Bogumił Pacak-Gamalski
ECHA KRZYKU
Po schodach wierszy
idę do Ciebie
każdego dnia
i każdej nocy.
Spotykam na nich
słowa siedzące
na stopniach – samotne,
milczące. Smutne.
Bezdomni przechodnie.
Tylko okrzyk się wyrywa
z piersi, z lędźwi, z serca:
Wróć!
B. P-G, 10.2024
Czas nie jest łaskawy, jest okrutny w tej wspinaczce po krętych schodach. Poręcz pogięta, nierówna, spękana. Zadzieram głowę patrząc w górę i widzę niekończący się tunel, jak szyb w głębokiej kopalni. W półmroku migocą żółte żarówki ze zbitych abażurów. Idę. Które to już piętro? Zamknięte szare drzwi na klatkach schodowych nie mają numerów ani nazwisk. Tracę orientację czy to dopiero trzecie, czy już dziesiąte? Ile jeszcze pozostało, by dojść do ostatniego?
Szyb wydaje się teraz bardzo wysoki, bardzo głęboki. Wystarczy bardziej pochylić się przez tą kruchą balustradę, by skończyć tą wędrówkę do nikąd.
Halina Poświatowska pyta w wierszu:
czy świat umrze trochę
kiedy ja umrę
i odpowiada z charakterystyczną dla jej poezji pozytywnością:
a jednak
miło jest pomyśleć
że świat umrze trochę
kiedy ja umrę[i]
Nie podzielam jej optymizmu. Świat to jest wszystko, więc śmierć jest jego naturalną częścią. Jak liście, które opadają jesienią, by wiosną nowe mogły się wykluć.
Może świat się cieszy na myśl, że nowe jasną zielenią się ukażą? Może patrzy z niechęcią na te stare listopadowe, podkurczone, zwiędłe ruloniki o brudnym, szaro-brunatnym kolorze? Może te płonące jeszcze złotem późnego września były urocze – ale te w listopadzie już świat znużyły. I szybko opadały szeleszcząc suchymi westchnieniami pod kopytkami saren i butami człowieka.
Kazimierz Wierzyński w wierszu „Okna”[ii] pisze:
Ciągną ich okna.
Skaczą.
(….)
Dlaczego nie pochwyciliśmy ich w locie,
Dlaczego nie rozpięliśmy w dole prześcieradła,
(,,,,)
Nie słuchają.
Stają na parapecie.
Skaczą.
Puste, otwarte okno
Przerażenia.
Puste mieszkanie
Otwarte na przestrzał.
Trwoga istnienia.
Bez wątpienia Wierzyńskim targało uczucie bezsiły, może nawet wstydu, że nie potrafili tego ‘prześcieradła’ pod spadającym z górnego piętra Lechoniem rozłożyć? Ale skoczył. Z lęku? Z mocy? Z rozczarowania?
Czy po prostu cały ten świat przestał być już jego światem … Nie wiem. I nie wiem czy bym potrafił i czy bym chciał dać mu lepszą radę. Czy istnieje lepsza rada? Był słaby? A może był mocny? Świat, jako taki był obojętny, że jeszcze jeden liść spadł. A wy, którzy go opłakiwaliście? Przecież nikt inny, tylko wy stworzyliście tą człowieczą wersję świata, który wpędził go w neurastenię, w kompletne odizolowanie, życie pod dwoma osobami. Świat nie jest okrutny. Świat, jako taki jest po prostu okrutnie obojętny. Tylko ludzie bywają okrutni.
Nadspodziewanie inne zupełnie, nieco zabarwione cieniem dekadentyzmu, a nawet Przybyszewszczyzny, i paradoksalnie żywiołowej tężyzny są wiersze wyjątkowej poetyki Paavo J. Haavikko[iii] – poety fińskiego, dziecka europejskiego modernizmu, już skażonego podmuchem postmodernizmu: ambiwalencji, pewnej ironii wobec surowych i trwałych elementów tradycji i kontynentalnej i rosyjskiej (kultura fińska targała się między tymi dwoma molochami światopoglądowymi, omal metafizycznymi). Jest ‘fińska’ w swej surowości, oszczędności. A przecież pobudzona duchem Sibeliusa i jego artystycznym wywodem muzycznym z wyraźnym elementem lokalnego patriotyzmu. Ma więc paradoksalnie elementy późno-romantyczne, więc oparte na innych strukturach zapisu (muzycznego, słownego, malarskiego, generalnie: narzędzi twórczości artystycznej jakiejkolwiek). W jego przypadku przymiotnik ‘fiński’ ma kolosalne znaczenie. Jest zakorzeniony po szyję w geografii i surowym klimacie Finlandii. Jest wręcz fińskim naturalistą i niemalże otoczony mgłą skandynawskiego pesymizmu. Przestrzega przed wspominaniem.
Nie wspominaj
Umarli
wspominają umarłe,
kwiaty jesieni
wspominają ośnieżone
kwiaty wiosny[iv]
Oskarżenie? Przestroga? Normalna kolejność pór życia. Mimo to mówi: nie patrz wstecz. Prawie to Asnykowskie: trzeba z żywymi naprzód iść[v], tyle, że w surowej topografii fińskiej. U Havvikko znajdowałem zawsze konsekwentną egzotykę zimy i jednocześnie witalizmu męskiego. Jakby krzyczał: trzeba płodzić żeby rodzić! I jest bardzo – jakbyśmy dziś powiedzieli – mizoginistyczny. Dzisiejsza wrażliwa empatia aż się wzdryga przed takim, mechanicznym omal, postrzeganiem kobiet. Nasienie jest pierwsze, a jajo to tylko wygodny transport Życia, przetrwanie. Autobus lub pociąg, do którego się wsiada by dojechać od A do B.
Ten aspekt jego poezji nie podoba mi się dziś, w XXI wieku. Ale – poeta to nie filozof, to nie psycholog. Nie pisze po to by się podobać, ale dlatego, że ma coś do powiedzenia. Coś nadzwyczaj intymnego. Jeśli pisze, by się podobać – powinien zająć się czymś praktyczniejszym. To zupełnie poboczne jednak uwagi. Nie interesuje mnie w tym tekście ‘sympatyczność’ poetów. Interesuje mnie ich poezja w opisie Straty, Krzyku, śmierci sensu życia.
Nie wiem czym jest mój nieustanny, nieprzerwany krzyk. Głuchy. Ale powoli rozrywający membrany moich uszu. Żyję by pamiętać – pamiętam, bo żyję. Dnie i noce na brzegach: morza, jeziora, śmierci i życia.
Każdego dnia, jak w tych dniach ostatnich, wywożę cię na spacer. Choćby tylko po to, by wysiąść z samochodu i przejść kilka metrów. Byś żył, widział, oddychał, patrzył na kwiaty, na ocean. Nie chce cię zamknąć, jak w sarkofagu, w naszym mieszkaniu.
Wyrywałem cię Śmierci każdy dzień, który mógł być ostatnim. Potem każdą godzinę. Przy minucie, gdy nadeszła – przegrałem. Śmierć, wydaje mi się, była też zmęczona tą szarpaniną i powiedziała: dosyć. I zrobiła, jak powiedziała.
Mimo to, zdążyłem raz jeszcze ją oszukać na moment. Może po prostu machnęła ręką znużona moim uporem. A ja wyszeptałem ci wtedy, na tym metalowym łóżku szpitalnym, które stało się w tym momencie naszym pięknym i ciepłym łóżkiem – wszystkie nasze dni szczęścia, które mieliśmy, każdy kolor mojej miłości do ciebie, każdy smak Naszej miłości.
I zostałem sam. Bo w smutku, w Stracie musisz być sam. Jak powiedział mój szalenie ważny poeta, bard mojej i wcześniejszej o dekadę tylko generacji, generacji epoki AiDSA, Paul Monette[vi]:
(…)
ból nie jest kwiatem ból jest korzeniem
jego żywiołem jest ziemia gdzie rozkład
pozbawia kości wszystkich naszych radości
owianych deszczem i nic nie rośnie
miłość życia wzdycha by kwitnąć ogrodem
przymuszona leżeć jak sekret kwaśnej cebuli
w kopalni bólu ruda pulsuje nabrzmiałymi żyłami
(tł. własne, B. P-G)
Pamiętam ich umierających, jak kwiaty więdnące nie w sierpniu, a w maju. I ten głuchy krzyk bólu i bezsilnej rozpaczy ich kochanków. Nie mogłem jeszcze wtedy tego zrozumieć, byłem za młody chyba? Śmierć traktowałem w romantycznym wymiarze, dobrego Czarnego Anioła, który otula nas wielkim, puszystym czarnym skrzydłem, odsuwa ból i cierpienie, daje spokój. Widziałem umierających a nie widziałem tych, co pozostawali. Nad nimi żaden anioł nie rozpostarł skrzydła ukojenia i ciszy. Pozostał im głuchy Krzyk Bólu.
Herbert inne szlachetne wygnanie miał na myśli pisząc w „Potędze smaku”: Nasze oczy i uszy odmówiły posłuchu / książęta naszych zmysłów wybrały dumne wygnanie”[vii] , ale jakże pasuje do definicji Krzyku Straty – książęta moich zmysłów wybrały wygnanie. Celowo pomijam ‘dumne’. Nie ma w tym nic z zarozumiałej dumy, wyższości ‘uduchowionej osobowości’. Nie. Wewnętrzne wygnanie, stworzenie pewnej cichej bariery od świata zewnętrznego jest jedyną rzeczywistością w jakiej mogę funkcjonować.
Dzięki tej rzeczywistości mam możliwość uśmiechania się, uchylania kapelusza, nawet beztroskiego żartu z rzeczywistościa zewnętrzną.
Koło mostku nad Szprewą, w centrum Berlina,
stoi wielka, przygnębiająca czarna Katedra
królów pruskich.
Na mostku, naprzeciw mnie stoi mały chłopczyk.
Gra na skrzypkach. Chyba Schuberta. Hałas uliczny
samocodów i ludzi.
Nie mogę skupić się na dżwiękach by być pewnym,
czy to Schubert czy Brahms lub Schuman.
Głuchy Beetoven
nie słyszy nic. On słyszy tylko Bacha, ludzki
hałas na mostku i na pruskiej promenadzie
nie interesuje go.
Stukając pantofelkami, z laseczką idzie
do Ogrodów Tiergarten prosto na postument,
siada z Mozartem i Haydnem.
Odgrodzili się od świata ulic i zgiełku
za drzewami parku. Od świata rzeczy zwykłych.
Ptaki robią im koncert.
Wieczorami idą na piwo do bier stube
na Potsdamer Platz. W perukach, pończochach, pudrze.
Nikogo to nie dziwi.
Zwyczajna trójka transdżenderów szukająca
przygód w popularnym na schadzki zakątku parku.
Uciekli rzeczywistości.
Oni też.
(B. P-G, 10.2024)
[i] Antologia „Po schodach wierszy”, wyd. LSW, Warszawa, 1993; s.194
[ii] ibid. s. 272
[iii] „Białe Kamienie”, Paavo J. Haavikko; PIW, Warszawa, 1978
[iv] ibid. s. 27
[v] Adam Asnyk, „Daremne żale”
[vi] „West of Yesterday, East of Summer”, Paul Monette; St. Martin Press, New York, 1994; s. 31
[vii] „The Collected Poems, 1956-1998”, New York, Ecco; 2007; s. 409