The sea and the city

The sea and the city

The beauty and the beast? Not necessarily, the two very different solitudes offer both: the mundane and the beautiful.

The other day an escape by dusk to Crescent Beach in South Surrey. Not the first one this year, and hopefully not the last one. The clothed and clothed optional beaches there are a think to admire and very different at different times of the day – low or high tide. Seems like a wilderness, but very rocky and a train track right above the stretch of waterfront makes it perhaps not tranquil to all. But there is also a true beauty in the view of beauty of naked human body. No, not only the very young, muscular and shapely. Human body is beautiful in all fragile forms – from very young to truly old. Without the foreign coverings of clothing – it shines in own natural radiance of vulnerability.

… and then, there is a city. New Westminster pier along the Fraser River. A living organism, too. Like sea and human body could be old or shiny new; opulent and crumbling old; showing the tooth of time and vision of tomorrow. Which one is better or more true to it’s own destiny? We don’t know. For we are only judges of our own time and epoch.

My Canada – A Tribute

My Canada – A Tribute

VANCOUVER

My Canada from ocean to an ocean, from the shores of Atlantic to the shores of Pacific, from Halifax to Vancouver. My Canada intrinsically tied to my John, our Love; his gift to me. Through our meeting and romantic story straight form the pages of Petrarka ‘Beatrice”, from the ancient lovers of Greeks and Macedonians, of Mesopotamians, of Sumerians.

Would I have loved thee if I never met John? Likely, for what there is not to love about thee, Canada? But it would have never consumed me as much, would have never made me such a fervent and ardent lover of this country. My personal private love of John’s Canada for ever etched in my soul and mind.

Halifax Atlantic Fleet

Let’s start with were it all begin in earnest, from our first own home belonging only to us. We met and fell in love almost on the slopes of towering peaks of Rocky Mountain. But it wasn’t till 1994 when we came here, to Greater Vancouver to start a new life in our first own apartment – our Home. On Capitol Hill in North Burnaby. But truly – for us here it is just one big Vancouver. A galery past and recent pictures of that amazing city on the shores of Pacific.

I just noticed that most of the pictures are of people much more than places … . But it is true – it is the people dear or important to you that makes a place – Home. A true home. Where you ar not a tourist, you belo g there, you are IT. My family, dear friends from work and my art promotor activities with poets, actors, musicians from Canada and Poland.

and Atlantic with Halifax – where it all begun for Canada, for entire North America de facto.

Thus end my own journey across the continent, from West to East, and back to West. My Journey of Love, love gifted to me by my own personal love, John. He was, still is in some way, my love to Canada, love of Canada. It begun some odd forty years ago. It didn’t change, it grew stronger perhaps. In a world of growing tensions, being ripped apart, sold to the highest bidder by two megalomaniacs, one from New York and Florida, other from murderous shadows of Kremlin – this country remained true to it’s Canadian core: polite, smiling, carrying. My Canada – a gift that I received from John. Gift of love to good, country, good people. Caring – as he was.

Życie i ja

Życie i ja

Zmęczone małżeństwo

               Uczyć mnie życia chcą znajomi i przyjaciele. Jakież to miłe, serdeczne zatroskanie.

A ja życie już poznałem, pokochałem, porzuciłem. Zrobiliśmy pełne koło. Prowadziłem je pod rękę w parku miejskim. Potem zdradziłem, zostawiłem, porzuciłem.

Zbyt blisko chyba byliśmy, zbyt się znaliśmy, by szanse na trwały związek były jakieś. Gdy ono zdanie zaczynało – ja kończyłem. Dziś, gdy przechodzi obok na ulicy uśmiechamy się smutno-milcząco. Bez pozdrowienia, bez wymiany słów, bo wszystko było już powiedziane. Zabrakło liter w alfabecie na nowe słowa, wygasły wieczorne pogawędki. Ono sobie, ja sobie – za późno na rozmowę.

Nie jest mi obce, wrogie, raczej zwyczajnie obojętne, prozaiczne. Niczym zaskoczyć już mnie nie może, ni ja nie ślę już bukietów słów wonnych ni wierszy dziękujących. Byliśmy razem a nie jesteśmy.  Jak znajomi tylko z obcych światów, zapomnianych mórz i wysp z pochylonymi nad nami palmami, ze skrzywionymi starością sosnami. Tropikalne wiatry Polinezji i natrętne komary błot Manitoby.

               Może Paryż ciągle woła? Paranoja – przecież śladu po mnie już tam nie ma, po tamtych pocałunkach, po dyskusjach w Maisons-Laffitte. Uleciało z wiatrem, z wymarłymi ludźmi, spłynęło nurtami Sekwany, jak kawałek złamanej gałęzi.

Łazienki warszawskie, w których nikt mnie nie rozpozna, nie zawoła zdziwionym głosem: to ty, wróciłeś? Może Fryderyk pochylony, jak ta kamienna wierzba? Ale on tylko z kamienia, martwy, pozbawiony i duszy i serca, emocji, pamięci. Z żywym na kawę nigdy nie chodziłem, ni w Warszawie, ni w Paryżu – aż tak stary nie jestem, nikt tak stary być nie może.

Berlin odwróci oczy i spojrzy w drugą stronę, z dala od Alexanderplatz, gdzie siadywałem przy kawie; Frankfurt zamknie drzwi, gdzie mieszkał Goethe; w Hamburgu tego dnia nic grać nie będą w nowej Filharmonii nad Łabą. Nawet Wełtawa praska pokryje się gęstą mgłą zapomnienia.

Wilno może. Ukochane, piękne, czarujące Wilno. Ale niech te Wilno będzie tym, które pozostanie miastem marzeń. Każdy takie mieć powinien, pół-realne tylko, pół-prawdziwe. Szkoda tylko, że w Mieście Marzeń nie można zjeść obiadu, napić się kawy, rozpakować walizki.

               Więc poco wracać i poco zostawać? Tylko to Życie zmęczone, znudzone ciągle drogi mi przecina. Rozczarowane sobą i mną, nami. A ja zobojętniały na jego dąsy i żale. Że mogło być? Może i mogło, ale nie było. Panta rhei. Mimo to, abyś nie myślał, że jestem obrażony lub źle ci życzę – popatrz, chmurzyć się zaczyna, więc otwórz parasol, bo nie chcę byś przemokło niepotrzebnie i jeszcze się kataru nabawiło. A jeśli nie mnie, to komuś na pewno możesz się jeszcze przydać.

Poezja – wbrew sobie wracam do niej

Czemu ‘wbrew’? Wydaje mi się, że łatwiej by było jej nie czytać, a jeszcze łatwiej nie pisać. Tak, można sobie a muzom. Ale jeśli ludziom, to dużo trudniej. Za każdym razem jest to pewne emocjonalne harakiri, jakieś rytualne obnażanie się, emocjonalny ekshibicjonizm. Może innym łatwiej? Nie wiem, tak brutalnie nigdy żadnego nie pytałem.


Porządek świata

Ta cisza coraz głośniejsza,

która nocami przybywa,

stale czeka, ciągle śmielsza.

Coraz bardziej natarczywa,

Siada na łóżku milcząco,

uśmiecha się, jak więdnący

kwiat gwiazd za nocą gasnącą.

Niczym szept zasypiający.

Zza szyby słychać nocny ruch

ulicy starego miasta

i par zmęczonych szybki trucht.

Lampa uliczna też zgasła.

Na końcu i cisza milknie

nim różem niebo zacznie dnieć.

Jeszcze powieka drgnie,

jeszcze marzenie będzie biec.

Cisza, jak nocny motyl,

na parapecie okna spocznie.

Gwiazdy zaczną obroty

sfer miesięczne i roczne.

Wszystko jest, jak być miało,

i nic się nie zapodziało.

(B. P-G, czerwiec, 2025)

Bear Creek Park w Surrey

Bear Creek Park w Surrey

Wśród licznych i słynnych parków miejskich w Wielkim Vancouverze niezbyt często słychać tą nazwę: Park Niedźwiedziego Potoku. W broszurach turystycznych znajdziecie informacje oczywiście o Stanley Park, o Parku Królowej Elżbiety, o Ogrodach Van Dusen. A Bear Creek Park w Centrum Surrey jest warty każdej minuty tam spędzonej – dla spacerowiczów, dla sportowców, dla amatorów sztuki.

Dla mnie ma też bardzo silny wymiar emocjonalny związany z masą wspomnień i wizyt tam od wielu, wielu lat.

Among many world-famous parks in Greater Vancouver you might not find mentions of Bear Creek Park. More than likely you will hear of Stanley Park, Van Dusen Gardens, Queen Elizabeth Park, perhaps Central Park in Burnaby. The truth is that located near Downtown Surrey, Bear Creek Park has a lot to offer. It is an amazing conglomerate of long trails, has a big Art Centre, large outdoor stadium, even swimming pool. Don’t forget lovely and magical little train for young passengers! For myself? A huge bag of sweet memories of many visits by myself and with people very close to my heart.

I fioletowa jacaranda. Strojna, jak Pani Pompadour, jak księżniczka hinduska na dworze maharadży. Jacaranda, która zapachniała po raz pierwszy dla mnie ponad pół wieku temu w pięknym eseju Pablo Nerudy. Iwaszkiewicz bardzo pięknie ten esej przetłumaczył w jednym z wydań miesięcznika “Poezji”. Były to lata 70te ubiegłego stulecia, miałem chyba 16 lat? Zapachniała mi wtedy słodko, odurzająco. Tak, jak teraz ta jaccaranda w Surrey, w Parku Niedźwiedziowego Strumienia. Jest ta sama, w tym samym miejscu, gdzie odwiedzałem ją 15-20 lat temu. Przychodziłem sam, z mamą, z Damiankiem, z Johnem. Łaziliśmy tu w dni letnie, wiosenne, czasem przyjeżdżałem rowerem. I zawsze ja witałem, jako dobrą znajomą. Kochankę Nerudy? Może moją?

W lokalnym Centrum Sztuki i teatrze organizowałem z Krystyną Połubińska i naszym ‘Pegazem’ wystawy lokalnej sztuki polskich artystów, koncerty muzyki.

Słyszę śmiech mamy i Damianka, gdy żartowali ze mnie. I ja śmiałem się z nimi serdecznie, bo gniewać się na nich nie potrafiłem. Miło jest wrócić do miejsc, w których kiedyś byłem. Ale to smutny uśmiech. Po prawdzie nie jestem pewny, że tu jestem teraz. Może i ja tamten już nie istnieję? Może jestem tylko jego cieniem, niewyraźnym odbiciem w wodzie. Mój świat jakby został zamknięty przez Czarodzieja Czasu w szklanej kuli. Ludzie podchodzą i oglądają. Napis objaśniający przed kulą zaczyna się od słów: ‘Był tu kiedyś …’. Był. Kiedyś.

A jacaranda kiwa gałązkami, jak głową. Mówi: Nie prawda. Ja cię poznałam i od razu zawołałam: jesteś tu, dawno cię nie widziałam. Dobrze, że wróciłeś. Idź w swoje ścieżki, w knieje. Jeżyny w tym roku obrodziły.

To poszedłem i pełne garście czerwonych i żółtych połykałem i tym śmiesznym zajęciem poczułem się u siebie.

Part II of things lost, but found later

Part II of things lost, but found later

My previous post In Polish dealt with my panic, after I realized that I have lost two days. Can you imagine the truly cosmic consequences for the future if two days were really lost?! Entire galaxies might have never been formed, civilizations not born.

But that was not as tragic (or comic) the other day, when I realized I have lost a poem. My own, and one I was certain I have written. I have checked all my notebooks – there is unfortunately a big array of them lying on the tables, on bookshelves, in drawers. Hardly ever my poems are being written originally on a computer or typewriter (yes, I am old and used to have and used typewriters, the first one was not even electric, LOL). But the poem was nowhere to be found.

I was certain that I wrote it yesterday while being on a rocky beach in South Surrey. It was low tide in the massive Mud Bay. That water retreated quite a bit and exposed very shallow patches full of little life creatures in it, as in any healthy sea.

I was sitting there sun tanning and observing absolutely crazy dance-ritual of eagles helping themselves to this amazing sea buffet. That observation led me to writing right there a poem about the eagles, therefore it means that I had with me one of my notebooks. Another peculiarity of mine is always adding a date of my writing. The date connects it to indexing it, but – for myself anyway – opens an emotional connection within me with particular time of my life, particular place. Hence, when I rummaged through my notebooks I didn’t bother reading the text; instead I simply quickly glanced for the date ‘June 08, 2025’. And there wasn’t anything with that date in recent entries. Zilch, zero. The last entry in a notebook I suspect the most, had a date ‘June 08, 2024’.  Yes, it even mentioned the place ‘Crescent Beach’. You would think I would realize that obvious mistake, since in 2024 I couldn’t have possibly be on Crescent Beach in Britsh Columbia. In June 2024 I was still in Halifax in Nova Scotia! Right? No, wrong! You see, there is one of the most beautiful beaches in Canada only an hour drive from Halifax toward Sambro. It is without a doubt a gem of unparallel beauty, a marvel.  It is called … Crystal Crescent Beach, LOL. I have simply not registered one world ‘Crystal’ and it created the entire confusion.  In exasperation I was left with no choice but to read the actual text under the date. Yes, it was my poem about the eagles from Crescent Beach in South Surrey.  For some reasons, when I was writing down the date, I wrote 2024 instead 2025.

A partial return to sanity was possible. And a poem was found, as you can see below.

Eagle’s joy

The eagles are dancing,

they are dancing with joy,

with abundance of life.

Shallow waters before the tide,

brings Pandora’s box of snacks:

morsels worth the king tables;

the powerful emperors of skies.

Dance! I won’t disturb your joy,

I’m just a scribe to chronicle

your royal entourage, vivante royal,

above us, mere earthlings and scribes.

What do you see, when you look down

per chance at us, o Mighty Skywalker?

Eagles thought for a moment and answered:

We see you all like silvery fish thrown by wave

on the rocky beach. Your pink skin blinking

as a stardust, your eyes wide open and gills

quivering rapidly like leaves in the wind.

Trying to live a day longer, perhaps a season.

Having received their answer, I gathered

my belongings from the beach: folding chair,

towel, sunscreen, my notebook and sunglasses.

With my backpack full, I began heading home.

Two young naked boys under blue umbrella

were just finishing their picnic. Like a scene

from summery watercolour in a tiny gallery

somewhere in Dover on an English Channel.

Maybe it was Hastings, or Brighton, who knows?

The boys waved to me (from the watercolour?)

and yelled: finished already? Stay! It’s still early.

I laughed at them: No, darlings, I’m done.

But you are not. Enjoy and savor every second of it

A pair of eagles circled above my head approvingly.

Przerywnik epistemologiczny

Przerywnik epistemologiczny

Człowiek gubi rzeczy, ludzi, swoją przeszłość. Ot, taki roztargnieniec. 27 maja spisałem kilka słów w jednym z moich licznych notesów. Następne dni działo się wiele rzeczy ważnych i o tej zapisce zapomniałem.  A ‘do szuflady’ tylko pisać nie mam zwyczaju.  Inna sprawa, że mam tych notesów, zeszytów zbyt wiele i trudno spamiętać, który wczoraj do plecaka wrzuciłem. Jak napisałem – roztargnieniec, roztrzepaniec. 

By zabawniejsze było, ten zapis zagubiony  był o … zgubionych dwóch dniach, LOL. A poprzedzał go wpis interesująco pozytywny z 30 kwietnia. Naturalnie pozytywny, bo pisany przy kufelku piwa w sąsiedzkim barze obok domu. W konkluzji tego wpisu pozytywnego z końca kwietnia też błąd zrobiłem, ale był to już błąd czysto emocjonalny. Pisałem o dwóch krajach: Kanadzie i Polsce i wyrażałem moje serdeczne do nich przywiązanie i ich uznanie, jako przykłady dobrych krajów.

Kilka dni później były w Polsce wybory prezydenckie. Z masy kandydatów Polacy wybrali na prezydenta idiotę (to się zdarza) i sutenera (to już nie). Po blisko pół wieku niemieszkania w Polsce na stałe, obliczenia i wyobrażenia o niej rozminęły się z rzeczywistością. Przez ponad tysiąc lat Polska miała wielu króli, władców i prezydentów. Niektórzy może najmądrzejsi nie byli – ale naganiaczem dziwek do tej pory żaden. Do tej pory.

O, pewny jestem i to naturalne, że zawód sutenera miał się w Polsce tak dobrze, jak w we wszystkich chyba krajach. Ale wybrać jednego na prezydenta?  To chyba jednak ewenement. To, dlaczego jedną z jego pracownic nie zrobić, bo ja wiem? Marszałkinią Sejmu? Premierową? Ruch będzie w interesie.

Tym sposobem mój obraz starej ojczyzny i jej mieszkańców uległ poważnym zmianom.  Teraz Sąd Najwyższy ma badać sprawę, bo ponoć doszło do poważnych oszustw w liczeniu głosów. W jaki sposób przy niezależnych Komisjach Wyborczych?  Ale wszystko, jak wiemy, jest możliwe. Zwłaszcza w sprawach niemożliwych.

 Koniec wstępu – wracamy do moich zgubionych zapisków.

               3o kwietnia, 2025

Za barem. Sam z kufelkiem ciemnego ale. Dawno sam nie zaprosiłem siebie na piwko. Jedno wystarczy – i tak mam silne zawroty głowy po wypadku i bez piwa. Wszak to jedno smakuje bardzo, a z baru mam ledwie tyko przejść przez ulicę i jestem pod domem.

Wieczór ciepły. Bywalcy starsi ode mnie próbują swoich sił przy mikrofonie. Z rezultatem podobnym do opery, na jakiej byłem kilka dni temu: jedni świetni, inni zdecydowanie nie, LOL. Ale z zapałem.  Ktoś gra bardzo ładnie na harmonijce. Letni wieczór w popularnym barze. Bywałem tu kilkanaście lat temu, to bywam i teraz.

Rekuperacja po-wypadkowa nie idzie ani do przodu, ani do tyłu. System przestał działać, lub działa na zasadzie przypadku.  Naturalnie ci, którzy mają własnego lekarza domowego są w nieco lepszej sytuacji. Ja nie mam. Zabawne jest , że kilka tygodni temu dostałem pismo z Nowej Szkocji, że zostałem stałym pacjentem lekarza X … rok po mojej wyprowadzce z Nowej Szkocji nad brzeg drugiego oceanu. Może, kak wyjadę do Polski za rok-dwa, to dostanę pismo, że mam stałego lekarza w Vancouverze?

Mimo wszystko to jest piękny kraj. Kocham jego oszałamiającą naturę i jego etniczny wachlarz z całego globu. Mimo zadrażnień, ta mozaika pracuje zgodnie i pogodnie.

W zasadzie mógłbym mieszkać w jakimkolwiek kraju, gdzie panuje demokracja, ale Domy mam tylko dwa: Kanadę i Polskę. Przyznaję, że bardzo różne. To już jednak efekt ich bardzo różnej historii.  Oba są piękne na swój specyficzny sposób.

               27 maja, 2025

Zgubiłem dwa dni. Drobiazg, tylko dwa. Prawda? Taki Przerywnik Epistemologiczny, ale irytujący.  No, bo  czy mam się cofnąć w czasie, czy przeskoczyć czas o czterdzieści osiem godzin? Początkowo się tym nie przejmowałem zbyt: dwa dni! Co to jest dwa dni w miliardach niezliczonych dni Wszechświata?!

Teraz wpadłem jednak w panikę:  całe dwa dni! Jeśli to były właśnie te dwa, w których w odległych galaktykach miała się narodzić nowa supergwiazda dająca początek nowych planet, nowych cywilizacji szczęścia i spokoju?

I teraz, co? Już nigdy? Wpadłem w przerażenie. Pobiegłem do Antykwariatu Rzeczy Zagubionych prowadzonego przez dwóch Siwych Mędrców.

Zacni panowie, ratujcie!

krzyknąłem. I dalej tłumaczę:

Przez zamęt, nieuwagę, roztargnienie własne spowodowałem powstanie Przerywnika Epistemologicznego. To może grozić katastrofą kosmiczną, co robić? Zniszczyłem nieistniejące jeszcze cywilizacje Edenu.

Starzy Mędrcy cicho się naradzili i przynieśli dwie wielkie Księgi Inwentaryzacyjne. Przeglądali strony, szeptali między sobą, a w końcu uśmiechnęli się do mnie:

Proszę się nie martwić. Nie spowodował pan żadnej tragedii, bo zapis i opis wiedzy trwa nieustannie od początków świata. Zaś proces, który trwa nieustannie z natury swej nie może mieć przerwy, pauzy. Pańskie roztargnienie, jakkolwiek nieprzystojące mężczyźnie w dojrzałym wieku, nie ma jakichkolwiek przymiotów tragiczności ani metafizycznej straty.

Powróciłem do domu uspokojony,  sprawdziłem przez okno, że gwiazdy odległe dalej świecą i położyłem się spać. I nagle, trach! Budzę się z przerażeniem: a cóż, jeśli ci Mędrcy są z Czasu już po powstaniu tego Przerywnika i pojęcia nie mają, że był przedtem Czas inny, czas, gdy trwały i żyły w nas marzenia o Edenie i raju szczęśliwości?

Pot zimny mnie oblał. A może zwyczajnie oszalałem? Ostatecznie, to naprawdę tylko dwa dni głupie. Jak rano wstanę to poszperam w kieszeniach i szufladach. Gdzieś pewnie leżą, no bo jak można być aż tak roztargnionym żeby całe nowiutkie, nie używane dni zgubić?

I to tyle na teraz. Ale ostrzegam – nie gwarantuję, że ich gdzieś nie zgubiłem, więc na spacerach patrzcie pod nogi – a nuż leżą sobie na chodniku dwa nowiutkie, niestargane dni. Mogą się przydać.

Ballada włóczykija

Ballada włóczykija

Siadamy na parapecie okna – ja i Zosia Nałkowska. Patrzymy, obserwujemy ulicę i przechodniów. Ona wie, że na mnie to nie robi wrażenia, ale siada zalotnie i poprawia uważnie szwy na nylonowych pończochach. To jest jej bardziej potrzebne niż mnie. I doceniam to, nie uważam za próżność.

Obserwujemy, jakie zmiany zaszły w polu jej widzenia[i]. Postrzega, że zauważyłem tą niewinną czynność poprawiania pończoszek na jej zgrabnych, długich nogach. Grozi mi palcem filuternie i śmieje się:

Ja wiem, że na was to nie robi znaczenia, wy nawet nas nie zauważacie, a nam zapach flirtu jest bardzo potrzebny. Chcemy być zauważone.

Pani Zofio kochana – takiej kobiety, jak pani jest niemożliwością nie zauważyć – odpowiadam w proteście.

Nałkowska poważnieje trochę, odwraca wzrok do szyby i patrzy, gdzieś w dal:

Naturalnie, że macie nienaganne maniery. Jak Andrzejewski, jak Iwaszkiewicz, ale to tylko maniery a nie potrzeba życia, mój drogi panie.

Po krótkiej chwili milczenia mówi tak, jakby mówiła do siebie, nie do mnie:

Wie pan, to ciekawe, bo wy jesteście bardzo podobni do nas czasem, w szyku, geście, w uwielbianiu niewinnego flirtu. A Marysia Dąbrowska, która winna być do was podobna – kompletnie na te falbanki uwagi na zwraca. Mmmm, ciekawe zaiste.

Właśnie miałem jej starać się to wytłumaczyć, odrzucić na bok banalność starych spostrzeżeń. Odwróciłem twarz do niej … i nic. Nie było śladu po niej. Rozpłynęła się we mgle czasu.

Ciekawe jakby potoczyłaby się moja rozmowa z Gombrowiczem w Warszawie czy w Buenos Aires? Niby tak, niby napisał ten „Kronos”[ii], tak chroniony przez Ritę, skrywany, że gdy wiele lat po jego śmierci w końcu go wydano prawie cały literacki półświatek padł na kolana: co za szczerość, co za odwaga (po śmieci, co prawda, ale chyba odwaga, bo spiż mógłby się nieco ukruszyć). A ja mam tyle do niego pytań, na które ani w Kronosie ani w Dziennikach nie odpowiedział. Nie wiem, co jest w sumie ważniejsze: fakty czy przemyślenia? Gdzie jest granica etyki, a gdzie tylko szablon środowiskowego savoir faire?

Gombrowicz był wielkim pisarzem, full stop. Więc musi być pytany, rozpatrywany inaczej. Skandalik tu i tam, portowy chłopak na randce ze starzejącym się pisarzem, lęk o tantiemy i opinie – to ważne.  I jednocześnie tylko drugorzędne. Istotne jest wejrzenie, podglądnięcie jego intelektualnej, filozoficznej barwy.  Intelektualiści akademiccy często nijak nie potrafią zrozumieć intelektualizmu artysty. To się odbywa na innych zupełnie piętrach. Pisarz (niekoniecznie literaci, których jest dużo więcej) prowadzi nade wszystko nieustanną dyskusję z samym sobą. I stały głód życia, nigdy niezaspokojony.

A przecież rozmów z Nałkowską ani z Gombrowiczem nie odbyłem. Zmuszony jestem, nolens volens, na własną wiwisekcję, własne poszukiwanie siebie, kim jestem często podświadomie, w czasie samotnych spacerów i poza ścianami mojego mieszkania, a niezauważalne dla mnie publicznego.

               Naturalnie, że żyję. Przejechałem znów cały kontynent, by to życie ożywić, odnaleźć nasze ślady. Ślady naszej miłości, twoje ślady. Twojego uśmiechu, twojej dobroci. Spić z twoich ust czarę mojego szczęścia, które miałem, znałem. Nawet w dni niepogody wiedziałem, że je mam. W dni niepogody było też pogodnie, w dni zimowe było ciepło.

Wszystko, co robię pozostaje niedokończone, a constant jest tylko pustka. Przeraźliwa, obezwładniająca. Wszyscy wokół są mili i dobrzy, a mimo, że znam ich – mówią gwarą dziwną, trudno rozpoznawalną, zagmatwanymi metaforami. Monette[iii] mi to przypomniał.

Więc siadam i ballada jakaś spływa na kartkę spod długopisu w formie sobie tylko znanej. Pisałem tak, jak bardzo dawno temu na kawiarnianych serwetkach w kafejkach mojej, nieistniejącej już też, Warszawy.  Słowa po słowie, bez zwracania uwagi na formę, konstrukcję. Ballada, jako forma śpiewana przy ognisku, butelce wina. Obok ten chłopak lub ta dziewczyna. No właśnie tak.

Apetyt na czereśnie

Jest głód jeszcze

– a brak apetytu.

Jeszcze nęcą czereśnie,

że nie za późno, nie za wcześnie,

choć nie wiem, czy to nie we śnie.

Z zapomnianych nocy letnich,

Szekspirowskich westchnień, żądz.

Niedosycenie świata,

znudzenie śmiercią,

która się ociąga –

– tragizm ubrany w suknię farsy.

Śmiech, jak zgrzyt zardzewiałego

gwoździa na szybie okna.

Ależ tak, wiem:

te czereśnie jeszcze,

jeszcze płatki dzikiej róży,

jak wargi drżące,

spocone lekkim syropem

woni i obietnicy. Czego?

Dzwoni telefon. Odbieram: słucham.

Dzień dobry, tu Stamtąd. Miał pan wrócić, czekam, a po panu nawet śladu. My tu wiemy: i czereśnie i róże są na dole i są w górze. I wargi drżące, lepkie – ale miał pan być, trzeci sezon mija. Co z tego, że czereśnie?  Pestki nawet nie zostały. Róże, jak wargi rozchylone? Proszę przyjeżdżać, lub zwrócić cenę biletu. A róże proszę pana nie mają warg, tylko płatki.

I trzask, słuchawka upadła na widełki i rozmowa się skończyła. Kto dzwonił, skąd dzwonił? Bies czy anioł? Pojęcia nie mam. Takie telefony, co się kładzie słuchawkę na widełki nie mają wyświetlacza numerów, które dzwonią. Nawet nie wiedziałem, że mam jeszcze taki pod ręką. Widać miałem, bo rozmawiałem?

(pisane innym razem i odnalezione w notesach – na ten sam temat)

Niecierpliwość rosnąca każdego dnia, przysypiająca krótkimi nocami z nadzieją, że jutro będzie lżej. Oczywiście nie jest.

Wyszedłem na spacer, rzecz zwykła. Nie wziąłem parasola. a siąpi. Naturalnie, że nie jestem z cukru, nie roztopię się. Ale jestem okularnikiem i te protezy wzroku zaraz spryskane kropelkami wody – i zły humor popsuł cały spacer.

Zachodzę do znajomej kafejki obok, zamawiam expresso. Dobre. Mocne, jak siekiera. Czy pomaga? Raczej nie, ale trzeźwieje i przywraca do rzeczywistości, tej powypadkowej. Może nawet nie tej pół-inwalidzkiej rzeczywistości po wypadku, a po prostu zwyczajnej rzeczywistości starzejącego się samotnego pana. Starzenie, jako-takie też mi po prawdzie nie przeszkadza. Tylko ten tytuł ‘samotnego’ jest przykry, niespodziewany, nieoczekiwany.  Czy Gombrowiczowi dokuczała samotność? Z Ritą musiał być samotny, nie była jego miłością, pasją. Była – i to wszystko. Tak, jak byli chłopcy z portowych dzielnic. Im więcej ich było – tym bardziej samotność dokuczała. Nie miał tego luksusu pasji i spełnienia, jaka była udziałem jego dobroczyńcy literackiego – Kota Jeleńskiego.

A ty, jaki jesteś? – pytam siebie. Odpowiadam Johnowi, mojemu Chłopcu, odpowiadam zapisem z pierwszych tygodni od jego odejścia. Może miesiąca, dwóch. Nie mam dokładnej daty tego zapisu, ale łatwo z tekstu mogę to kalendarzowo określić. Mówię mu, że był architektem ‘mnie’, jakim jestem, nie odrzucając niczego z mojej konstrukcji wcześniejszej – dobudował piętra, pokoje, wykusze.

               Wiosna. Jest ciepło. w alejach parku rozmawiam z Tobą. Miła rozmowa. Dodałeś mi znowu otuchy. Nikt, tak jak Ty, tego robić nie potrafi. Twoje naturalne ciepło i dobroć są zaraźliwe. Jesteś jakimś dziwnym mnichem, który bez hałasu, heroizmu po prostu daje siebie. Tak zwyczajnie, trudno to nawet zauważyć, bo jest tak naturalne, jak oddech powietrza.

Ale brak mi strasznie Twojej fizycznej obecności. Przynosiła spokój mojej skołatanej głowie, kłębowisku myśli. Wprowadzała ład.

Zabierałeś tak mało miejsca w świecie. Niezauważalny pyłek na drodze, maleńki trybik w wielkiej maszynie. Gdy ja zmagałem się z tymi wielkimi kołami historii, ty po prostu dbałeś, aby kawa była smaczna, a obiad ładnie podany. Dzięki tym drobiazgom ta wielka deus ex machina mogła funkcjonować.  Teraz, bez tego maleńkiego trybiku maszyna zatrzymała się. Zatrzymał się mój świat – ten wielki i ważny świat. Bez tego jednego trybu wielkie koło Historii stanęło w miejscu. I jestem zagubiony.

Czasem, w momentach najzimniejszych otulam się szalikiem naszych wspomnień i jest cieplej, mogę funkcjonować.

Czy to coś zmienia, czy odpowiedziałem na poszukiwania Gombrowicza? Znalazłem piętro, gdzie funkcjonuje umysł i duch artysty?

A może wystarczy kubek

dobrej czarnej kawy

z Buenos czy z Warszawy

może wszystko jest jak czubek

wiedzy niedostępnej , trwałej

która wiemy że jest.

Poeta zrobił gest

czułości pełnej i całej.

Jakaś konkluzja, kwintesencja życia i jego sensu? A skądże! Życie polega na pytaniu, na drodze, na ruchu. Szukaniu siebie. W tym Gombrowiczowi pisanie ‘Kronosu’ bardzo pomogło. Trzeba te wszystkie detale zapisać, by między linijkami tekstu znaleźć część siebie. Ten opis zdarzeń i czynności do pewnego stopnia jest bezużyteczny dla zrozumienia, kim się jest. Zwykłe pamiętniki lub dzienniki są dobre dla badaczy, którzy muszą wszystkie filiżanki, kubki i krawaty ułożyć równo na długich półkach w chronologicznej ciągłości.

Dla zrozumienia, kim twórca był – są kompletnie bezużyteczne. Wiadomo, że życie musi być wypełnione czynnościami: trzeba wstać z łóżka, wypić kawę, podrapać się po głowie i po  … tak, tam też, po dupie.  Pójść do pracy lub na spacer. Ale najistotniejszym zajęciem jest poszukiwanie siebie, uczenie się siebie, poznawanie siebie.

Kilka miesięcy temu napisałem wiersz krótki, który wtedy wydał mi się pozytywnym zrozumiem, gdzie jestem w tym momencie. A to nie przykuwa kajdanami do celi, przeciwnie – daje solidne zrozumienie się w tym etapie życia. Samookreślenie.

Coś się przebudziło we mnie,

jakaś uśpiona joie de vivre,

jakiś prezent życia, może zryw

co było, przetrwało niezmiennie.

Przez dzieciństwa łąki nad rzekami,

przez młodości loty nad szczytami,

po dojrzałość rozerwaną oceanami,

aż do czasów, gdy zostajemy sami.

Poszukiwanie siebie, uczenie się siebie jest bodaj najcenniejszym zajęciem twórcy. Poemat, fuga, balet, obraz nie musi być źródłem wiedzy dla publiczności o prywatnym ego twórcy. Zawierają w swej formie przekaz czysto artystyczny, czytelny na różne sposoby przez odbiorcę.  Ale dla badacza twórczości X lub Y są możliwością spojrzenia przez dziurkę od klucza we wnętrze twórcy, wnętrze duszy tego artysty, ujrzenia go In statu nascendi. Dla twórcy – a byłbym ryzykował twierdzenie, że jest to proces uczenia dostępny dla każdego człowieka i bardzo pomocny w mierzeniu się z wyzwaniami życia – to niezbędny proces poznawania się, odkrywania tego centrum, jądra, kim jesteśmy. Gdy odkryjemy tą drogę, to o ileż bezpieczniej przetrwać wielkie burze i kataklizmy życiowe. To nasz azymut i busola.


[i] Zofia Nałkowska przez wiele lat prowadziła Dzienniki i szereg jej nowych zapisów zaczynała od zwrotu: i znów zaszła zmiana w polu mojego widzenia.

[ii] „Kronos”. Witold Gombrowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2013, s.460.

[iii] Paul Monett – poeta i pisarz czasów epidemii AIDSa w Ameryce Północnej.