nie mam, nie słyszę, nie widzę, nie chcę.

Wszystko stało się chwilami inne, niezajmujące. Nawet sztuka, literatura, ba – wiersze. Komu one potrzebne? Wiec takie proste, zwykłe rymowanki się kładą na kartce. Bo pisać trochę umię, tak jak chodzić umiem, no to chodzę. Wcale nie oznacza to, że jestem sprinterem olimpijskim lub nawet powiatowym. Czy gdzieś jeszcze dojdę, czy dojadę tym samochodem?

Wszystko było drogą i podróżą.

Było widokami, które nie nużą,

jak wybrzeża rzek i Côte d’Azur,

łąką, plażą i bukietem tęcz z chmur.

Właśnie – było, ‘wszystko było’. Czas przeszły. Toteż nie zapisuję tego, jako jakiegoś eseju, jakiejś prozy poetyckiej, refleksji. Nie. Gadam ze sobą czasem żeby nie nudzić rozmową innych. Trochę bez składu i ładu. Nie muszę się martwić o ‘składnię i ładnie’. O jakiekolwiek bon tony. Trochę, jak takie podstarzałe dziecko, które samo z sobą (w domyśle: z niewidzialnym słuchaczem) prowadzi dyskusje. Jak się znudzi – to przestaje.  Mimo wszystko nawet siebie samego nie można słuchać zbyt długo. Cierpliwość wobec samego siebie ma też swoje granice.

Blask Warszawy

Blask Warszawy

Kiedyś, przed wieloma laty, lubiana i popularna wówczas piosenkarka Rena Rolska śpiewała:

Długą, potem Freta
Między kramy, prosto w ramy Canaletta
W pejzaż malowany
W urok zapomniany, warszawski czas
Konie jabłkowite
Bladym, sennym świtem powiozą nas

Piosenka nosiła tytuł “Fantazja warszawska”. Gdy Janina przesłała mi swoje zdjęcia z jej spaceru z kamerą po Starówce, po Krakowskim, Nowym Świecie, przy Pałacu Kultury – ta piosenka, ta melodia natychmiast grała mi w duszy. Tyle już lat temu, dekady gdy słuchałem jej w odbiorniku radiowym, A ileż razy wiele lat później, gdy z mojej Warszawy wyjechałem, nuciłem ją sam sobie … Wiec, gdy te magiczne zdjęcia zobaczyłem, pomyślałem: co za piękny poemat fotograficzny tego przepięknego miasta. Warszawa moich lat nie była taka piękna, jak dziś. Nie była prawdziwą metropolią Europy, jaką jest teraz. Ale Stare Miasto, Krakowskie Przedmieście i Szlak Królewski pozwalał nam wtedy zapominać o szarzyźnie i brudzie socrealizmu. A teraz … tęsknić. Tak, jak tęskniły generacje tych, co wyjechali z wielu powodów. Do czego? Do miasta tylko? Chyba nie tylko – tęsknili do atmosfery, do swojej kawiarni, do przyjaźni i miłości młodości. Kawiarnia warszawska, ach, godzinami o niej mówić można. Każdy jakąś swoją lub swojej paczki przyjaciół miał. Tak, jak K.I. Gałczyński wspominał jego i jego przyjaciół kawiarnię “Zodiak” w wierszu ‘Warszawianie”‘

Nasi warszawiacy frontem do ulicy
siedzą i pijąc kawę z miną tajemniczą;
szepczą o Rzeczycy, Horzycy, Wolicy
oraz Gombrowiczu i Kurnakowiczu. (fragment )

Ale starczy obrazów malowanych słowami. Teraz te prawdziwe, Fotoreportaż Czaru w obiektywie Janiny Zwierzchowskiej