Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

(pisane w kafejce Melriches na Davie, w Vancouverze, 18 listopada 2025)

Dziś byłem zły na Ciebie. Jeszcze jestem.

Wróciłem tu, na rzut kamieniem do naszego domu. I mogę iść tam, mogę walić w okna, krzyczeć, a nikt mi nie otworzy, nikt nie spyta, czy potrzebuję pomocy.

Z okien mojej pustej sypialni patrzę na mosty łączące brzegi wielkiej rzeki. Równie szerokiej i prawie równie ruchliwej, jak ten kanał atlantycki łączący dwa miasta w Nowej Szkocji. Tam też, po tym listopadzie okrutnym, nieludzkim, z okien naszej ostatniej wspólnej sypialni widziałem most łączący dwa brzegi: ten z naszą sypialnią, na drugim szpital, gdzie Cię żegnałem zaklęciami i łzami.

Dzień wcześniej, na kamiennej podłodze korytarza łączącego naszą sypialnię z moją pracownią-biblioteką klęczałem nad Tobą leżącym na tej podłodze. Krzyczałem też, zaklinałem usiłując ustami wepchnąć życie w Twoje ulatujące życie. Nie miałem czasu na płacz, bo każda sekunda była droga, trzeba było być uważnym, czujnym, chciałem być demiurgiem, który tchnął w Ciebie te życie odlatujące, powstrzymać je w Tobie. A tyle jeno zyskałem, żem bicie serca utrzymał nim przyjechały te karetki. I przez to mogli Cię potem do tych maszyn okrutnych podłączyć.

A Ciebie już w tym ciele zmęczonym nie było. Już byłeś wolny. Już Cię życie nie szarpało, nie gryzło, nie zadawało bólu.

Nigdy nie byłeś samolubny, myślący głównie o sobie. Nigdy – prócz tego dnia, na tej kamiennej podłodze przy naszej sypialni. A tego właśnie dnia powinieneś myśleć o mnie, nie o sobie. Tego dnia, tam, w ostatnim momencie powinieneś zdobyć się na ten wysiłek i zabrać mnie ze sobą. Musiałeś, a nie zrobiłeś tego!

          Tak – byłem silny. Ale byłem silny, bo miałem być silnym dla kogoś. A na cóż mi dziś moja siła? Zbędna, jak te powietrze, którym oddycham. I dlatego jestem zły. Nie dlatego, że Cię nie ma, skoro być przecież nie możesz. Jestem zły, że ja jestem.

∞∞∞

Po miesiącach wielu, gdy wróciłem tu, do naszego domu, naszej prowincji, zjawiłeś się kilkakroć nocą w moich snach, szeptałeś zatroskany, że nadszedł czas, że mam żyć, że dajesz mi prawo do życia znowu, że chcesz mnie widzieć korzystającym z niego, żyjącym. Sądziłem, że masz wiedzę szerszą niż moja, bo ‘stamtąd’ pochodzącą, tą wszechwiedzącą. I poszedłem za tą radą. By obudzić się którejś nocy i zreflektować, że nie, nie masz racji. Że tej wiedzy tam, gdzieś w kosmosie, nie ma. W każdym razie nie więcej niż jest tu. Bo na cóż mi twarze i dotyk kochanków młodszych o generację? Nie jestem wszak wampirem, któremu do życia potrzebna ich krew. Mnie życie po prostu nie potrzebne.  Nie potrzebni mi kochankowie, którym nic prócz fizycznego momentu nie mam do zaoferowania. Nie chcę być tym dzbanem z fatamorgany, z którego nikt nie może się napić. Nie chce być ni tym dzbanem, ni tą wodą dla spragnionych. Nie chce po prostu. To takie proste.

Nigdy, w żadnych dokumentach, w żadnych szeptach, przysięgach i pocałunkach nie wyrażałem zgody, że sobie gdzieś po prostu ulecisz, przestaniesz być sam, beze mnie. I o to jestem zły. Bogów i szatanów się nie lękam. Śmieszą mnie swym wabieniem i przestrogami.  

Tylko … widzisz i ten dzień dzisiejszy, ten zły dzień, dobiega właśnie końca. I z nim odchodzi moja złość egoistyczna, żeś mnie wówczas nie zabrał ku tej drugiej krawędzi świata. Tamten dzień okrutny i ten dzisiejszy pełen złości na Ciebie pewnie wrócą jeszcze nie raz. Ale nic, żaden kataklizm, żadne zaćmienie słońca i gwiazd nie zaćmi szczęścia z dnia, w którym znalazłem Ciebie. A szukałem przez wiele długich lat, w wielu krajach na kilku kontynentach. Za bardzo drogie klejnoty płaci się bardzo wysoką cenę.  

Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

W kwietniu 1999 roku poszliśmy w wielkiej arenie General Motors w Vancouverze na koncert Andrea Bocceli. Siedzę teraz i słucham jego dysku ,Romanza’[i].  I krzyczę bezgłośnie.  Bo to wszystko wraca: nasze koncerty, nasze podróże, nasza miłość, nasze marzenia.

Ostatnią ścieżką na dysku jest oczywiście duet „Time to say goodbye” Sary Brightman z Bocellim.  Ileż razy słuchaliśmy tej porywającej i strasznie smutnej piosenki … czas się żegnać już.  A przecież nie był! Nie jeszcze i nie tak.

I podła pogoda za oknem dziś, deszcz w silnych podmuchach wiatru, nie zastanawiając się wiele pomyślałem: posłucham „Romanzy” Bocelliego. I było OK, uwielbiam jego głos, jego interpretacje. Zapomniałem o tej ostatniej ścieżce dyskowej i kompletnie mnie powaliło, gdy popłynęła ta pieśń i Sara Brightman w duecie z Bocellim.

Sara, którą uwielbiał za jej niezapomnianą kreację w roli  Christine Daaé  w „Upiorze w Operze”. Był aż trzykrotnie na tym przedstawieniu: raz jeszcze w Calgary i potem dwukrotnie w Vancouverze, ze mną, ze swoją mamą jeszcze w Calgary i z moją później w Vancouverze.

A teraz, z tym ponurym deszczem zbliża się ten dzień fatalny w listopadzie. Dzień, w którym nadszedł ‘czas powiedzenia żegnaj’. Przeklęty dzień.  W jakiś sposób umarłem wówczas też.

Miesiąc wcześniej, gdzieś o tej porze października jak dziś, wymusiłem na nim przejażdżkę samochodem.  Pojechaliśmy na plażę, pierwszą plażę, na którą pojechaliśmy po przeprowadzce do Nowej Szkocji kilka lat wcześniej.  Wybrałem trasę piękną jesienią przez Cow Bay Road, prowadzącą malowniczą drogą nad wybrzeżem, wzdłuż lasów zielonych jeszcze, aż do tej Haven Beach i słodko-słonych rozlewisk jeziorno-bagiennych przed plażą. Był zadowolony. Ja też. Wiedzieliśmy, że nas czas się kończy. Nie sądziłem, że tak szybko. Zdjęcia poniżej z tego dnia właśnie.

Nigdy, przenigdy nie pogodziłem się z tym. Nie potrafię do dziś.  I nigdy już sobą, takim, jakim byłem, być nie potrafię i nie będę.


[i] „Romanza”, producer PolyGram Group Canada Ltd. (based on 1996 Insieme Srl).

Genealogia Krzyku

ECHA KRZYKU

Po schodach wierszy

idę do Ciebie

każdego dnia

i każdej nocy.

Spotykam na nich

słowa siedzące

na stopniach – samotne,

milczące. Smutne.

Bezdomni przechodnie.

Tylko okrzyk się wyrywa

z piersi, z lędźwi, z serca:

Wróć!

B. P-G, 10.2024


Czas nie jest łaskawy, jest okrutny w tej wspinaczce po krętych schodach. Poręcz pogięta, nierówna, spękana. Zadzieram głowę patrząc w górę i widzę niekończący się tunel, jak szyb w głębokiej kopalni. W półmroku migocą żółte żarówki ze zbitych abażurów. Idę. Które to już piętro? Zamknięte szare drzwi na klatkach schodowych nie mają numerów ani nazwisk. Tracę orientację czy to dopiero trzecie, czy już dziesiąte? Ile jeszcze pozostało, by dojść do ostatniego?

Szyb wydaje się teraz bardzo wysoki, bardzo głęboki. Wystarczy bardziej pochylić się przez tą kruchą balustradę, by skończyć tą wędrówkę do nikąd.


Halina Poświatowska pyta w wierszu:

czy świat umrze trochę

kiedy ja umrę

i odpowiada z charakterystyczną dla jej poezji pozytywnością:

a jednak

miło jest pomyśleć

że świat umrze trochę

kiedy ja umrę[i]

Nie podzielam jej optymizmu. Świat to jest wszystko, więc śmierć jest jego naturalną częścią. Jak liście,  które opadają jesienią, by wiosną nowe mogły się wykluć.

Może świat się cieszy na myśl, że nowe jasną zielenią się ukażą? Może patrzy z niechęcią na te stare listopadowe, podkurczone, zwiędłe ruloniki o brudnym, szaro-brunatnym kolorze? Może te płonące jeszcze złotem późnego września były urocze – ale te w listopadzie już świat znużyły. I szybko opadały szeleszcząc suchymi westchnieniami pod kopytkami saren i butami człowieka.


Kazimierz Wierzyński w wierszu „Okna”[ii] pisze:

Ciągną ich okna.

Skaczą.

(….)

Dlaczego nie pochwyciliśmy ich w locie,

Dlaczego nie rozpięliśmy w dole prześcieradła,

(,,,,)

Nie słuchają.

Stają na parapecie.

Skaczą.

Puste, otwarte okno

Przerażenia.

Puste mieszkanie

Otwarte na przestrzał.

Trwoga istnienia.

Bez wątpienia Wierzyńskim targało uczucie bezsiły, może nawet wstydu, że nie potrafili tego ‘prześcieradła’ pod spadającym z górnego piętra Lechoniem rozłożyć? Ale skoczył. Z lęku? Z mocy? Z rozczarowania?

Czy po prostu cały ten świat przestał być już jego światem … Nie wiem.  I nie wiem czy bym potrafił i czy bym chciał dać mu lepszą radę. Czy istnieje lepsza rada? Był słaby? A może był mocny? Świat, jako taki był obojętny, że jeszcze jeden liść spadł. A wy, którzy go opłakiwaliście? Przecież nikt inny, tylko wy stworzyliście tą człowieczą wersję świata, który wpędził go w neurastenię, w kompletne odizolowanie, życie pod dwoma osobami.  Świat nie jest okrutny. Świat, jako taki jest po prostu okrutnie obojętny. Tylko ludzie bywają okrutni.


Nadspodziewanie inne zupełnie, nieco zabarwione cieniem dekadentyzmu, a nawet Przybyszewszczyzny, i paradoksalnie żywiołowej tężyzny są wiersze wyjątkowej poetyki Paavo J. Haavikko[iii] – poety fińskiego, dziecka europejskiego modernizmu, już skażonego podmuchem postmodernizmu: ambiwalencji, pewnej ironii wobec surowych i trwałych elementów tradycji i kontynentalnej i rosyjskiej (kultura fińska targała się między tymi dwoma molochami światopoglądowymi, omal metafizycznymi). Jest ‘fińska’ w swej surowości, oszczędności. A przecież pobudzona duchem Sibeliusa i jego artystycznym wywodem muzycznym z wyraźnym elementem lokalnego patriotyzmu. Ma więc  paradoksalnie elementy późno-romantyczne, więc oparte na innych strukturach zapisu (muzycznego, słownego, malarskiego, generalnie: narzędzi twórczości artystycznej jakiejkolwiek).  W jego przypadku przymiotnik ‘fiński’ ma kolosalne znaczenie. Jest zakorzeniony po szyję w geografii i surowym klimacie Finlandii. Jest wręcz fińskim naturalistą i niemalże otoczony mgłą skandynawskiego pesymizmu. Przestrzega przed wspominaniem.

Nie wspominaj

Umarli

wspominają umarłe,

kwiaty jesieni

wspominają ośnieżone

kwiaty wiosny[iv]

Oskarżenie? Przestroga? Normalna kolejność pór życia. Mimo to mówi: nie patrz wstecz.  Prawie to Asnykowskie: trzeba z żywymi naprzód iść[v], tyle, że w surowej topografii fińskiej. U Havvikko znajdowałem zawsze konsekwentną egzotykę zimy i jednocześnie witalizmu męskiego. Jakby krzyczał: trzeba płodzić żeby rodzić! I jest bardzo – jakbyśmy dziś powiedzieli – mizoginistyczny. Dzisiejsza wrażliwa empatia aż się wzdryga przed takim, mechanicznym omal, postrzeganiem kobiet. Nasienie jest pierwsze, a jajo to tylko wygodny transport Życia, przetrwanie. Autobus lub pociąg, do którego się wsiada by dojechać od A do B.

Ten aspekt jego poezji nie podoba mi się dziś, w XXI wieku.  Ale – poeta to nie filozof, to nie psycholog.  Nie pisze po to by się podobać, ale dlatego, że ma coś do powiedzenia. Coś nadzwyczaj intymnego. Jeśli pisze, by się podobać – powinien zająć się czymś praktyczniejszym.  To zupełnie poboczne jednak uwagi. Nie interesuje mnie w tym tekście ‘sympatyczność’ poetów. Interesuje mnie ich poezja w opisie Straty, Krzyku, śmierci sensu życia.


Nie wiem czym jest mój nieustanny, nieprzerwany krzyk. Głuchy. Ale powoli rozrywający membrany moich uszu. Żyję by pamiętać – pamiętam, bo żyję. Dnie i noce na brzegach: morza, jeziora, śmierci i życia.

Każdego dnia, jak w tych dniach ostatnich, wywożę cię na spacer. Choćby tylko po to, by wysiąść z samochodu i przejść kilka metrów. Byś żył, widział, oddychał, patrzył na kwiaty, na ocean. Nie chce cię zamknąć, jak w sarkofagu, w naszym mieszkaniu.

Wyrywałem cię Śmierci każdy dzień, który mógł być ostatnim. Potem każdą godzinę. Przy minucie, gdy nadeszła – przegrałem. Śmierć, wydaje mi się, była też zmęczona tą szarpaniną i powiedziała: dosyć. I zrobiła, jak powiedziała.

Mimo to, zdążyłem raz jeszcze ją oszukać na moment. Może po prostu machnęła ręką znużona moim uporem. A ja wyszeptałem ci wtedy, na tym metalowym łóżku szpitalnym, które stało się w tym momencie naszym pięknym i ciepłym łóżkiem – wszystkie nasze dni szczęścia, które mieliśmy, każdy kolor mojej miłości do ciebie, każdy smak Naszej miłości.

               I zostałem sam. Bo w smutku, w Stracie musisz być sam. Jak powiedział mój szalenie ważny poeta, bard mojej i wcześniejszej o dekadę tylko generacji, generacji epoki AiDSA,  Paul Monette[vi]:

(…)

ból nie jest kwiatem ból jest korzeniem

jego żywiołem jest ziemia gdzie rozkład

pozbawia kości wszystkich naszych radości

owianych deszczem i nic nie rośnie

 miłość życia wzdycha by kwitnąć ogrodem

przymuszona leżeć jak sekret kwaśnej cebuli

w kopalni  bólu ruda pulsuje nabrzmiałymi żyłami

(tł. własne, B. P-G)

Pamiętam ich umierających, jak kwiaty więdnące nie w sierpniu, a w maju. I ten głuchy krzyk bólu i bezsilnej rozpaczy ich kochanków. Nie mogłem jeszcze wtedy tego zrozumieć, byłem za młody chyba? Śmierć traktowałem w romantycznym wymiarze, dobrego Czarnego Anioła, który otula nas wielkim, puszystym czarnym skrzydłem, odsuwa ból i cierpienie, daje spokój. Widziałem umierających a nie widziałem tych, co pozostawali. Nad nimi żaden anioł nie rozpostarł skrzydła ukojenia i ciszy.  Pozostał im głuchy Krzyk Bólu.

Herbert inne szlachetne wygnanie miał na myśli pisząc w „Potędze smaku”: Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu / książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie”[vii] , ale jakże pasuje do definicji Krzyku Straty – książęta moich zmysłów wybrały wygnanie. Celowo pomijam ‘dumne’. Nie ma w tym nic z zarozumiałej dumy, wyższości ‘uduchowionej osobowości’. Nie. Wewnętrzne wygnanie, stworzenie pewnej cichej bariery od świata zewnętrznego jest jedyną rzeczywistością w jakiej mogę funkcjonować.

Dzięki tej rzeczywistości mam możliwość uśmiechania się, uchylania kapelusza, nawet beztroskiego żartu z rzeczywistościa zewnętrzną.

 


Koło mostku nad Szprewą, w centrum Berlina,

stoi wielka, przygnębiająca czarna Katedra

królów pruskich. 

Na mostku, naprzeciw mnie stoi mały chłopczyk.

Gra na skrzypkach. Chyba Schuberta. Hałas uliczny

samocodów i ludzi.

Nie mogę skupić się na dżwiękach by być pewnym,

czy to Schubert czy Brahms lub Schuman.

Głuchy Beetoven

nie słyszy nic. On słyszy tylko Bacha, ludzki

hałas na mostku i na pruskiej promenadzie

nie interesuje go.

Stukając pantofelkami, z laseczką idzie

do Ogrodów Tiergarten prosto na postument,

siada z Mozartem i Haydnem.

Odgrodzili się od świata ulic i zgiełku

za drzewami parku. Od świata rzeczy zwykłych.

Ptaki robią im koncert.

Wieczorami idą na piwo do bier stube

na Potsdamer Platz. W perukach, pończochach, pudrze.

Nikogo to nie dziwi.

Zwyczajna trójka transdżenderów szukająca

przygód w popularnym na schadzki zakątku parku.

Uciekli rzeczywistości.

Oni też.

(B. P-G, 10.2024)


[i] Antologia „Po schodach wierszy”, wyd. LSW, Warszawa, 1993; s.194

[ii] ibid. s. 272

[iii] „Białe Kamienie”, Paavo J. Haavikko; PIW, Warszawa, 1978

[iv] ibid. s. 27

[v] Adam Asnyk, „Daremne żale”

[vi] „West of Yesterday, East of Summer”, Paul Monette; St. Martin Press, New York, 1994; s. 31

[vii] „The Collected Poems, 1956-1998”, New York, Ecco; 2007; s. 409