Siadamy na parapecie okna – ja i Zosia Nałkowska. Patrzymy, obserwujemy ulicę i przechodniów. Ona wie, że na mnie to nie robi wrażenia, ale siada zalotnie i poprawia uważnie szwy na nylonowych pończochach. To jest jej bardziej potrzebne niż mnie. I doceniam to, nie uważam za próżność.

Obserwujemy, jakie zmiany zaszły w polu jej widzenia[i]. Postrzega, że zauważyłem tą niewinną czynność poprawiania pończoszek na jej zgrabnych, długich nogach. Grozi mi palcem filuternie i śmieje się:

Ja wiem, że na was to nie robi znaczenia, wy nawet nas nie zauważacie, a nam zapach flirtu jest bardzo potrzebny. Chcemy być zauważone.

Pani Zofio kochana – takiej kobiety, jak pani jest niemożliwością nie zauważyć – odpowiadam w proteście.

Nałkowska poważnieje trochę, odwraca wzrok do szyby i patrzy, gdzieś w dal:

Naturalnie, że macie nienaganne maniery. Jak Andrzejewski, jak Iwaszkiewicz, ale to tylko maniery a nie potrzeba życia, mój drogi panie.

Po krótkiej chwili milczenia mówi tak, jakby mówiła do siebie, nie do mnie:

Wie pan, to ciekawe, bo wy jesteście bardzo podobni do nas czasem, w szyku, geście, w uwielbianiu niewinnego flirtu. A Marysia Dąbrowska, która winna być do was podobna – kompletnie na te falbanki uwagi na zwraca. Mmmm, ciekawe zaiste.

Właśnie miałem jej starać się to wytłumaczyć, odrzucić na bok banalność starych spostrzeżeń. Odwróciłem twarz do niej … i nic. Nie było śladu po niej. Rozpłynęła się we mgle czasu.

Ciekawe jakby potoczyłaby się moja rozmowa z Gombrowiczem w Warszawie czy w Buenos Aires? Niby tak, niby napisał ten „Kronos”[ii], tak chroniony przez Ritę, skrywany, że gdy wiele lat po jego śmierci w końcu go wydano prawie cały literacki półświatek padł na kolana: co za szczerość, co za odwaga (po śmieci, co prawda, ale chyba odwaga, bo spiż mógłby się nieco ukruszyć). A ja mam tyle do niego pytań, na które ani w Kronosie ani w Dziennikach nie odpowiedział. Nie wiem, co jest w sumie ważniejsze: fakty czy przemyślenia? Gdzie jest granica etyki, a gdzie tylko szablon środowiskowego savoir faire?

Gombrowicz był wielkim pisarzem, full stop. Więc musi być pytany, rozpatrywany inaczej. Skandalik tu i tam, portowy chłopak na randce ze starzejącym się pisarzem, lęk o tantiemy i opinie – to ważne.  I jednocześnie tylko drugorzędne. Istotne jest wejrzenie, podglądnięcie jego intelektualnej, filozoficznej barwy.  Intelektualiści akademiccy często nijak nie potrafią zrozumieć intelektualizmu artysty. To się odbywa na innych zupełnie piętrach. Pisarz (niekoniecznie literaci, których jest dużo więcej) prowadzi nade wszystko nieustanną dyskusję z samym sobą. I stały głód życia, nigdy niezaspokojony.

A przecież rozmów z Nałkowską ani z Gombrowiczem nie odbyłem. Zmuszony jestem, nolens volens, na własną wiwisekcję, własne poszukiwanie siebie, kim jestem często podświadomie, w czasie samotnych spacerów i poza ścianami mojego mieszkania, a niezauważalne dla mnie publicznego.

               Naturalnie, że żyję. Przejechałem znów cały kontynent, by to życie ożywić, odnaleźć nasze ślady. Ślady naszej miłości, twoje ślady. Twojego uśmiechu, twojej dobroci. Spić z twoich ust czarę mojego szczęścia, które miałem, znałem. Nawet w dni niepogody wiedziałem, że je mam. W dni niepogody było też pogodnie, w dni zimowe było ciepło.

Wszystko, co robię pozostaje niedokończone, a constant jest tylko pustka. Przeraźliwa, obezwładniająca. Wszyscy wokół są mili i dobrzy, a mimo, że znam ich – mówią gwarą dziwną, trudno rozpoznawalną, zagmatwanymi metaforami. Monette[iii] mi to przypomniał.

Więc siadam i ballada jakaś spływa na kartkę spod długopisu w formie sobie tylko znanej. Pisałem tak, jak bardzo dawno temu na kawiarnianych serwetkach w kafejkach mojej, nieistniejącej już też, Warszawy.  Słowa po słowie, bez zwracania uwagi na formę, konstrukcję. Ballada, jako forma śpiewana przy ognisku, butelce wina. Obok ten chłopak lub ta dziewczyna. No właśnie tak.

Apetyt na czereśnie

Jest głód jeszcze

– a brak apetytu.

Jeszcze nęcą czereśnie,

że nie za późno, nie za wcześnie,

choć nie wiem, czy to nie we śnie.

Z zapomnianych nocy letnich,

Szekspirowskich westchnień, żądz.

Niedosycenie świata,

znudzenie śmiercią,

która się ociąga –

– tragizm ubrany w suknię farsy.

Śmiech, jak zgrzyt zardzewiałego

gwoździa na szybie okna.

Ależ tak, wiem:

te czereśnie jeszcze,

jeszcze płatki dzikiej róży,

jak wargi drżące,

spocone lekkim syropem

woni i obietnicy. Czego?

Dzwoni telefon. Odbieram: słucham.

Dzień dobry, tu Stamtąd. Miał pan wrócić, czekam, a po panu nawet śladu. My tu wiemy: i czereśnie i róże są na dole i są w górze. I wargi drżące, lepkie – ale miał pan być, trzeci sezon mija. Co z tego, że czereśnie?  Pestki nawet nie zostały. Róże, jak wargi rozchylone? Proszę przyjeżdżać, lub zwrócić cenę biletu. A róże proszę pana nie mają warg, tylko płatki.

I trzask, słuchawka upadła na widełki i rozmowa się skończyła. Kto dzwonił, skąd dzwonił? Bies czy anioł? Pojęcia nie mam. Takie telefony, co się kładzie słuchawkę na widełki nie mają wyświetlacza numerów, które dzwonią. Nawet nie wiedziałem, że mam jeszcze taki pod ręką. Widać miałem, bo rozmawiałem?

(pisane innym razem i odnalezione w notesach – na ten sam temat)

Niecierpliwość rosnąca każdego dnia, przysypiająca krótkimi nocami z nadzieją, że jutro będzie lżej. Oczywiście nie jest.

Wyszedłem na spacer, rzecz zwykła. Nie wziąłem parasola. a siąpi. Naturalnie, że nie jestem z cukru, nie roztopię się. Ale jestem okularnikiem i te protezy wzroku zaraz spryskane kropelkami wody – i zły humor popsuł cały spacer.

Zachodzę do znajomej kafejki obok, zamawiam expresso. Dobre. Mocne, jak siekiera. Czy pomaga? Raczej nie, ale trzeźwieje i przywraca do rzeczywistości, tej powypadkowej. Może nawet nie tej pół-inwalidzkiej rzeczywistości po wypadku, a po prostu zwyczajnej rzeczywistości starzejącego się samotnego pana. Starzenie, jako-takie też mi po prawdzie nie przeszkadza. Tylko ten tytuł ‘samotnego’ jest przykry, niespodziewany, nieoczekiwany.  Czy Gombrowiczowi dokuczała samotność? Z Ritą musiał być samotny, nie była jego miłością, pasją. Była – i to wszystko. Tak, jak byli chłopcy z portowych dzielnic. Im więcej ich było – tym bardziej samotność dokuczała. Nie miał tego luksusu pasji i spełnienia, jaka była udziałem jego dobroczyńcy literackiego – Kota Jeleńskiego.

A ty, jaki jesteś? – pytam siebie. Odpowiadam Johnowi, mojemu Chłopcu, odpowiadam zapisem z pierwszych tygodni od jego odejścia. Może miesiąca, dwóch. Nie mam dokładnej daty tego zapisu, ale łatwo z tekstu mogę to kalendarzowo określić. Mówię mu, że był architektem ‘mnie’, jakim jestem, nie odrzucając niczego z mojej konstrukcji wcześniejszej – dobudował piętra, pokoje, wykusze.

               Wiosna. Jest ciepło. w alejach parku rozmawiam z Tobą. Miła rozmowa. Dodałeś mi znowu otuchy. Nikt, tak jak Ty, tego robić nie potrafi. Twoje naturalne ciepło i dobroć są zaraźliwe. Jesteś jakimś dziwnym mnichem, który bez hałasu, heroizmu po prostu daje siebie. Tak zwyczajnie, trudno to nawet zauważyć, bo jest tak naturalne, jak oddech powietrza.

Ale brak mi strasznie Twojej fizycznej obecności. Przynosiła spokój mojej skołatanej głowie, kłębowisku myśli. Wprowadzała ład.

Zabierałeś tak mało miejsca w świecie. Niezauważalny pyłek na drodze, maleńki trybik w wielkiej maszynie. Gdy ja zmagałem się z tymi wielkimi kołami historii, ty po prostu dbałeś, aby kawa była smaczna, a obiad ładnie podany. Dzięki tym drobiazgom ta wielka deus ex machina mogła funkcjonować.  Teraz, bez tego maleńkiego trybiku maszyna zatrzymała się. Zatrzymał się mój świat – ten wielki i ważny świat. Bez tego jednego trybu wielkie koło Historii stanęło w miejscu. I jestem zagubiony.

Czasem, w momentach najzimniejszych otulam się szalikiem naszych wspomnień i jest cieplej, mogę funkcjonować.

Czy to coś zmienia, czy odpowiedziałem na poszukiwania Gombrowicza? Znalazłem piętro, gdzie funkcjonuje umysł i duch artysty?

A może wystarczy kubek

dobrej czarnej kawy

z Buenos czy z Warszawy

może wszystko jest jak czubek

wiedzy niedostępnej , trwałej

która wiemy że jest.

Poeta zrobił gest

czułości pełnej i całej.

Jakaś konkluzja, kwintesencja życia i jego sensu? A skądże! Życie polega na pytaniu, na drodze, na ruchu. Szukaniu siebie. W tym Gombrowiczowi pisanie ‘Kronosu’ bardzo pomogło. Trzeba te wszystkie detale zapisać, by między linijkami tekstu znaleźć część siebie. Ten opis zdarzeń i czynności do pewnego stopnia jest bezużyteczny dla zrozumienia, kim się jest. Zwykłe pamiętniki lub dzienniki są dobre dla badaczy, którzy muszą wszystkie filiżanki, kubki i krawaty ułożyć równo na długich półkach w chronologicznej ciągłości.

Dla zrozumienia, kim twórca był – są kompletnie bezużyteczne. Wiadomo, że życie musi być wypełnione czynnościami: trzeba wstać z łóżka, wypić kawę, podrapać się po głowie i po  … tak, tam też, po dupie.  Pójść do pracy lub na spacer. Ale najistotniejszym zajęciem jest poszukiwanie siebie, uczenie się siebie, poznawanie siebie.

Kilka miesięcy temu napisałem wiersz krótki, który wtedy wydał mi się pozytywnym zrozumiem, gdzie jestem w tym momencie. A to nie przykuwa kajdanami do celi, przeciwnie – daje solidne zrozumienie się w tym etapie życia. Samookreślenie.

Coś się przebudziło we mnie,

jakaś uśpiona joie de vivre,

jakiś prezent życia, może zryw

co było, przetrwało niezmiennie.

Przez dzieciństwa łąki nad rzekami,

przez młodości loty nad szczytami,

po dojrzałość rozerwaną oceanami,

aż do czasów, gdy zostajemy sami.

Poszukiwanie siebie, uczenie się siebie jest bodaj najcenniejszym zajęciem twórcy. Poemat, fuga, balet, obraz nie musi być źródłem wiedzy dla publiczności o prywatnym ego twórcy. Zawierają w swej formie przekaz czysto artystyczny, czytelny na różne sposoby przez odbiorcę.  Ale dla badacza twórczości X lub Y są możliwością spojrzenia przez dziurkę od klucza we wnętrze twórcy, wnętrze duszy tego artysty, ujrzenia go In statu nascendi. Dla twórcy – a byłbym ryzykował twierdzenie, że jest to proces uczenia dostępny dla każdego człowieka i bardzo pomocny w mierzeniu się z wyzwaniami życia – to niezbędny proces poznawania się, odkrywania tego centrum, jądra, kim jesteśmy. Gdy odkryjemy tą drogę, to o ileż bezpieczniej przetrwać wielkie burze i kataklizmy życiowe. To nasz azymut i busola.


[i] Zofia Nałkowska przez wiele lat prowadziła Dzienniki i szereg jej nowych zapisów zaczynała od zwrotu: i znów zaszła zmiana w polu mojego widzenia.

[ii] „Kronos”. Witold Gombrowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2013, s.460.

[iii] Paul Monett – poeta i pisarz czasów epidemii AIDSa w Ameryce Północnej.

Leave a comment