Teatr zaiste Wielki – rok dwóch Jubileuszy

Teatr zaiste Wielki – rok dwóch Jubileuszy

29 listopada w Warszawie. Gdzie? No jakże gdzie? Senatorską dojdziecie od Ujazdowskich lub z drugiej strony od placu Bankowego. Taki wielki gmach z kolumnadą podwójną i rozszalałą kwadrygą na szczycie. Pędzą te konie, aż piana spada im płatami po bokach! Jak to czemu pędzą? No przecież nie mogą się spóźnić na własne podwójne urodziny! Dwieście lat i sześćdziesiąt. Te pierwsze to od narodzenia, a drugie od odrodzenia.

Melomani i muzycy pewnie już wiedzą, o czym piszę, a ściślej, o jakim budynku, o jakiej instytucji.  Innym podpowiem – o Wielkiej Instytucji, tak w wymiarze materialnym, jak i emocjonalnym, duchowym.

Teatr Wielki i Opera Narodowa.

Może nie jest w powszechnej świadomości z tego znany – a jest raczej zdecydowanie wśród muzyków i melomanów – ale warto wiedzieć, że to największy na świecie budynek/kompleks operowy. Ilość podziemnych pracowni, maszynowni i dziesiątki (pewnie setki!) pracowników przekracza normalne wyobrażenie instytucji teatralnej.

Ani wspaniała stara La Scala, ani przecudny budynek Opery Paryskiej, ikoniczna bryła Opery w Sydney, ani marzenie solistów- Metropolitan Opera w Nowym Jorku nie mogą się z warszawską Operą kubaturą mierzyć.

To tu śpiewała Ada Sara, legendarna primadonna przedwojennej Warszawki. Tu spędził swoją całą karierę, a to ewenement wśród solistów operowych i baletowych, którzy zawsze szukają nowego engagemount po całym świecie, by zwiększyć międzynarodową sławę, wielbicieli i … apanaże. A ten, choć znany i uznawany za jednego z najlepszych basów świata – uparł się, że tylko tam. Naturalnie mówię o Bernardzie Ładyszu. Jedyny polski śpiewak, który nagrał płytę z primadonną wszechczasów, Marią Callas[i]. Tutaj dyrygowali bodaj najlepsi dyrygenci naszego globu, kompozytorzy. Z tą sceną związani byli wybitni polscy kompozytorzy – gwiazdy pierwszej wielkości na muzycznym firmamencie świata: Szymanowski i Penderecki. Tu śpiewała wspaniała sopranistka Wanda Wermińska, która we wczesnej młodości scenicznej występowała w Budapeszcie u boku legendarnego Szalapina. Maria Fołtyn, w 1953 odegrała na tej scenie wielką interpretację Haliny w produkcji „Halki” Moniuszki pod dyrekcja samego Leona Schillera (1953) – lata później obwiozła tą „Halkę” po całym świecie, by ten klejnot polskiej muzyki operowej rozsławić.

Tych kilka słów, to wszak jedynie muśnięcie warstwy operowej – Opery Narodowej. Wszak ten kompleks, ta Instytucja Kultury to też Balet Narodowy, to Teatr Narodowy (teatr w tradycyjnym, nie muzycznym wymiarze literackim).

I znowu najsłynniejsze nazwiska sceny teatralnej się sypią, a wśród nich bardzo kontrowersyjna, ale i niepospolitego talentu – Adam Hanuszkiewicz. Uczył nas przez kilka dekad, że dramat narodowy (ale i dramat światowy) można interpretować zupełnie inaczej. Pokazywał ostentacyjnie ‘figę z makiem’ krytykom i publiczności stołecznej. Czasem wydaje mi się, że tak się do tej roli kontestatora przyzwyczaił, iż robił to nie zawsze z potrzeby artystycznej, a ze zwykłej przekory: mam was w …, nie chcecie to nie musicie oglądać, zostańcie zastygłymi w czasie durniami-szlabonami. Przykładem bodaj najgłośniejszym była inscenizacja narodowej ikony Romantyzmu „Balladyny” Słowackiego. Balladyna na motorze na scenie Teatru Narodowego – obrazoburcze (jak na tamte czasy)![ii]

A Balet Narodowy? No a gdzie zacząć? Od kogo? Jerzy Gruca, Stanisław Szymański, Gerard Wilk, Waldemar Wołk-Karaczewski … nazwiska się sypią z szuflad pamięci tancerzy i tancerek wspaniałych. Wielką szkodą było nie pozyskanie dla pierwszej narodowej sceny baletowej wielkiego reformatora baletu Conrada Drzewieckiego, światowej sławy choreografa. Ale lata PRL to były czasy, gdy ludzie ze sztuką nie wiele mający wspólnego często podejmowali decyzje personalne z powodów tylko dla nich zrozumiałych[iii].

Na tej zaczarowanej scenie tańczyła moja ciotka, Bożena Gadzińska-Pacak. Wiele lat później jednym z czołowych koordynatorów Baletu Teatru Wielkiego został mój znajomy z lat mojej młodości Paweł Chynowski. Kiedy się poznaliśmy był najbardziej szanowanym krytykiem muzycznym z regularną szpaltą w popularny dzienniku „Życie Warszawy” i wielu pism specjalistycznych w tym temacie w kraju i licznych publikacjach zagranicznych. Wespół z Satanowskim doprowadzili do nadania baletowi Teatru Wielkiego samodzielnej pozycji Baletu Narodowego, niezależnej od Opery i Teatru. Nie przypuszczałem wówczas, że karierę zawodową zakończy na samym szczycie choinki narodowej kultury. Z tych wspomnień wyłuskuję też poznanie w Ciechocinku legendarnej Wandy Wermińskiej (wówczas już po zakończeniu kariery śpiewaczki). Spacerowałem z babcią po ciechocińskim Parku Zdrojowym, a tu nagle jakaś korpulentna pani krzyczy: Pani Wandziu, jak miło panią zobaczyć! Okazało się, że sopranistka znała babcię od lat bardzo dawnych. A mnie udało się wówczas poprowadzić z nią bardzo długą rozmowę. Z innych znajomych związanych z tym Teatrem był znany polski kompozytor i dyrygent Henryk Czyż, który na oczątku lat 60. ubiegłego wieku dyrygował w Operze Narodowej[iv].

            Ostatni raz byłem w naszej cudownej Operze Narodowej w 2018. Wybrałem się tam z mim siostrzeńcem Damianem na fascynującą operę Verdiego „Nabucco”[v]. Grana jest tam non-stop w każdym sezonie od 1992 roku. Nie wiem jakie sceny światowe tak „Nabucco” jeszcze wstawiają – z rozmachem, przepychem godnym splendoru Babilonii Nabuchodonozora. Na scenie pojawiają się żywe konie … ze własnej stajni Teatru Wielkiego, który jest ich domem! I w specjalnej windzie tam zbudowanej, która wwozi je prosto na scenę. Cóż więcej powiedzieć można? Która opera na świecie ma własne stajnie?


[i] Bernard Ładysz – wybitny śpiewak bez formalnego wykształcenia

[ii] “Balladyna” Słowackiego, reż. Adam Hanuszkiewicz – Renard Dudley — Google Arts & Culture

[iii] Conrad Drzewiecki – Wikipedia, wolna encyklopedia

[iv] Henryk Czyż (muzyk) – Wikipedia, wolna encyklopedia

[v] Nabucco : Teatr Wielki Opera Narodowa

Kapitol czy Koloseum – polityczne igrzyska w Stajni Augiasza

Kapitol czy Koloseum – polityczne igrzyska w Stajni Augiasza

Skończyłem właśnie oglądać relacje ‘na żywo’ Sejmowej Komisji Regulaminowej, która wysłuchała oskarżenia Prokuratury Krajowej wobec Zbigniewa Ziobro. Aby Prokuratura mogła rozpocząć sprawę i skierować ją na drogę sądową były Minister Sprawiedliwości (sic!) musi być pozbawiony immunitetu parlamentowego, który mu z racji bycia posłem przysługuje.

Nie było zadaniem (i nie miała ku temu jakiekolwiek uprawnień ani sobie takich nie imputowała) Komisji stwierdzenie winy Ziobro. Chodziło o to, czy Komisja zarekomenduje dla Sejmu odebranie tegoż immunitetu parlamentarnego.

Nie będę opisywał dyskusji na sali, gdzie Komisja debatowała ani charakteru debaty. Była burzliwa, głównie ze względu na dwu posłów, obecnie czołowych harcowników PiS i ich okrzyki, protesty, chamskie odzywki do prokuratora. To była piaskownica rozpieszczonych bękartów PiS, którzy nagle przestali być hersztami piaskownicy. Ale zachowali stare przyzwyczajenie bycia w większości i straszenia, przepychania, wrzeszczenia i turbowania innych dzieciaków. Na ogół bezkarnie. Wszak krawiec kraje, jak mu materiału staje. Ich buta i zwykłe chamstwo były nie do zniesienia. Mimo to przewodniczący Komisji dawał sobie dość dobrze radę i jako-taki porządek udało mu się zaprowadzić.

Jeden z bardzo młodych posłów Koalicji Obywatelskiej w swoim wystąpieniu świetnie ich zripostował i podsumował. Młody prawnik z wykształcenia. Nie pamiętam nazwiska, a nie chce mi się sprawdzać, ale to świetny zadatek na wieloletniego polityka, bo sztukę oratorską ma opanowaną, niczym stary senator rzymski.  Jego riposty były ostre, chwilami pięknie sarkastyczne – nigdy ordynarne lub brutalne. Miał starą, dobrą kindersztubę. Kindersztubę z salonów.  Jego przeciwnicy też mieli kindersztubę, tyle, że z knajp i rynsztoka. 

Koniec końców i większość parlamentarna naturalnie przeważyła – Zbigniew Ziobro immunitetem już się zasłaniać długo nie będzie, bo ta sama większość w Sejmie przegłosuje to, co zaleci ta Komisja Regulaminowa: tymczasowy areszt i sprawa sądowa wobec byłego ministra Sprawiedliwości I Prokuratora Generalnego RP. Jeden z zarzutów dotyczy (tu nazwa oficjalna takiej działalności) ‘zorganizowanej grupy przestępczej’ w strukturach … Ministerstwa Sprawiedliwości i Prokuratury Generalnej.

Ad absurdum, przejęzyczenie, zbyt wielka swada i swoboda w operowaniu językiem?  Wszak mówimy o oficjalnym gabinecie ministra i gabinetach podległych mu zastępców i urzędników – Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Rzeczypospolitej Polski!

A swadą, przesadą oskarżenie nie jest. Jest opisem pracy, stylem pracy, manipulacjami, kłamstwami, oszustwami, milionowymi malwersacjami i łamaniem najbardziej podstawowych zasad funkcjonowania urzędu. Najwyższego Urzędu prawa w państwie.

Wczoraj cały Sejm przegłosował i i przyjął wszystkie (bodaj 14 lub 15) punkty oskarżenia, łącznie z końcowymi zapowiadającymi zastosowanie natychmiastowego aresztu prewencyjnego i doprowadzenie oskarżonego prosto do aresztu.

Takiej hucpy, takiego olbrzymiego skandalu polityczno-kryminalnego Polska post-komunistyczna nie znała. Nawet w PRL, gdzie minister każdy (i premier) mogli być na zbity pysk wywaleni decyzją Biura Politycznego PZPR – nigdy od czasów Bieruta aż do Gierka i Kani to się nie zdarzyło. W Moskwie Stalina – tak.

Nigdy w całej historii powojennej Europy takiego skandalu wobec ministra sprawiedliwości nie było. Proszę pomyśleć – najgroźniejszym przestępcą kryminalnym (wedle oskarżenia prokuratora) okazuje się być … minister sprawiedliwości. Włosy stają dębem na głowie. I wstyd mnie, jako Polaka, ogarnia.

To jednak zmusza do dalszej, konsekwentnej refleksji. Dużo większej niż pan Ziobro i miliony malwersowane przez niego – tym detalem, karą i zadośćuczynieniem zajmą się teraz sądy polskie. Ale kto, jakie sądy zdejmą tą cuchnącą chustę wstydu z naszej, Polek i Polaków, twarzy? Twarzy zbiorowej. Nie tylko zwolenników PiSu. Bo ktos jednak tym ludziom dał władzę; ktoś na nich głosował, wybrał ich do parlamentu, z którego zrobili chlew i bazar uliczny.

Jednocześnie przychodzi inna refleksja: ledwie za kilka dni będzie 11 listopada – święto Niepodległości, odzyskania tej niepodległości po 123 latach niewoli i rozbicia państwa na trzy obce administracje państwowe, trzy różne bardzo od siebie systemy polityczno-cywilizacyjne. Symbolem tamtej pracy (nie jedynym i wyłącznym, ale z nim to hasło ’11 Listopada 1918’ się niejako automatycznie wiąże) był Józef Piłsudski, często też nazywany Komendantem, albo Marszałkiem. Co by zrobił z takim Ziobrem Pan Marszałek? Przypomnijcie sobie, co zrobił Naczelnik Piłsudski ze skłóconymi posłami na Sali Obrad. Szablą nie posiekał, ale kopniaków i kuksańców nie żałował. Zwłaszcza, że było to dość krótko po strasznym mordzie politycznym na pierwszym Prezydencie Rzeczypospolitej w Zachęcie warszawskiej. Nie, zamachowcem nie był szalony malarz – mordercami była skrajna polska prawica, która tą atmosferę w kraju stworzyła. To ona włożyła w dłonie tego szaleńca naładowany rewolwer.

Tak, jak teraz ‘Zbigniew Ziobro’ nie jest jednym osobnikiem, nie jest tym ‘szalonym’ lub ‘kryminalnym’ wypaczeniem. To system. To atmosfera. System, który narodził się w 2015 roku.

Dmowski stał za plecami Niewiadomskiego w dniu zamordowania Narutowicza. Za plecami Ziobry stoi Kaczyński. Nie pamiętacie Prezydenta Gdańska, którego ten system skrajnie-prawicowej nagonki zamordował? Nie pamiętacie tragicznego listu Szarego Obywatela z Krakowa, który na Placu Defilad dokonał aktu samospalenia?  Nie, nie był umysłowo chory. Jeżeli cierpiał na cokolwiek, to była to wyższa od przeciętnej wrażliwość obywatelska, przywiązanie do praworządności, uczciwość ludzka.

Kiedy organizowaliśmy protesty anty-pisowskie w Vancouverze, w Toronto, w Calgary, w Montrealu, gdy współprzewodniczyłem tej honorowej akcji demokratycznej Polonii kanadyjskiej – nie przyszło mi do głowy, by iść dalej. Prowadzić akcje tak długo, aż ten boa-dusiciel demokracji nie zostanie zaduszony politycznie. Zaduszony politycznie znaczy kompletnie zdelegalizowany. PiS to organizacja wroga Polsce i zagraża witalnym interesom państwa polskiego. Jest wrzodem, czyrakiem na ciele kraju. Myśleliśmy: odsunąć ich od władzy, pokonać w wyborach. Nie, to był błąd – w wyborach pokonuje się przeciwników politycznych, ale przeciwników, którzy podobnie jak my, wyznają zasadę świętości podstaw demokratycznych, a filarem demokracji jest praworządność i wyraźny rozdział trzech filarów władzy: ustawodawczej, wykonawczej, sądowej.  Natomiast PiS od samego początku to zamordował lub sprawnie i skutecznie ten system obezwładnił. Metodami parlamentarnymi – wszak nie konstytucyjnymi – uczynił z Polski republikę bananową i państwo dyktatorskie. Wzory szły bezpośrednio z Rosji i carskiej, i breżniewowskiej, a na końcu już bezpośrednio putinowskiej. Rosji azjatyckiej, tatarskiej. Nie europejskiej.

Logika wskazuje, że taką partię należy zdelegalizować. Śmieliśmy się, że to obśliniony i niechlujny stary dziad, homoseksualny homofob (nie mogę określić go, jako geja, gdyż to określenie zakłada akceptację siebie i jest samookreśleniem pozytywnym) – a to szczwany lis, bity na cztery kopyta lucyfer, który dążył do zniszczenia polskiej europejskiej demokracji, gotowy podpisać każdy cyrograf z każdym diabłem i każdym szarlatanem w komży czy mundurze wojskowym. Cel uświęca środki. Do tego msze męczeńskie i spacery z krzyżami po tragicznej śmierci brata w wypadku, schody do nikąd na placu Zwycięstwa. Tak, po trupie brata do władzy absolutnej. To jest Jarosław Kaczyński. To i chrapka na przywłaszczanie sobie olbrzymich majątków. Bo to nie jest autokrata-asceta. To autokrata- krezus. Belweder wyglądający, jak Kreml Putina?

Trzeba wrócić do sedna tezy: czy państwo demokratyczne można rozwalić od wewnątrz bez krwawej rewolucji? Można. Ale właśnie wtedy niezbędne jest zbudowanie partii politycznej, która zdoła wejść dość licznie (slogany i przekupywanie strategicznie wybranego elektoratu) do parlamentu i w tym parlamencie zacząć (używając parlamentarnego ergo demokratycznego systemu większości) ten system parlamentarny likwidować. Ważnym elementem jest newralgiczne, chirurgiczne wręcz upolitycznienie i wykastrowanie tzw. trzeciej władzy – sądów. Vide: Trybunał Konstytucyjny a następnie obsadzenie swoimi Sądu Najwyższego.

W Rzymie Neron podpalił Rzym, by oskarżyć o pożar chrześcijan i następnie zrobić z nich szeregi płonących pochodni, zaś gasząc pożar zyskać uznanie plebejuszy i pospólstwa a samemu być uznanym, jako zbawiciel i heros. Te pospólstwo kupił tanimi atrakcjami i odpustami, które zapewniły mu uznanie nawet, gdy robił widowiska z zawieraniem dwóch małżeństw z dwoma kolejnymi chłopcami-dziećmi po uprzednim wykastrowaniu ich. Cóż, przekupiona gawiedź na takie drobiazgi uwagi nie zwracała, zwłaszcza, gdy publiczne śluby z tymi dziećmi były okazją dla darmowych publicznych popijaw i rozdawaniu grosików dla biedoty. Tak i panu z Nowogrodzkiej w Warszawie darowano Misiewicza (fakt – Misiewicz był pełnoletni i katastrowany nie był: pan Jarosław inaczej niż Neron zaspakajał swoje hucie). Na wszelki wypadek zamiast żywych pochodni i widowisk w Koloseum – zorganizowano msze smoleńskie, pochody z krzyżem, ostentacyjne całowanie po rękach handlarza używanych samochodów w komży zakonnej, pogrzeby szczątek brata w grobach królewskich – a na końcu monumentalne Schody Do Nikąd z czarnego marmuru w najbardziej reprezentacyjnej części Warszawy. Czy ktoś zwrócił uwagę, że od tych ‘schodów do nikąd’ jest nie więcej niż 7-8 minut spacerem do Zachęty? Tak, tej gdzie padły strzały do pierwszego Prezydenta Rzeczypospolitej … 

Teraz jest pan były minister Ziobro. Czy Kaczyński podrzucił go sprytnie w charakterze całopalnej ofiary? Żywej pochodni, jak Neron chrześcijan? Macie durnie, mścijcie się na nim! Ja będę go nawet publicznie bronił ze wzgórza Kapitolińskiego na Wiejskiej, tak by widowisko było ciekawsze, okrzyki głośniejsze. W ten sposób wzmocnię własne szeregi pretoriańskie i odczekam w gotowości dwa lata, by szturm końcowy, wieńczący me dzieło, przeprowadzić!

Fantazja mnie poniosła? Bynajmniej. Zapewne tu i tam przerysowałem, dodałem kolorów ostrych. Jak się opisuje widowiska rzymskie nad Wisłą a nie Tybrem, to trochę swady i przesady ominąć nie sposób. Ale hydrze się nie grozi palcem, nie chowa się jej do tekturowego pudełka. Hydrze łeb trzeba uciąć, bo ukąsi i wleje swój jad do rany ofiary.

Teraz, w rocznicę odzyskania niepodległości sto siedem lat temu i suwerenności trzydzieści siedem lat temu jest czas na prezent godny naszego kraju – zdelegalizować ruch, który jest przykładem demolowania kraju dla prywaty, być może w konszachtach z naszym odwiecznym wrogiem – Rosją. Teraz, gdy kataklizm wojenny jest u naszych bram należy być zdecydowanym i bezpardonowym. Panie ministrze sprawiedliwości – czas silniej i mocniej dzierżyć czapkę prokuratorską. Oskarżenie będzie trudniejsze niż oskarżenie wobec tego zniesławionego Ziobry. Ale stawka jest wyższa też. Stawką jest Polska. Pan Jarosław Kaczyński zorganizował w Parlamencie Polski siatkę przestępczą. Bezpieczeństwo państwa wymaga by ją rozwiązać i zdelegalizować.

Jeśli porównanie z Neronem wydać się może subtelniejszemu czytelnikowi zbyt ostre, to służę mniej okrutnej wyobraźni: pan Kaczyński i Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością do odpowiedzialności doprowadzona być powinna.  Nie szukajmy wzorów szalonego Imperatora Rzymu. Przywołajmy wizję Augiasza i jego stajni. Kaczyński vel Augiasz uczynił z Sejmu stajnię cuchnącego smrodu. Niezbędny jest współczesny Herkules, który tą stajnię oczyści.  

 Herkules w swej pracy użył strumienia dwóch rzek. Ja sugeruję Odrę i Wisłę zostawić w spokoju, a do zmycia Sali obrad sejmowych wykorzystać sikawki wozów ochotniczych straży pożarnych, zakupionych za nielegalne pieniądze przez niejakiego szeryfa Ziobro. Niech się w końcu do celów zbożnych przydadzą.   

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Nie jestem księgowym, rzeczoznawcą finansowym, nie jestem prokuratorem. Jedyne, co wiem (i będę się z poważną dozą pewności siebie upierał, Że To Wiem) to, że nie jestem idiotą. Zakładam również, że idiotami nie są eksperci Najwyższej Izby Kontroli w państwie polskim. I że – w przeciwieństwie do mnie – oni mają znajomość i ekspertyzę w rzeczoznawstwie finansowym i prawnym.

Otóż wczoraj ogłosili oni Raport i wnioski z niego wynikające nt. ich pełnej kontroli NIK za rok 2023.. Kontrole zaczęto w 2024. To jest okres czasu w którym obecny Prezydent państwa polskiego, Karol Nawrocki był prezesem i pełnym szefem IPN-u. Raport z tej kontroli NIK-u był wobec pana Nawrockiego druzgocący. Tu chodziło tylko o statutową działalność (administrację) Instytutem i jego budżetowo-finansową operatywność. Kiedy podjęto decyzję o przeprowadzeniu pełnej kontroli, Karol Nawrocki jeszcze nie był kandydatem na prezydenta. Wszyscy myślący inteligentnie wiedzieliśmy, że z tego pożal się boże instytutu idzie wielki smród. Nigdy nie sądziłem, że to smród mamony. Kiedy cesarz Wespazjan powiedział o podatku za korzystanie z publicznych toalet: pecunia non olet, winien dodać ‘ale’ – nie śmierdzą pod warunkiem, że to nie są toalety w Instytucie Pamięci Narodowej. Wówczas śmierdzą aż do Wzgórza Kapitolińskiego.

Ale sami posłuchajcie, ja tłumaczyć nie chcę. W dość nudnej formie opowieści księgowego. Bo gdyby mówili to politycy, to ho ho! By barwnie było. Dziwić się nie trudno, że panowie Nawrocki i Trump dość się lubią… W formie nudnej ale jednocześnie powodującej stawanie na baczność włosów na karku, że to było wszystko możliwe.

Prezydenci

Ktoś kiedyś, gdzieś powiedział: najważniejsze, by ktoś w odpowiednim czasie znalazł się we właściwym miejscu. Nikt już pewnie nie pamięta, kto i kiedy ukuł tą maksymę, ale powtarzana była odtąd tysiące razy. I pasuje jak ulał do wielu specyficznych i ważnych momentów dziejów.  

Często zdarza się, że jest to więcej niż jedna osoba, ale jedną na ogół jakoś się upamiętni, wyróżni w sposób szczególny i odtąd w annałach historii tą osobę będzie się głównie wymieniać, przypominać.

  1. 1914-1918, Polska: Józef Piłsudski – i koniec, kropka. Owszem są tam i Daszyński i Paderewski, i Dmowski. Ale w cieniu, w tle.
  2. 1980-1989, Polska: Lech Wałęsa i koniec, kropka. Znowu: Anna Walentynowicz, Ryszard Bujak, Frasyniuk, Michnik (nie, tam ‘obok’ nie ma jakichkolwiek Kaczyńskich, bo mówię o aktorach ról pierwszoplanowych, a nie o statystach) tylko w tle.
  3. 1989-1990, upadek komunizmu w Rosji i Europie Centralno-Wschodniej na przełomie 1989-90: znowu Wałęsa, Jan Paweł II, Ronald Reagan, i ostatni ‘samowładca’ ZSRR, Michał Gorbaczow (jak później historia udowodniła ponad wszelką wątpliwość, to właśnie ten ostatni ‘komunistyczny car’ był pierwszym i jak dotąd jedynym rosyjskim przywódcą, który był demokratą). I koniec, kropka. Reszta ważnych osób, to tylko tło.

Rok jest teraz 2025, w schyłkowej już fazie. Losy świata ważą się znowu.  Powietrze jest ciężkie, pełne prochu, strach zapalić zapałkę. Przypomina bardziej lata przed wybuchem obu ostatnich wojen światowych niż powiew wiosny z 1981-1989.   Bez wątpienia lata 1938-1939.

Tyle, że groźniej. Dużo groźniej. I dużo, dużo szerzej. Od Bałtyku po Morze Japońskie; od Kalifornii i Alaski po Morze Chińskie. Mocarstw jest dużo więcej. I wystarczająco mocarstwowych, by straty olbrzymie, gigantyczne zadać innym krajom. Kraje małe stały się mocarstwami (Korea Północna, Izrael) mogącymi zapalić lont pod całym globem.

Masowe ludobójstwo (genocide) stało się znowu narzędziem gry politycznej. Międzynarodowe instytucje powołane ‘by nigdy więcej’ i by ‘nikt ponad prawem’ są bezsilne wobec nagiej pięści mającej wsparcie największej opoki demokracji i prawa, która tą opoką być przestała – USA.

               Właśnie dobiegła końca Specjalna Sesja Zgromadzenia ONZ w Nowym Jorku. Organizacji, którą po to właśnie powołano, by ‘nigdy więcej’. Naturalnie górnolotne i szlachetne cele tej organizacji okazały się trochę tylko lepsze i silniejsze od nieboszczki Ligii Narodów z okresu Międzywojnia. Największą siłą ONZ jest opinia publiczna, pręgierz tej opinii. Zwłaszcza w dobie powszechnego, globalnego dostępu do informacji. I reakcje na samej Sali obrad ONZ.

Zatrzymam się na trzech przywódcach. Binjaminie Netanjahu, premierze Izraela, Karolu Nawrockim, prezydencie Polski i Donaldzie Trumpie, prezydencie Stanów Zjednoczonych, warto też wymienić na moment Sergieja Ławrowa – ministra MSZ Rosji.

Tragedia prawdziwie antyczna, niewyobrażalna z niczym prawie w czasach bardziej współczesnych zgotowana przez krwiożerczy, barbarzyński reżym izraelski jest trudna do opisania. Łamanie wszystkich praw, konwencji, umów międzynarodowych. Przy wsparciu cichym i aktywnym Donalda Trumpa. I naturalnie olbrzymiej większości diaspory żydowskiej – ale trzeba bardzo wyraźnie zaznaczyć, że i w tej diasporze, a nawet w samym Izraelu, są grupy i jednostki, które te zbrodnie rządu izraelskiego potępiają, odcinają się od nich. A to duża odwaga cywilna i rzecz niełatwa być Żydem i potępiać akcje państwa żydowskiego. Nisko chylę kapelusza wobec tych osób.

Więc jest ta sesja ONZ. Na mównicę wchodzi Binjamin Netanjahu, szef państwa izraelskiego. Potęgi nuklearnej. Zaczyna opowiadać swoje znane od dawna opowiastki. W tym samym czasie na resztki kompletnie zrujnowanej  i zamienionej w Warszawę po Powstaniu Warszawskim, Gazę – spadają kolejne bomby i armia izraelska wkracza do pełnej okupacji ziem palestyńskich. Okupacji i aneksji tych odwiecznie palestyńskich ziem. Zapowiadają zrobić to samo na terenach Organizacji i rządu palestyńskiego w West Bank (Zachodni Brzeg). Nie będę tu przypominał ni opisywał tego konfliktu. Wszyscy wiemy. Cały świat. Kiedy Netanjahu (człowiek, na którego wydano legalny nakaz aresztowania przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze) zaczyna mówić, powoli wstaje z miejsc olbrzymia większość delegatów na Sesję Plenarną ONZ i demonstracyjnie opuszcza salę obrad. Oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości premier Izraela mówi do pustych foteli i zmuszony jest oglądać z mównicy ten exodus wielu delegacji innych państw.

Jakie to ma znaczenie? Ma, bo widzi to na ekranach telewizorów, telefonów i innych narzędzi masowej komunikacji miliardy ludzi na świecie. Skończyły się czasy poufnych dyskusji gabinetowych.

Król jest nagi. I jest odrażający.

               Na moment tylko (bo nie jest przywódcą swojego kraju) Sergiej Ławrow, jeden z najinteligentniejszych ministrów spraw zagranicznych na świecie, świetny dyplomata.  Z ‘małym ale’: ze względu na fakt jaki rząd i państwo reprezentuje jest nałogowym kłamcą i idealnym przedstawicielem szkoły dyplomatycznej, która opowiada slogany nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Szkoła Kalego – jak Kali ukradnie to dobrze, jak ukradną Kalemu to świństwo[i].

Więc ten rosyjski Kali to robił. Opowiadał (prawdę) o występkach i łamaniu konwencji międzynarodowych przez tzw. Zachód i o tym … jak to Rosja musiała wejść na Ukrainę by … ratować demokrację na Ukrainie i prześladowania języka, ludności, religii i tradycji rosyjskich na Ukrainie. No i podkreślając ‘konstytucyjną nielegalność’ obecnych władz Ukrainy. Godna tradycja najlepszych ministrów spraw zagranicznych Rosji sowieckiej, od Mołotowa poczynając. Rodzaj idealnego dyplomaty Europy XVII i XVIII wieku. Inteligentny, mający świetny wywiad, gotowy służyć i panu Bogu i diabłu jednocześnie. Ot, i wsio na ten temat. Szkoda inkaustu na więcej.

               Donald Trump, prezydent USA.

Uff, oh! Wielki, wspaniały, najmądrzejszy, przystojny. LOL! Tak zadufanego w sobie człowieka na scenie politycznej nie widziano od lat. Kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek dozy skromności i taktu. Cezar, demokrata, autokrata, król, cesarz i papież w jednej osobie. Zakochany głównie w sobie i swoich kontach bankowych. Wśród możnych tego świata jest wielu takich. Nikt z nich nie jest – na szczęście – prezydentem mocarstwa. Trump – niestety – jest. Największy pojemnik na wodę gazową z bąbelkami.  Nawet Putin, (choć pamiętamy jego zdjęcie na białym koniu, bez koszuli) tej mydlanej bańce trampowskiej nie dorównuje. Putin to typowy autokrata rosyjski, znający i historię i rozumiejący politykę. Jego zasadniczym celem nie jest budowanie własnego wizerunku bohatera, a odbudowa imperium.  Nieszczęściem Trumpa jest, że urodził się, jako człowiek, a nie orangutan, w dżungli Manhattanu, a nie w dżungli tropikalnej. Tam bicia w piersi koledzy by mu nie wytykali i chętnie wszystkie samice by mu oddawali. A dżungli, jako-takiej by nie zagrażał.

Moralny dowódca nieudanego zamachu i puczu na własną konstytucję i własny Parlament (pierwsza kadencja prezydencka), w czasie drugiej po kilkukrotnym ośmieszeniu się na arenie międzynarodowej – przybrał białe piórka gołąbka pokoju i bez żenady oświadczył, że należy mu się Pokojowa Nagroda Nobla, bo tyle wojen zażegnał na świecie!  Po nieudanej próbie rozwiązania masakry palestyńskiej przez próbę wysiedlenia Palestyńczyków z ich prastarej ojczyzny do Jordanii, Egiptu i Arabii Saudyjskiej, zaoferował samemu przejąć Gazę i wybudować tam nową Trump Tower i zrobić  z Gazy fantastyczny prywatny kurort morski. Chętnych nie było. W Jordanii i Egipcie też.  Urażony ich niewdzięcznością stwierdził, że w takim razie zakończy wojnę w Ukrainie.  Przecież tak dobrze znana i rozumie się z Putinem.  Putin na spotkanie na Alasce się zgodził.  I wystrychnął Donalda na dudka.  Czego się wszyscy spodziewali.  Z Oslo też nie oferowali Nagrody Nobla.  Świat tego geniusza po prostu nie rozumie.

Wracajmy jednak do Sesji Specjalnej ONZ.  Przemawia Donald Trump.  Najpierw informuje (gdybyśmy nie wiedzieli) jaki jest wspaniały i ile Nobli (Pokojowych, oczywiście) powinien dostać.  Potem poucza Europę, co ma zrobić.  I że w końcu, choć częściowo się go na szczęście posłuchała. Potem okazuje się, że nie ma żadnego ocieplenia klimatu ani innych tego typu bzdur. Jego kraj (USA) nigdy nie był w takiej prospericie, jak obecnie.  Zażegnał prawie wszystkie wojny na świecie.  A przede wszystkim powstrzymał kolejną inwazję meksykańską na USA:

Na naszej południowej granicy z pełnym sukcesem powstrzymaliśmy kolosalną inwazję. Przez ostatnie cztery miesiące z rzędu ilość nielegalnych obcych wpuszcznych do naszego kraju równa jest zeru. Trudno uwierzyć, gdy patrzymy wstecz, tylko cztery lata temu to były miliony i miliony ludzi najeżdżających nas z całego świata – z więzień, z zakładów psychiatrycznych, handlarzy narkotyków zewsząd. Najechali nas. Po prostu najechali w tej idiotycznej polityce otwartych granic za prezydentury Biddena. (…)

W moich pierwszych czterech latach ja zbudowałem najwspanialszą ekonomię w historii świata. Mieliśmy najlepszą gospodarkę odkąd istniejemy. I teraz znowu robię to samo, tyle, że teraz nawet lepiej i więcej” (czy to w ogóle możliwe?! – przyp autora)

Potem narzekał, że schody ruchome nie działały i winda zawiodła, i że ONZ się rozpada. No, ale przecież jest ktoś, kto mógł tą ruderę ONZ w pięknym stanie utrzymać. I prawdziwy Trump-handlarz nieruchomości nie wytrzymał:

Wiele lat temu, świetny deweloper z Nowego Jorku, znany jako Donald Trump zaproponował wam renowacje i przebudowę właśnie tego budynku. Pamietam to świetnie. Powiedziałem wtedy, że zrobię to za 500 milionów dolarów –przebudowałbym to przepięknie. Mowiłem o mamurowych podłogach, o terakocie. Mówiłem wam o ścianach z mahoganu … [ii]

To tylko fragmenty krótkie, Trump lubi mówić dużo. Po pouczaniu i napominaniu ONZ, Trump powiedział jeszcze sporo o Europie, Londynie, Australii – o tym, że wszyscy jesteśmy na drodze do piekła, do gwałtów na naszych kobietach, do wprowadzenia nakazów prawa islamskiego w naszych miastach … .  O tym, że Narody Zjednoczone nic nie potrafią zrobić, a tylko wyciągają pieniądze na administrację tej beznadziejnej instytucji. A przecież mogliby się od niego właśnie uczyć, jak to robić.

To było przemówienie Prezydenta Stanów Zjednoczonych na Specjalnej rocznicowej Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Lepszego męża stanu trudno sobie wyobrazić.  Stalin? Mołotow? Mao Tse Tung? Słoneczko Narodów …

Dosyć jednak o tym Mojżeszu, Abrahamie i Mahomecie w jednej osobie. Już tylko niecałe dwa lata, może jakoś bez hekatomby jakiejś się obejdzie. Tylko, że to wyjątkowo złe czasy na takiego prezydenta, gdy świat stoi nad przepaścią kataklizmów wojennych i ekologicznych. Ech …

Teraz dwa słowa o znajomym tegoż Wielkiego Prezydenta, nawet się lubią i trochę podobną znajomość arkanów dyplomacji i wielkiej polityki mają.

 O panu prezydencie RP, Karolu Nawrockim. Otóż pan Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, jako Głowa Państwa na Sesję ONZ też naturalnie pojechał. Towarzyszył mu w tej podróży najwybitniejszy od czasów Władysława Bartoszewskiego polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski. Zapewne wiele cennych uwag Prezydentowi Nawrockiemu udzielił przed wystąpieniem w ONZ. Zgodnie ze starą zasadą, że w domu możemy się kłócić i nie lubić, ale na zewnątrz występujemy, jako jedna rodzina i jedno dobro mamy na uwadze.

No i pan prezydent Nawrocki wstąpił na ambonę.  Pardon moi – na mównicę, oczywiście! Początkowo mówił do rzeczy i w miarę sprawnie. Ale potem poszedł w manowce polskiego podwórka politycznego i zaczął  p… . No, tego tam, jak to określić?  Używać pewnej popularnej przyprawy stołowej? Jak już mówił o nienarodzonych i ich prawie do życia i temu podobnych hasłach Ordo Iuris, to słuchać przestałem.  

Ale jeden maleńki a charakterystyczny drobiazg spamiętałem i pewnie już nigdy nie zapomnę. Głupstwo takie trochę. A przez skojarzenie z innym wydarzeniem – utkwiło w pamięci.

Dawniej pewni mówcy polityczni (głównie z dwóch najskrajniejszych odmian ideologicznych: skrajnej prawicy i skrajnej lewicy) lubili akcentować to, co mówią uderzając ręką w pulpit mównicy. Robił to świetnie Władysław Gomułka w Polsce peerelowskiej, pamiętam.  Pewnie dodaje to animuszu głównie temu, co przemawia. Trochę taka własna a’la perkusja. Ale specjalnie utkwił w pamięci inny ‘deplomata’ , I Sekretarz KC Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Nikita Chruszczow.  Ten już tam sobie paluszkami po blacie nie biegał – zdjął pantofel i walił nim w mównicę na Sesji Plenarnej ONZ. A co tam, paluszkami niech burżuje stukają!

Otóż pan Karol Nawrocki komunistą zdecydowanie nie jest i basta. Nawet, jeśli nieświadomie coś tam robi, co jest Putinowi na rękę. Bycie nieświadomym lub mało kompetentnym, przestępstwem nie jest. Ale Radek Sikorski zapomniał pouczyć chyba prezydenta Nawrockiego, że nawet paluszkami przy mikrofonie stukać nie należy. Zwłaszcza, gdy to mikrofon nadający na cały świat. No i tak poleciało w ten świat te rytmiczne, perkusyjne stulanie po pulpicie pana prezydenta RP. I już nigdy nie wymarzę z mojej biednej pamięci tego stukania i będę widział w koszmarach taki duet Chruszczowa i Nawrockiego na perkusji.  Ech …


[i] jedna z kolorowych postaci w popularnej powieści  H. Sienkiewicza dla młodzieży, „W pustyni i w puszczy”

[ii] Donald Trump’s full speech at UNGA: Here’s everything the US president said – The Economic Times

Przerywnik epistemologiczny

Przerywnik epistemologiczny

Człowiek gubi rzeczy, ludzi, swoją przeszłość. Ot, taki roztargnieniec. 27 maja spisałem kilka słów w jednym z moich licznych notesów. Następne dni działo się wiele rzeczy ważnych i o tej zapisce zapomniałem.  A ‘do szuflady’ tylko pisać nie mam zwyczaju.  Inna sprawa, że mam tych notesów, zeszytów zbyt wiele i trudno spamiętać, który wczoraj do plecaka wrzuciłem. Jak napisałem – roztargnieniec, roztrzepaniec. 

By zabawniejsze było, ten zapis zagubiony  był o … zgubionych dwóch dniach, LOL. A poprzedzał go wpis interesująco pozytywny z 30 kwietnia. Naturalnie pozytywny, bo pisany przy kufelku piwa w sąsiedzkim barze obok domu. W konkluzji tego wpisu pozytywnego z końca kwietnia też błąd zrobiłem, ale był to już błąd czysto emocjonalny. Pisałem o dwóch krajach: Kanadzie i Polsce i wyrażałem moje serdeczne do nich przywiązanie i ich uznanie, jako przykłady dobrych krajów.

Kilka dni później były w Polsce wybory prezydenckie. Z masy kandydatów Polacy wybrali na prezydenta idiotę (to się zdarza) i sutenera (to już nie). Po blisko pół wieku niemieszkania w Polsce na stałe, obliczenia i wyobrażenia o niej rozminęły się z rzeczywistością. Przez ponad tysiąc lat Polska miała wielu króli, władców i prezydentów. Niektórzy może najmądrzejsi nie byli – ale naganiaczem dziwek do tej pory żaden. Do tej pory.

O, pewny jestem i to naturalne, że zawód sutenera miał się w Polsce tak dobrze, jak w we wszystkich chyba krajach. Ale wybrać jednego na prezydenta?  To chyba jednak ewenement. To, dlaczego jedną z jego pracownic nie zrobić, bo ja wiem? Marszałkinią Sejmu? Premierową? Ruch będzie w interesie.

Tym sposobem mój obraz starej ojczyzny i jej mieszkańców uległ poważnym zmianom.  Teraz Sąd Najwyższy ma badać sprawę, bo ponoć doszło do poważnych oszustw w liczeniu głosów. W jaki sposób przy niezależnych Komisjach Wyborczych?  Ale wszystko, jak wiemy, jest możliwe. Zwłaszcza w sprawach niemożliwych.

 Koniec wstępu – wracamy do moich zgubionych zapisków.

               3o kwietnia, 2025

Za barem. Sam z kufelkiem ciemnego ale. Dawno sam nie zaprosiłem siebie na piwko. Jedno wystarczy – i tak mam silne zawroty głowy po wypadku i bez piwa. Wszak to jedno smakuje bardzo, a z baru mam ledwie tyko przejść przez ulicę i jestem pod domem.

Wieczór ciepły. Bywalcy starsi ode mnie próbują swoich sił przy mikrofonie. Z rezultatem podobnym do opery, na jakiej byłem kilka dni temu: jedni świetni, inni zdecydowanie nie, LOL. Ale z zapałem.  Ktoś gra bardzo ładnie na harmonijce. Letni wieczór w popularnym barze. Bywałem tu kilkanaście lat temu, to bywam i teraz.

Rekuperacja po-wypadkowa nie idzie ani do przodu, ani do tyłu. System przestał działać, lub działa na zasadzie przypadku.  Naturalnie ci, którzy mają własnego lekarza domowego są w nieco lepszej sytuacji. Ja nie mam. Zabawne jest , że kilka tygodni temu dostałem pismo z Nowej Szkocji, że zostałem stałym pacjentem lekarza X … rok po mojej wyprowadzce z Nowej Szkocji nad brzeg drugiego oceanu. Może, kak wyjadę do Polski za rok-dwa, to dostanę pismo, że mam stałego lekarza w Vancouverze?

Mimo wszystko to jest piękny kraj. Kocham jego oszałamiającą naturę i jego etniczny wachlarz z całego globu. Mimo zadrażnień, ta mozaika pracuje zgodnie i pogodnie.

W zasadzie mógłbym mieszkać w jakimkolwiek kraju, gdzie panuje demokracja, ale Domy mam tylko dwa: Kanadę i Polskę. Przyznaję, że bardzo różne. To już jednak efekt ich bardzo różnej historii.  Oba są piękne na swój specyficzny sposób.

               27 maja, 2025

Zgubiłem dwa dni. Drobiazg, tylko dwa. Prawda? Taki Przerywnik Epistemologiczny, ale irytujący.  No, bo  czy mam się cofnąć w czasie, czy przeskoczyć czas o czterdzieści osiem godzin? Początkowo się tym nie przejmowałem zbyt: dwa dni! Co to jest dwa dni w miliardach niezliczonych dni Wszechświata?!

Teraz wpadłem jednak w panikę:  całe dwa dni! Jeśli to były właśnie te dwa, w których w odległych galaktykach miała się narodzić nowa supergwiazda dająca początek nowych planet, nowych cywilizacji szczęścia i spokoju?

I teraz, co? Już nigdy? Wpadłem w przerażenie. Pobiegłem do Antykwariatu Rzeczy Zagubionych prowadzonego przez dwóch Siwych Mędrców.

Zacni panowie, ratujcie!

krzyknąłem. I dalej tłumaczę:

Przez zamęt, nieuwagę, roztargnienie własne spowodowałem powstanie Przerywnika Epistemologicznego. To może grozić katastrofą kosmiczną, co robić? Zniszczyłem nieistniejące jeszcze cywilizacje Edenu.

Starzy Mędrcy cicho się naradzili i przynieśli dwie wielkie Księgi Inwentaryzacyjne. Przeglądali strony, szeptali między sobą, a w końcu uśmiechnęli się do mnie:

Proszę się nie martwić. Nie spowodował pan żadnej tragedii, bo zapis i opis wiedzy trwa nieustannie od początków świata. Zaś proces, który trwa nieustannie z natury swej nie może mieć przerwy, pauzy. Pańskie roztargnienie, jakkolwiek nieprzystojące mężczyźnie w dojrzałym wieku, nie ma jakichkolwiek przymiotów tragiczności ani metafizycznej straty.

Powróciłem do domu uspokojony,  sprawdziłem przez okno, że gwiazdy odległe dalej świecą i położyłem się spać. I nagle, trach! Budzę się z przerażeniem: a cóż, jeśli ci Mędrcy są z Czasu już po powstaniu tego Przerywnika i pojęcia nie mają, że był przedtem Czas inny, czas, gdy trwały i żyły w nas marzenia o Edenie i raju szczęśliwości?

Pot zimny mnie oblał. A może zwyczajnie oszalałem? Ostatecznie, to naprawdę tylko dwa dni głupie. Jak rano wstanę to poszperam w kieszeniach i szufladach. Gdzieś pewnie leżą, no bo jak można być aż tak roztargnionym żeby całe nowiutkie, nie używane dni zgubić?

I to tyle na teraz. Ale ostrzegam – nie gwarantuję, że ich gdzieś nie zgubiłem, więc na spacerach patrzcie pod nogi – a nuż leżą sobie na chodniku dwa nowiutkie, niestargane dni. Mogą się przydać.

Edycje arcydzieł literatury polskiej

Edycje arcydzieł literatury polskiej

Doceniając zmiany, ich zasięg i moc ostatnich wydarzeń politycznych w Polsce spodziewać się mogę nowych zapotrzebowań na nowe opracowania całej historii Polski. Przywrócenia jej pełnego blasku w Panteonie kultury turańskiej.

Postanowiłem wyjść na przeciw (ale nie contra) tym oczekiwaniom i pierwsze kroki opisania na nowo arcydzieł literatury polskiej poczyniłem. Nauczyłem się też szybko nowego języka badań i nowego sposobu ich opisywania. A nósz-ogórek nofym włacom nie umknie to ich uface i mnie do jakiego Kolegjum Nopilitów zaproszom. Mosze sie kultura w Polsce nawróci, bo hasło jest chyba wyraźne: nawrocki za dnia i co nocki.

Cyprian Kamil Norwid, dodany po cichu i w tyle pysznego korowodu słowacko-mickiewiczowskiego, Wieszcz Narodu. Przez niektórych uważny wręcz za jego sumienie.

Chcąc nie chcąc zacząć edycje trzeba od samego jądra tejże twórczości. Bo tam miał się kryć żywy diament nadziei, tenże kaganek ze światełkiem kąpcącego knota ledwie mroki oświetlającego tą diamentową karbidówką. Powiadają wszak, że tonący brzytwy się chwyta.To się chwytali. I nieźle sobie łapki poharatali tą brzytwą. Ale krew nigdy dla braci narodowej nie była droga. Specjalnie, jeśli była to krew znajomych, sąsiadów: tak, wy dosiadajcie konia, rychtujcie dubeltówki a my wam będziem z okien i balkonów wiwatować, krzyczeć hurrrra! Słowem; dodawać ducha, tegoż spiritusa. Spiritusa nam nie zabraknie, a gdyby, to będziem pędzić więcej by starczyło. Spiritus movens, brać szlachecka na elekcjach wołała, a współcześnie brać dziadowska hasło podjęła: spiritus z nami, my ze spiritusem to se nawrócim do wiary ojców. Taki dzień nawrocka. Dekada może nawet, może i wiek. Wiek brunatny, bo do złotego kolorem podobny.

          Takoż poły kaftana byłem był zarzucił, nad kajetem zasiadł i zaczął od edycji tekstu Cypriana. Od onego diamentu poczynając, rzecz jasna. Od samego tytułu.

Rok był 1856, w Paryżu naturalnie, mógłby być 2025 w Warszawie albo w Nieszawie, bo miejsce nie aż tak ważne, co myśl przewodnia.

W tytule już błąd wyraźny, walący po oczach pięściami. Nie tam jakieś muśnięcia zniewieściałym paluszkiem, nie! Piąchą raz z prawa, raz z lewa, jak trzeba. Nie abym odmawiał Cyprianowi geniuszu poetyckiego. Zwyczajnie podejrzewam iż pisząc pomagał sobie butelczyną tanego wina francuskiego. Powiedzmy takiego alpażą de’la patik, popularnego w salonach opłakiwanej ojczyzny. I oślepiony wizją poetycką zapomniał się i butelczynę całą opędzlował do cna, do dna. Popatrzmy na składnię, czy estetycznie, bo wszak pro arte (choć niewiele to warte), lecz czy logiczne? Winno być przecież oczywiście „Popiół i Zamęt”. Gdy poruszysz popiół, to właśnie zamęt się robi, kurz i nic tam błyszczeć w tym tumanie nie może. Prosto ci tłumaczę tumanie, być przejrzyście widział. Nie, nie obrażam czytelnika, pomagam jedynie udowadniając, że nie trzeba być profesorem literatury polskiej, by ja jasno rozumieć. Pisał wieszcz bardziej znany, że ‘pod strzechy’ miała iść, czyli do tumanów, do mas.

ad rem jednak: więc w tumanie kurzu nic nie błyszczy, to lawina, i prawa fizyki decydują. Idźmy dalej z edycją: usunąć trzeba zbędne dłużyzny, jak ‘naród polski jest jak lawa, z wierzchu brudna i plugawa’. Banalny truizm alegoryczny. Wiadomo, że lawa płynąc niesie w sobie wszystkie elementy napotkane po drodze; krzaki, połamane gałęzie, kamienie. Wszystko, co na powierzchni, cały ten brud. Mowy nie ma by lawa mogła dotrzeć setki metrów w głąb skał, gdzie ewentualnie żyłki brylantów znajdzie. Tak więc użyty przez Cypriana (teraz już kompletnie zalanego w belę) zwrot ‘z wierzchu’ jest bez sensu, jest absurdalny (a wiemy już z badań literatury, że romantyzm był na długo przed prądem literatury absurdu) i poprawnie te wersy brzmieć winny: ‘Naród polski jest jak lawa. Gęsta, brudna i plugawa.’

Dopiero w takiej formie Czytelnik ma tą wizje poetycka jasną, widoczną, znajomą. Może się utożsamiać z wielką poezją.

Wstęp, inwokacja jest rzeczą w utworze bardzo ważną. Mówi o czym jest rzecz cała. Po edycji tego wstępu, dalej edytować nie będę. Zresztą wiemy, (bo losy poetów, jako Polacy znamy dobrze), że Norwid był bidny, jako mysz kościelna i za edycje nie mógłby mi i tak zapłacić. A dlaczego mam tak na krzywy ryj? Nie będę i już. Czy się nawrócę? Eee, chyba nie, legnę se w wyrku i nakryję się kocem.

To tyle by było z komentarzy politycznych w świetle badań literackich.

SPK i historia małego znaczka w tle dużej historii

Rok jest 1987, w Londynie, w auli głównej POSKU jest wielka Akademia na 70 lecie odzyskania niepodległości Polski w 1917[i]. Jadę właśnie z Calgary w Kanadzie do Londynu. Pełniłem wówczas funkcję v-ce Prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej w Albercie. Na Akademii w Londynie nie ma żadnego reprezentanta KPK na całą Kanadę (ówczesny Prezes, pan Kaszuba miał dość bliskie stosunki z władzami PRL, a niepodległościowe postawa KPK w Kanadzie dawno przestała mieć jakiekolwiek ‘znaczenie’. Więc gospodarze Akademii w Londynie, którzy mnie dobrze znali jeszcze z okresu w 1981,  gdy w Londynie mieszkałem i witają mnie serdecznie  prosząc o reprezentowanie Polonii kanadyjskiej na Akademii. Ówczesny Prezes Światowego ZG SPK, pan Soboniewski bardzo się na to cieszy i podszeptuje mi do ucha – obiecałem generałowi Tarczyńskiemu wręczyć panu odznakę SPK za pańska nieugiętą postawę niepodległościową[ii].

I tu zaczyna się historia pewnego znaczka, co to było SPK i kto ma prawo nosić taki znaczek SPK wpięty w klapę. Źle mówię: ‘ma’ – kto miał – bo de facto w 2025 nie ma żyjących w Vancouverze kombatantów-weteranów wojska polskiego z okresu walk 2 wojny światowej. Odeszli na wieczna wartę. Bodaj ostatni dosłownie w tych miesiącach, a był w zasadzie chłopcem, gdy Anders uratował go z obozów w Rosji. Za młody do wcielenia do wojska. Dopiero już u schyłku wojny, w organizowanych na podbitych ziemiach niemieckich batalionach strażniczych, wcielono go do tych batalionów. Do 1947 roku w Anglii były jeszcze obozy wojskowe dla żołnierzy polskich po formalnej demobilizacji. Po 1947 już i tego nie było. Od 47. minęło w tym roku 78 lat. Przyznaję z pochylona głową, że matematyka nigdy nie była moim celującym przedmiotem w szkole, ale na palcach liczyć jakoś sobie daję radę, no to policzę: w 1947 taki zdemobilizowany żołnierz nie mógł mieć mniej niż 18 lat, minęło 78 lat. Czyli najmłodszy mógłby mieć 96 lat. A gdyby brał udział faktycznie w walkach frontowych, to 98 lat. Bardzo bym się ucieszył, że ktoś z tych wspaniałych ludzi jeszcze żyje w Vancouverze, o ile jednak wiem, niestety już nie. Więc nikt z młodszych Polaków takiej odznaki nosić nie ma prawa.  Może w formie pamiątkowej po ojcu lub matce, ale nie, jako odznakę członkowską. Ten, który ja noszę jest też tylko odznaką członka honorowego, nie zwyczajnego, a więc bez statutowych uprawnień należnych tylko członkom zwyczajnym, tj weteranów walk o niepodległość w latach 1938-45. Nie dotyczy żadnych wojen koreańskich, afganistańskich czy gdziekolwiek indziej. Zdecydowanie nie dotyczy żadnego stanu wojennego w latach 80. – który, mimo że był okrutny i ciężki – wojną bezwzględnie nie był, a członkowie „Solidarności’ (i ja byłem działaczem ‘S” w Warszawie) nie byli żołnierzami. Nie mają więc jakichkolwiek uprawnień moralnych bycia członkami Stowarzyszenia Kombatantów Polskich. Równie dobrze mogliby się określać tytułem Powstańców  z Powstania Styczniowego lub Listopadowego.

(0statnie zdjęcie w prawym rogu to skromny budynek nie istniejącej już organizacji British Air Force Veterans – dosłownie po drugiej stronie budynku SPK na Kingsway)

Dość charakterystyczny jest tu przykład brytyjskiego RAF (Royal Air Force). Tak się złożyło, że spora grupa byłych żołnierzy brytyjskich też po wojnie osiedliła się w Kanadzie, gdyż warunki ekonomiczne w zniszczonej wojną Anglii ( i w Europie kontynentalnej) były bardzo trudne. Było biednie, chłodno i głodno. Podstawowe produkty przemysłowe i żywnościowe były na kartki.  Jedynie USA i Kanada przeżywały ekonomiczny rozkwit. Tutaj, gdzie ani Luftwaffe ani Wermacht nie bombardowały miast i wiosek, infrastruktury przemysłowej – wojna przyniosła rozwój ekonomiczny i wzrost poziomu życia.

Otóż weterani tego brytyjskiego RAF wybudowali swój budynek dokładnie tam, gdzie nasi weterani mieli SPK  – na Kingsway, po przeciwnej stronie ulicy. Naturalnie obie grupy kombatanckie – brytyjska i polska – utrzymywały dobre i koleżeńskie kontakty. Jest też naturalne, że mieszkają w Vancouverze dzieci tych brytyjskich lotników, wnukowie i (bez cienia wątpliwości) są w Vancouverze na pewno jacyś nowi emigranci z Anglii, którzy w tych ostatnich dziesięcioleciach po wojnie zwyczajnie wyemigrowali do Vancouveru. Nikomu z nich do głowy nie przyszło, że mają jakiekolwiek uprawnienia do kontynuowania działalności organizacji weteranów RAF-u ani prezentowania się, jako członkowie koła weteranów RAF. To by było absurdalne. Więc ten budynek stoi pusty. Nie ma nawet napisu, że tu było Koło RAF.

A nasi młodsi o pokolenie ‘weterani’ SPK , którzy też urodzili się już po II wojnie światowej, bohatersko członkami SPK się mianują. Nie ma to jak pewność siebie i przekonanie o własnym heroizmie. Cóż za różnica, że wyimaginowanym? Jeszcze trochę czasu upłynie i dowiemy się, że walczyli pod Monte Casino, bronili Narwiku i przelewali krew pod Tobrukiem … .  Postanowili dziarsko po prostu zaanektować część historii Polskich Sił Zbrojnych dla siebie. Ta historia może aż tak ważna dla nich nie jest, ale wartość potencjalna małego budyneczku-ruderki w tak newralgicznym fragmencie Vancouveru, to owszem, kąsek łakomy. A przecież są organizacje świeckie, gdzie Polacy mogą się organizować, zrzeszać, spotykać. I wielu to robi i po prawej i po lewej stronie Burrard Inlet.

Potem pojechałem właśnie do miejsca właściwego i honorowego upamiętnienia polskich lotników (a więc części Polskich Sił Zbrojnych w latach 39-47): blisko Rose Gardens, na pięknym wzniesieniu stoku Stanley Parku. Pamiętam przed laty nie aż tak wielu, paradę pocztów sztandarowych kombatantów kanadyjskich, polskich[iii] i inny narodów, przelot samolotów Royal Canadian Air Force, i bodaj jeden Lancaster też koło nad Stanley Parkiem zatoczył. Byłem tam wtedy też oficjalnie reprezentując z Januszem Kowalskim i Lawrencem Waterfall vankuverski i kanadyjski oddział Komitetu Obrony Demokracji[iv].

Byłem tam ledwie kilka dni temu, przeszedłem spacerem przez te lekkie wzgórze, zatrzymałem się przy wszystkich tablicach oddających hołd ówczesnym bohaterom tych walk, najdłużej przy naszej, polskiej i skłoniłem głowę w refleksji nad ich poświęceniem i ich trudnej młodości. Zawdzięczamy im dużo.

Ale niech ta wdzięczność wobec nich nikomu nie pomyli się z jakimkolwiek zawładnięciem tej tradycji. To była tylko ich chwała i ich młodość z karabinem w ręku i życiem w plecaku. Ja, jako były działacz „Solidarności” (ani jakikolwiek inny były członek „S”) lub ponieważ jestem Polakiem do tej tradycji i tej chwały nie mam moralnego prawa. To tradycja ściśle wojskowa.

Suwerenność Polski przyszła w 1990 roku, jesienią w drodze wolnych wyborów, które wygrał Lech Wałęsa. Bez jednego wystrzału. Tak samo, jak w 1980-81,  gdy nikt z nas, działaczy i członków „Solidarności”, nie nosił karabinów na ramieniu. Byliśmy działaczami związkowymi i społecznymi – nie byliśmy żołnierzami i nie planowaliśmy akcji zbrojnych. Tak, zakończyło się to Stanem Wojennym i obozami odosobnienia dla wielu głównych przywódców Związku – nigdy jednak nie padł z naszej strony apel o akcje zbrojne, o barykady z butelkami z benzyną i dubeltówkami na sznurku na ramieniu. I całe szczęście. Bo polska krew jest za droga by ją tanio toczyć.  Więc osoby, które dziś ustawiają się w szeregu ‘bojowników o wolność i niepodległość’ niech nieco zluzują. Jeżeli byli, to byli działaczami a nie bojownikami. I bez najmniejszej wątpliwości nikt z nas nie reprezentował opcji faszystowskiej. Ideologia faszystowska była i jest koszmarem, który Polskę i świat kosztował miliony ofiar. Jest obca najszlachetniejszym i najpiękniejszym ruchom, filozofiom i prądom ludzkości.

               A co stało się w końcu z tym maleńkim znaczkiem, który do dziś czasem w klapie noszę, tej odznaki ‘członka honorowego SPK’? Nic, dostałem na tej Akademii w Londynie. Przypiął mi ten znaczek Premier Rządu RP na Uchodźstwie, pan Kazimierz Sabbat. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu podziękował mi za działalność na rzecz Skarbu Narodowego.

Tu chyba trochę wyjaśnienia, przypomnienia się należy: Rząd Polski w Londynie nie utrzymywał się z jakiś tajnych dotacji FBI czy CIA. Jedynym źródłem dochodów były dobrowolne składki polonijne na Skarb Narodowy. Po prawdzie nie były one masowe i odbywały się w głównie wśród członków SPK. Aby pamiętać, bym je regularnie opłacał poprosiłem pana Ferensowicza  (nie pamiętam dziś pierwszego imienia), który reprezentował Skarb w Albercie, o wstawienie mi legitymacji członka Skarbu Narodowego. Mała, szara legitymacja z stroniczkami, gdzie wpisywano miesięczne opłaty. Z nowej emigracji byłem bodaj jedynym, który ją miał[v]. Umożliwiało mi to pamiętanie o regularności miesięcznych opłat. W którymś roku odwiedził nas w Calgary z wizytą z ‘Polskiego Londynu’ minister, który miał tekę Skarbu Narodowego. Skromny pan, wyglądający faktycznie na urzędnika bankowego. Bardzo grzeczny i miły. Była w Domu Polskim jakąś uroczystość/bankiet z tej okazji i byli goście z Rady Miejskiej, może nawet z rządu prowincjonalnego. Był naturalnie i ten pan minister Sabbat. To był okres nim został i premierem, a potem Prezydentem RP. Działacze polonijni w Calgary bardzo bali się przedstawiać go, jako ‘ministra Skarbu Rządu Polskiego na Uchodźstwie’, bo przecież Kanada miała stosunki dyplomatyczne i uznawała rząd PRL. Będzie skandal dyplomatyczny! LOL. Starałem się wytłumaczyć, że goście kanadyjscy to radni miejscy, a ten ktoś z rządu to rząd prowincji a nie Kanady, a prowincje stosunków dyplomatycznych nie utrzymują ani z Warszawą ani z polskim ‘Londynem’. Obiecałem być ostrożny. Jednak w przemówieniu-powitaniu gości … jakoś zapomniałem (LOL) i podkreśliłem, że szczególnie serdecznie witamy specjalnego gościa z Londynu, pana Ministra legalnego rządu emigracyjnego Polski w Londynie, Kazimierza Sabbata. I tak się poznaliśmy i pan Sabbat pamiętał to świetnie po latach na spotkaniu w Londynie, kiedy był już premierem przypinał mi tą odznakę Honorowego Członka SPK. Po kilku ledwie latach, po śmierci Prezydenta Raczyńskiego został de facto ostatnim prezydentem II RP. De facto, bo de iure był Prezydent Kaczorowski, ten, który zginał w tragicznym wypadku pod Smoleńskiem. Ale prezydent Kaczorowski w zasadzie wykonał tylko jedną formalną funkcję Głowy Państwa: rok był 1990, Polska odzyskała pełną suwerenność i Prezydent londyński przywiózł nowemu Prezydentowi w Warszawie insygnia władzy państwowej, łącznie z oryginałem Konstytucji RP i formalnie złożył swój Urząd na ręce prezydenta nowej demokratycznej III RP, Lecha Wałęsy.

Gdy wrócił do Warszawy na zaproszenie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Jarosława Kaczyńskiego by wziąć udział w tragicznym locie do Katynia/Smoleńska była to jedynie forma grzecznościowa wobec byłego już, ale i ostatniego legalnego prezydenta RP na Uchodźstwie.
Tragiczny wypadek tego lotu i autentyczna głęboka żałoba narodowa była jednocześnie możliwością pogodzenia sporu i podziału społecznego i politycznego, który kładł się głębokim cieniem na stosunkowo ciągle młodą polska demokrację. Przez krótki moment wydawało się, że tak się stanie. Niestety Jarosław Kaczyński, ten enfant terrible polskiej sceny politycznej, zrobił wszystko by do tego nie dopuścić. Twarzą dzisiejszej organizacji związkowej „Solidarność” jest niejaki Piotr Duda[vi] – postać cyniczna i ostro faszyzująca. Potępiona m.in. przez francuskie związki zawodowe za wspieranie liderki francuskiej partii faszystowskie, Marine Le Pen. Podejrzewam, że dzisiejsi ‘solidarnościowcy’ tak w Polsce, jak i w Vancouverze utożsamiają się i wiekiem i tradycją właśnie z panem Piotrem Dudą, a nie z oryginalną ‘Solidarnością’ z Porozumień Gdańskich i z Lechem Wałęsą.

Ot i cała historia pewnego małego znaczka w klapie mojej marynarki. Gdy ma się kilka dziesiątek lat na karku aktywnego życia publicznego i organizacyjnego, to takie historie bywają długie.


[i] formalnie uznaje się rok 1918 za datę międzynarodowego formalnego uznania wskrzeszenia Państwa Polskiego; w warunkach krajowych zalążki tego państwa i kilka form jego rządu istniały już wcześniej, od 1917 i można mówić o jego istnieniu na długo przed powrotem Marszałka Piłsudskiego z więzienia w twierdzy magdeburskiej w listopadzie 1918.

[ii] gen. bryg. Tadeusz Alf-Tarczyński był adiutantem Józefa Piłsudskiego i oficerem legionowym z walk na Ukrainie w latach 1918-1919; poznaliśmy się i bardzo zaprzyjaźniliśmy w Londynie 1981. Utrzymywaliśmy bliski kontakt korespondencyjny prawie do dnia jego śmierci w 1985.

[iii] wówczas była jeszcze mała grupa starszych panów i pań (PSWK – Pomocnicza Służba Woskowa Kobiet – popularnie nazywane Pestkami), którzy byli autentycznymi weteranami walk o niepodległość 1939-47.

[iv]  w 2015, w Stanley Parku, w 70-tą rocznicę zakończenia 2 wojny światowej.

[v] z mojej fali emigracyjnej inni też dawali datki, ale były one nieregularne i nie wszyscy, a legitymację miałem tylko ja

[vi] “S” wyleci z europejskiej centrali związkowej za promocję skrajnej prawicy?OKO.press – OKO.press

Chopin w Vancouverze

Chopin w Vancouverze

Od lat bardzo wielu muzyka była zawsze moją pasją. Od dzieciństwa pierwszego chyba, bo jak mogło być inaczej skoro kilkuletni brzdąc bawił się wyśmienicie pod wielkim czarnym skrzydłem koncertowego Bechsteina w naszym dużym pokoju w starej kamienicy toruńskiej? Muzyka była chlebem powszechnym w naszej rodzinie.

Od zawsze chyba. Jeszcze przed odzyskaniem niepodległości w 1918. Dziadek miał pierwsze warsztaty muzyczne jeszcze w Woroneżu przed pierwszą wojną. Potem otworzył je w Brześciu Litewskim, a w latach dwudziestych przeniósł do Wilna. W 1935 był głównym producentem instrumentów dla orkiestr Armii Polskiej, a wówczas orkiestry miały wszystkie półki, nie mówiąc o trębaczach i doboszach w każdym szwadronie kawalerii i batalionie piechoty.

 Z tego mojego dzieciństwa dziadziu był już schorowanym 80-letnim staruszkiem, a ciągle błagano go o strojenie pianin w Radio Polskim w Bydgoszczy, w salach koncertowych Bydgoszczy i Torunia. Brat ojca był świetnym skrzypkiem w Filharmonii Narodowej, potem w Szwecji. Ojciec miał słuch idealny i początkowo grywał w Filharmonii w Bydgoszczy, ale nie chciał się uczyć w Konserwatorium – po gehennie obozu jenieckiego w Kałudze i strasznej ucieczce z tego obozu żadne szkoły go nie interesowały: chciał się bawić i cieszyć życiem. Na końcu muzyka przegrała z innym jego talentem – sztuką wizualną.

Od dzieciństwa późniejszego, w Warszawie moje chodzenie latem na koncerty w Warszawskich Łazienkach, gdzie grały Grychtołówna, Hesse-Bukowska, Czerny-Stefańska. Więc Chopin, naturalnie. Nie mogło być inaczej. To był mój prawie kolega ze szkolnej ławy, tylko trochę taki święty, nietykalny. Mimo to uwielbiany i kochany. Nie wiem, kiedy poznałem już wszystkie jego kompozycje, ale chyba bardzo wcześnie. Trochę jednak byłem dziwakiem – bo mużyka Chopina (a z jego winy bezwzględnie – generalnie muzyka tzw. klasyczna) była dla mnie ważniejsza niż rock&roll a nawet Beatlesi! W wieku kilkunastu lat dla chłopaka, który sam muzykiem nie był i na żadnym instrumencie formalnie grać się nie uczył. OK, byłem dziwakiem, LOL. Mama zaś od tego samego mojego wieku brzdąca, rozkochała mnie w poezji. To dziwactwo też we mnie zostało dziś. I jak tu być normalnym?

Jedyne, co praktycznie dobre, a co z wiekiem przyszło – to umiejętność poznania dobrej gry i dobrej interpretacji muzyki od po prostu formalnego stukania w klawisze lub przeciągania smyczkiem po strunach skrzypiec w muzyce, a dość wybiórcze i czasami może zbyt surowe ocenianie umiejętności literackich tych, którzy za poetów i pisarzy chcą być uznawani. To temat osobny, zostawmy go na boku.

Wróćmy do Szopena  lub Chopina, lub po prostu Frycka. Jak wolicie, go nazywać. Wiem, że nie każdy aż tak był muzycznie ,maltretowany’ od dziecka, jak ja. Ale zarażony wielką atencją i szacunkiem wobec muzyki Fryderyka jest po trochu każdy Polak. Jak świat szeroki i długi, gdziekolwiek mieszkamy. Zwłaszcza właśnie, gdy mieszkamy poza Polska. Bo wtedy, bardziej może jak w Kraju – hasło ‘Chopin’ jest synonimem słowa: patriota. Jak szklanka kwaśnego mleka, jak pajda chleba razowego z masłem, pączek drożdżowy. 

Vancouver to cudowne centrum muzyczne. Uczta dla melomanów i piękne sale koncertowe. Można każdej prawie niedzieli iść i słuchać Bartoka, Mozarta, Bacha, Mahlera, Wagnera i kogokolwiek z gwiazdozbioru muzycznego nie przypomnisz sobie. Ale nie wolno zapomnieć o tym Fryderyku właśnie. Jest rzecz niezmiernie cenna i ważna, jaką tu mamy – Vancouver Chopin Society. Organizacja od tylu już lat wspomagająca i promująca nie tylko samego Chopina  (on sam da się radę obronić), ale całą plejadę pianistów z całego świata, którzy Chopina chcieliby grać na scenach Vancouveru. To bardzo ważne.  Im częściej słuchasz innych muzyków-wykonawców, tym łatwiej zaczynasz doceniać i poznawać różnice stylów, akcentów muzycznych. Atmosfery żywego koncertu. A nic tej atmosfery powtórzyć nie potrafi. Żadna płyta, żadne CD czy inna forma nagrania. Żywy koncert jest niepowtarzalny.

Vancouver Chopin Society i jego niespożyty duch Iko Bylickiego, to instytucja warta gorącego wsparcia, to klejnot społeczności polskiej tutaj. Dyrektorem Artystycznym jest jeden z najbardziej znanych i cenionych pianistów kanadyjskich – Charles Richard-Hamelin;  Sekretarzem Stowarzyszenia jest pani Teresa Bobrowska, a Prezesem czołowa postać muzycznego establishmentu w Vancouverze, Patrick May.

Oto link – zapiszcie gdzieś, zapamiętajcie. A lepiej jeszcze – wejdźcie na stronę i zapiszcie się do otrzymywanie regularnych informacji o koncertach, pianistach. Bardzo serdecznie polecam.

The Vancouver Chopin Society | Live classical music concerts in Vancouver area