Są parki wielkie, obszerne, z kilometrowymi alejami. Parki, które naprawdę poznać zajmuje kilka dni, kilka wizyt. I są parki lokalne, sąsiedzkie, gdzie emeryci spotykają się na pogawędkę, ploteczki: młode mamy i tatusiowie ciągną swoje dzieciarnie na trochę gimnastyki, bieganie. Coś w rodzaju utworzonego prawie ledwie wczoraj placu zabaw w starym, uroczym Parku Ujazdowskim Warszawie … choć przyznaję, że lęk mnie ogarnia czy nie jest to zbyt dużym ‘decybelowym obciążeniem’ tego uroczego parku, gdzie właśnie cisza i spokój daje taką oazę dla skołatanych dusz. Eh, robię się zgryźliwym starcem, może? LOL.
Wracając do granicy między New Westminster a Burnaby, do Moody Park. Administracyjnie leży całkowicie w granicach New West, między Ósmą i Dziewiątą Aleją (łatwy dojazd z centrum New West autobusami nr. 108 i 106). Szerokie alejki, bez silnych wzniesień. Dużo ławek samodzielnych i stołów drewnianych na grupowe spotkania. Uroczym i mądrze pomyślanym jest niewielki odkryty basen dla dzieciarni, ale i dla dorosłych (dwie oddzielone od basenu głównego linie do pływania szybszego i głębszego). Ewenementem kompletnie nie z tej strasznie drogiej planety, jaką jest Wielki Vancouver są … ceny wstępu. Dwa dolary od łepka, obojętnie czy z loczkami dziecięcym, czy bez jakichkolwiek loczków lub koloru białego, LOL. Brawo dla Rady Miejskiej – bo dwa dolary to prawdziwie przystępna cena dla każdego.
Ten park lubiłem i przed wielu laty i John lubił tu ze mną na spokojne spacery przyjeżdżać jeszcze, gdy mieszkaliśmy w Burnaby, na Capitol Hill. Więc bliski memu sercu. Niżej kilka fotek.
Myślałem długo, po kilkakrotnych już spacerach w tym parku, czym dla mnie on jest. Czy jest faktycznie jednym z wielu na świecie, które uwielbiam i podziwiam? Jak Hyde Park londyński, berliński Tiergarten, warszawskie Łazienki. I jednak nie. Nie jest jednym z wielu. Nie mogę go postawić nawet na emocjonalnej wadze obok innych, wspaniałych parków vankuwerskich: Central Park, Park Królowej Elżbiety, czy rozkwiecony VanDusen.
Stanley Park ma dla mnie zupełnie inny wymiar emocjonalny, personalny. Jest jedyny, niepowtarzalny. I możliwe, że dlatego, że łączy się z najbliższymi, którzy ze mną tam chodzili. Głównie z moją Mamą, która go szczerze kochała też, rozumiała, słyszała, jak mówi, śpiewa. John naturalnie też ze mną tam bywał, ale aż tak blisko nie był z nim zżyty. Byłem tu z moimi siostrami kilkakrotnie, byłem z Damiankiem moim. Ale tylko Mama rozumiała moje uczucia do tego parku i obdarowała go swoimi
Przed wyjazdem na stałe i już po śmierci Mamy, właśnie tam pojechałem na spacer pożegnalny. Długi bardzo spacer. Odwiedzałem najbardziej bliskie miejsca, personalne zakamarki tego wielkiego królestwa flory. Rozmawiałem z nimi, dotykałem rękoma, obejmowałem wzrokiem.
Pamiętam przed wielu laty wielką wichurę, kiedy Park zamknięto ze względów bezpieczeństwa, a prasa i telewizja mówiły o powalonych olbrzymach i okrutnych zniszczeniach. Natychmiast tam pojechałem , zaparkowałem dalej i pobiegłem w knieje. Nie, nie był powalony na kolana, nie był śmiertelnie ranny. Ale zniszczenia były poważne. Przedzierałem się przez ściany leżących olbrzymów … i płakałem dotykając ich gałęzi, głaszcząc ich korę. I odżył.
Teraz, kiedy po latach wróciłem, jak syn marnotrawny na swoja ‘ojcowiznę’ , pierwsze kroki też tam skierowałem. Dziś wróciłem objechać go, jak dawnymi laty robiłem też, rowerem. Nie żadnym elektrycznym, a normalnym, mechanicznym. Takim, jaki wtedy miałem i który mi służył potem wyśmienicie w Nowej Szkocji.
Rower odebrałem w centrum Vancouveru, przejechałem wzdłuż bogatego, nowoczesnego wybrzeża, mijając przystanie jachtów. A potem, potem znajoma trasa brzegowa mojego parku. Pomachałem ręką siedzącej na kamieniu syrence w tym samym miejscy (tłumaczono mi kiedyś, że to nie syrenka, że nie ma ogona, tylko nogi – bzdura, jak siedzi nad wodą to ma nogi, jak nocą spływa do fjordu to zakłada ogon, ot i wszystko), przywitałem się ze wzruszeniem z zamienionym w głaz pięknym Indianinem o imieniu Siwash, wypłukałem nogi w falach zatoki. To była zaiste piękna wycieczka. I tak, Park i drzewa gadały do mnie znów. Pozdrawiały, jakbym nigdy nie wyjechał …
I tak dobiegają końca moje spacery cieniami spacerów sprzed lat w tym mieście. Nie, nie wyjeżdżam jeszcze, ale nie mogę żyć tylko przeszłością. I tak masę się jej nazbierało. Czas wrócić do dnia dzisiejszego, do teraźniejszości.
Dalej chodzić będę w miejscach, gdzie chodziłem z Mamą, z Johnem. Nie sposób inaczej – miasto, choć duże, aż tak zmienić się nie mogło! Zasadnicze jego kształty, miejsca pozostały te same. Stare, piękne parki są tam, gdzie były. Katedry, filharmonie, nawet niektóre restauracje – te same. Przybyło więcej domów, zwłaszcza tych niebotycznie wysokich, ale postawiono je na tych samych ulicach; te same plaże nad Pacyfikiem, nawet znajomi i przyjaciele – jak ja też starsi oczywiście – ci sami wciąż są tu. Gdy ich spotykać będę, będę z nimi rozmawiać teraz, w 2025, a nie z cieniami przeszłości. Spacery w Stanley Parku czy po Queen Elizabeth lub Central Park będą teraz. Tak, jak teraz fizycznie i emocjonalnie ja tu jestem. W tym wieku, w jakim jestem.
Ostatni taki sentymentalny spacer był ledwie wczoraj. W Surrey, w okolicach mieszkania na 138 Ulicy. Wybrałem się na jeżyny. Tam, gdzie chodziłem przez lata z Mamą. Dzika długa ścieżka idąca pod trakcja linii wysokiego napięcia, gdzie domów stawiać nie można było. I tak uratowała swoja dzikość. Była też świetną trasa rowerową, która bardzo lubiłem. A dalej nieco, w kierunku na wschód też doczłapałem się mimo upału – do Green Timbers Forest i uroczego parku z jeziorkiem. Jeziorkiem, gdzie jak Mama mawiała ‘chodziła ,na kaczuchy’, chodziła tam jeszcze z naszego domku w Guildford, z małą dziewczynką, którą się opiekowała, wnuczką byłej redaktor i wydawcy “Gazety”, Elżbiety Kozar. Elżbieta dalej mieszka w Surrey, w tym samym mieszkaniu, w którym mieszkała ze swoim partnerem, cenionym i lubianym kompozytorem, pianistą, wodzirejem towarzystwa i sceny, Ryszardem Wrzaskałą.
Ale ja na te jeżyny, z laską i dwoma pojemniczkami. Pamiętałm, że zawsze te moje zbieranie jeżyn kończyło się poharatanymi nogami i ramionami, bo wysokie ponad głowę szpalery jeżyn maja kolec przy kolcu, jak haczyki na wędce. I zawsze mnie na ta wędkę złapały. Mama była dużo ostrożniejsza. Więc ja teraz też byłem ostrożniejszy. Jakże by to wyglądało aby facet w moim wieku chodził podziergany, jak nastolatek na narkotykach, LOL?
Jedno jeszcze, specjalne zdjęcie. Zdjęcie z miejsca, którego już nie ma, a które wyjątkowe znaczenie miało dla mnie i dla wielu. Ludzi kochających jazz, kameralną muzykę klasyczną, stary dobry pop w różnych odmianach, a w salce na półpiętrze – tygodniowe spotkania osób LBTTQ i własne nasze występy queer queens.
Na tym zdjęciu mojej Mamy urodziny tam 75-te, w 2013. Mało z nami siedziała przy stoliku, w zasadzie była królową parkietu. Gdzie – w ‘Heritage Grill’, vis-à-vis Royal Navy (też już nie istniejącego ciągu sklepowego – ale budynek wykorzystywany bardzo mądrze i praktycznie dla młodzieży).
Mama z Johnem
A teraz – droga na jeżyny. Z ostatniej wędrówki śladami przeszłości.
Cała ta okolica zachowała (dzieki tej trakcji chyba elektrycznej) swój stary charakter, te same stare i nowsze domki – dwa kroki dalej i już wieżowce. Stary, wymagający od czasów, gdy tam mieszkałem niezłego remontu tu domek ze starymi drzewkami papierówek. Nikt ich już wtedy nie zbierał, prócz mnie chyba. To i teraz zerwałem dwie – choć jeszcze kwaśne bardzo i twarde. Ale żadne jabłka tak nie smakują, jak te z szabru LOL!
Na rogu 140 Ulicy i 100 Alei smutny, stary domek, też w rozsypce. Smutny, bo to domek po koledze, młodym człowieku, przystojnym, mającym bardzo dobrze płatną pracę w BC Ferry na funkcji supervisora już na kilka lat zanim ja taką mogłem otrzymać ( BC Ferries były bardzo silnie zorganizowane i oparte na długości stażu pracy, jako zasadniczym probierzem awansu – oczywiście poza oczywistym profesjonalizmem i znajomością masy przepisów i regulacji – on zas w tej firmie pracował szereg lat dłużej). Czasami razem robiliśmy car-share do pracy, ale zrezygnowałem, bo męczyły mnie trochę jego dziwactwa i nie lubiłem jeździć do pracy starym samochodem policyjnym, jeszcze ze starymi reflektorami na dachu i znakowaniami policyjnymi. To były jego hobby, miał ich kilka zaparkowanych na podwórku. Wpadł w depresję i zmarł śmiercią prawdopodobnie samobójczą. Młody człowiek, naprawdę przystojny, z dobrą pracą, własnym, spłaconym domem, bez nałogów. A mnie wydaje się, że zmarł skutkiem … silnej homofobii. Zapominamy często o tym, że prawdziwy homophobe to osoba sama o orientacji homoseksualnej nienawidząca się przez to i wrogo nastawiona wobec innych, którzy tą orientację akceptują. Czy mam pewność i dlaczego tym w ogóle piszę?
Primo – jestem starej daty gejem i za moich czasów Pani Natura oficjalnie ofiarowywała nam urządzenie zwane ‘gejdarem’ (radar na rozpoznawanie innych gejów) byśmy łatwo mogli innych rozpoznawać w tłumie. Działał raczej niezawodnie. Z tego, co wiem nigdy mi się nie zepsuł i złych danych nie przekazywał.
Secundo – upłynęło wiele lat od tej smutnej śmierci. Nikt już prawie w BC Ferries z tamtego okresu nie pracuje. Emerytury, odejścia. Po prostu czas. A lekcja strasznie ważna i cenna dla ludzi młodych. Czasy są oczywiście inne, łagodniejsze, lepsze – ale czasy i wówczas w Kanadzie, a już zwłaszcza w BC Ferries , były tolerancyjne, akceptujące, dobre. a byłem z Johnem zatrudniony tam na wiele, wiele lat przed jakakolwiek instytucją małżeństwa – i od pierwszego dnia zrejestrowani byliśmy, jako para, odpowiednik konkubinatu. Najważniejsza przyczyna jednak jest inna: homofobia to ciężkie, trudne i niebezpieczne schorzenie psychiatryczne. Mówię nie o głupiej, wulgarnej ‘homofobii prostaków’ a o tej medycznie rozpoznawalnej chorobie. Która jest uleczalna. Jeśli sam, lub ktoś kogo znasz jest ofiarą tej choroby – powiedz mu, poradź wizytę u lekarza. Może komuś uratujesz tym życie. Bo homophobe jest pierwszą ofiarą tej choroby.
You did talk to me last night, first time in a while. Yes, it was a strange night, followed by strange day. Or was it the other way around? When you are alone, without a set schedule or watch, things do get mixed up easily. Dates especially: Mondays become Fridays, Fridays Tuesdays. So what happened to Wednesday, you ask? Who cares what happened to Wedneday, perhaps I left it on a beach, or on a bench in some park? Maybe it is still in the shower when I saw it last time I was taking a shower? What? Do I not take a shower every day? Maybe not, maybe sometime I take a bath, who cares? You really are asking way too many questions and it is my story anyway. Be quite, just listen.
No, not you, Babycake – I’m talking to my alter ego. You wouldn’t ask such stupid, mundane questions.
But the day or the night when I was still in bed, when I was sleeping, I dreamt of you, I talked to you. Have not done it in a while. I thought that you just let it go, these talks of ours across the boundaries of life and death. Thought maybe there is some allotted time that you can do that and maybe you have used it up. I don’t know. Remember? I am the one still left alive, never been consciously to the other side.
None of it is important really, anyway. I have dreamt of you in my sleep. It woke me up and there you were, next to me. No, I couldn’t see you, but you were there talking to me, you were saying something important. You said that I have to understand that I am alone. That adjective ‘alone’ stood up as a mountain, a wall impregnable, forest too dense to walk out of it. I was getting used to be ‘alone’ in an adverb form.
Since I came back to our home, our former life here, in this city, this province, I have become very busy in many aspects: walks, friends, beaches, concerts, plans. It was just hard to go back to our home, our street. So I did it very seldom, hoping that it will allow me to function as normal as possible. And it did. Had evenings in bars, laughter, maybe a flirt or two. It seemed normal, I was spared any regrets. It was almost as I would finally get across that invisible line of Doctor Time, who heals old wounds; whose grief becomes first bearable, then transforms itself into a memory. Memory that is sad, but also happy that we did have our time, we found each other among the millions of people. As I was told many times, that it will get easier.
You think that was an expectation too easy, perhaps? I am not, after all, just a single guy ready for the picking and ready for harvesting. Is there anything wrong with it, isn’t it logical, practical?
I have reached to my writings of the early days after you were gone, to the first winter after you were gone and my constant visits to the gravesite in Pictou. Yes, that old ancestral town, where we were going to build our home, and spent the rest of our lives in that home. We did not.
(notes from my writings after John’s passing by the end of November 2022)
One year. It is hard as hell. Came to Pictou to spent time on the cemetery where we put your ashes. It’s windy, very cold. Desolate place. There was no one else there, on the cemetery. I know – it is only a stone with your name on it. Yours, your parents, and your baby brother you never had a chance to know. And now, there is also your oldest brother Fraser, who was laid there just few months ago.
Cleaned around a bit, threw away old winter flowers, and fixed things. Fixed things? How to ‘fix things’? Nothing can be fixed, when everything is broken.
Yes, I know that you are not there, not under the ground. You are with me. Forever. I have engraved on that stone myself that you are forever in my memory. I looked at the letters and smiled. In my memory, really? That’s what it all came to? Our Love, our life: to be remembered? How silly words could be, when they try to describe emotions, feelings. But still hoped that many years from now, when all of us, who knew you and me, would be gone – a stranger would wonder to that gravesite and he would think, that the guy who is buried there was indeed ‘non omnis moriar’, that part of him lived in that other guy’s heart. Nice thought.
You and that Love of ours are engraved not on the stone, but in my soul.
Me? I don’t remember who I was before I met you. I was just waiting. Waiting and searching for you – and I have found you.
Now, now it is almost three years later. I am here, back to our good life on the shores of the other ocean. Were we had home, a nest, were we had dozens of friends, people we cherished and who cherished us. Some were common, ours; others were exclusively yours or mine. The two halves of Us were surprisingly very independent and strong, if only by the constant knowledge that the other half is there to make it whole.
I don’t have that knowledge anymore. The other half is gone, it is just me left. The many people I have known, and who sought my presence are still here. Not all of them, granted. Some have left either this life (as you), or this city. But some are still here. None seem to really need me. I am not sure I need them. Of course there is some curiosity, some friendly waving of a hand: how nice to see you again, you are looking good … and so on. I thought that I would need to search for them myself, that I would want it very much. But if I’m always finding excuses and ‘important things’ that prevent me from doing it – am I really?
I have one important friend and strangely enough one with the shortest amount of time we spent in this city before we left for Nova Scotia. Less than a year, I think. After my dearest nephew had to go back to Poland, but still this young and very mature nephew was my angel in the first month after John was gone. Then my niece with her husband and son came to stay with me. But he, that younger friend of mine from Vancouver somehow helped me in the dark months after I was left alone in Halifax. The rest seemed like eternity. An eternity of being in hell, or waiting for the hell’s gates to be open to swallow my world. At these dark times that younger friend kept me connected to the world and people by phone. Our long conversations were instrumental of me getting the skeleton of myself back into me.
So I did return. To the place of Our home, our happiness. The places somehow were the strongest magnet for me. I submerged myself in going alone, for days on end, on long walks through parks, streets, squares, building were we lived, were my mom lived, were I was with my sisters, my nephew and niece. Places were calling me. Yes, places, much more than people.
I think that we all have these special places, sometime in many countries, on different continents. Special places that act as an anchor of ship of life. Where we can drop that anchor and stay safely in some magical Bay of Memories.
It is also a time to untie that line across the sides of our two separate boats: mine and the one belonging to my younger dear friend. He has journeys to make across the sea himself. His journey, not ours. That is also a part of me being alone. My boat is rusted a bit, engines are old. It will still make it though, the last long sailing, perhaps passing the Cape of Hope (not the Cape of Horn), back to original shipyard of its maiden voyage. Then I will rest.
After that rest, I will go alone on many walks to many places (some might not exist materially anymore, but will in my world) that will call me. Solitary walks. It will be like existing in two different dimensions.
One day, No, not in my sleep, perhaps suddenly, out of the blue I will see you taking the same trail or road and walking toward me, and I will stop being alone. I do hope so. Even in a faint split second before the big Nothingness.