Granvilles

Granvilles

In Old French ‘granville’ means simply an old village. Were to be more than just one Granville – it must be than – obviously, LOL – ‘granvilles.  Simple. Therefore I walked through and through three of them. Started from the bottom of an old, yet sadly no so much venerable anymore, Granville Street in Downtown Vancouver. It truly used to be a pleasure to walk that street in my younger years. There was everything in there: places to eat, drink, dance, and pick up fellow or girl for an evening of fun, an old opera, and symphony building. It offered entertainment for high prices, and for very moderate pockets alike. It truly was the main thoroughfare of Downtown, for girls and boys, for gay and straight.

It still is interesting, still offers a little bit of everything to everyone. But it lost its grandeur, certain elegance (mind you – not haute couture, but elegance nonetheless). If Davie is paradise for LGBTQ people, Robson for shoppers and Burrard for expensive shopping – Granville was everyone and everyone liked strolling through it. I did.  Still do, but with a bit of sadness and … anger at the City Hall for allowing it to reach such a state. We already lost the section of old Hasting Street with the vicinity of Carnegie Library and Granville is not far behind.

Next ‘granville’ on my walking escapade was the Granville Bridge. Everyone should do it once a year! It is such beautiful old bridge and very well maintained for walkers. The views of Waterfront Vancouver, the skyscrapers off the horizon of Metrotown and Brentwood are truly something to behold, similarly as the vistas of the sister Burrard Bridge, and of the English Bay and Bowen Island.  From that perspective you are reminded that Vancouver is still dear and beautiful city, regardless of all the shortcomings in the last decade.

Warszawa ma Aleje Jerozolimskie biegnące od Centrum ku Wiśłe i na most Poniatowskiego do Ronda Waszyngtona – Vancouver ma Ulicę Granville biegnąca od Centrum Vancouveru (Waterfornt przy fiordzie Burrard) na most Granville, a po drugiej stronie mostu – wysepkę Granville. Czyli są trzy Granville. Każdy ze swoim specyficznym charakterem i kolorytem. Od mostu poczynając otwierają się przepiękne widoki na zatokę Angielską (English Bay), uroczą architekturę Zachodniego Przedmieścia (West End), Stanley Park, a wszystko zamyka dość wysoka wyspa Bowen.

Po drugiej stronie mostu otwiera się widok na mała wysepkę Granville w dole. Dawniej czysto przemysłowy i mało ciekawy teren dla różnych warsztatów i fabryczek – dziś zaczarowany świat sklepików, galerii sztuk, teatrów, strumieni, hoteliku, kafejek, restauracji i świetnego targu, gdzie znajdziesz każdy towar. Cóż dziwnego, że tą właśnie nazwę wybrano – granville, czyli w starofrancuskim: gościniec.  Bo gościniec musi podróżnego kolaską dowieźć i do gospody z noclegiem i pożywieniem, i do straganów przekupek lokalnych. A zawsze gdzieś na targu znajdzie się skrzypek, śpiewak, jaką trupa cyrkowo-teatralna.

Przechodząc koło Front Theater przypomniałem występy tam samej wspaniałej warszawskiej gwiazdy teatru – Magdy Zawadzkiej. Grała tam z naszym, z Vancouveru rodem, amatorskim Teatrem Popularnym. W 2011 występował tu Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach z niesamowitą inscenizacją „Samotności pól bawełnianych” Bernarda Coltesa, o czym pisałem na łamach Instytutu Teatralnego im. Raszewskiego[i]. Szerzej o teatrze polskim w Kanadzie pisałem w szkicu historycznym w nr 5 w 2009  Rocznika Twórczości „Strumień”[ii].

A te galeryjki sztuk wizualnych, ach! Co za urocze miejsca i chwile w nich spędzone nie do zapomnienia. Tego dnia spotkałem się tam w Galerii Federacji Artystów Kanadyjskich z Aldoną Dyk, która miała tam jedną ze swoich prac w aktualnej serii wystawienniczej. Długa i świetna rozmowa z nia i jej przyjaciółka, kanadyjska malarką o malarstwie, która szybko popłynęła od warsztatu malarskiego ku teorii sztuki, i dalej na szerokie wody filozoficzno-estetyczne o jej roli w poznawaniu świata i człowieka. Wcześniej nieco wprost fantastyczna wizyta w następnej, bardzo specjalnej, galerii i warsztatach artystycznych „Arts Umbrella”[iii]. Ta galeria i programy, które oferuje, jest całkowicie poświęcona dzieciom i młodzieży artystycznej, zwłaszcza tej, która być może nie miałaby dostępu do tego rodzaju twórczego rozwoju swej osobowości i talentów. Ja byłem zaszokowany dojrzałością, głębią i szalenie silna emocjonalnością oglądanych na ich wystawie prac.


[i] Wstrząsające przeżycie teatralne | e-teatr.pl

[ii] Strumień Rocznik Twórczości Polskiej – Wikipedia, wolna encyklopedia

[iii] Arts Umbrella | Arts Education in Metro Vancouver

Odnaleziony wiersz

Odnaleziony wiersz

Wczorajszego dnia zgubiłem wiersz. W samym centrum starego Vancouveru, na Westendzie. Siedziałem z przyjacielem przy otwartym oknie swojej ulubionej kawiarni na ulicy Davie i przyszedł do mnie sam. Na papierowej serwetce zaczął się zapisywać.  Ktoś jednak do nas podszedł, zaczął rozmowę. Znajomy sprzed kilku miesięcy. Właśnie wybiera się w podróż do Europy i zaczyna ją od Polski.  Widać, że nie jest obieżyświatem, jak ja, boi się tej podróży, tego jak tam się znajdzie, czy podoła, czy porozumie się po angielsku.

Nudzi mnie ta rozmowa, bom ją już z nim właśnie w tej kawiarni przed paroma miesiącami miałem. Przyjaciel jest dużo bardziej rozmowny, zadowolony wręcz i udziela szerokich wyjaśnień na wątpliwości i lęki stroskanego podróżnika.  Nie brał udziału w naszym pierwszym przypadkowym spotkaniu i nie nuży go to. Ja nie lubię przeżuwać, niczym krowa, dwukrotnie tej samej trawy.  No i ten wiersz zaczęty, który w ogóle na naszą rozmowę nie zwraca uwagi. Znudzony tymi tłumaczeniami wyskoczył zwyczajnie przez okno na ulice i tyle go widziałem! Za nic miał gadanie baedekerowskie, przewodnikiem nie mógłby być.

Żal mi trochę tego wiersza-nicponia było i szepnąłem dwa słowa żalu na fejsbuku o tym i lęku czy gdzieś nie sczezł w śmietniku lub nie zdziczał na gałęziach starych świerków w pobliskim Stanley Parku. Znajoma odpisała, że była tam też, że widziała jeden wiersz zaczepiony o gałązkę, dmuchnęła z nadzieją, że przyleci na mój balkon w mieszkaniu. Rano sprawdziłem – nie przyleciał ladaco, zresztą to spory kawałek i pewnie by nie dał rady.

Jadę więc dziś tam ponownie. Może siedzi tam gdzie nie bądź, czeka i jest mu trochę głupio, że jak szczeniak wyskoczył na ulicę.

Zachciało ci się przygody, ladaco! Jakby ta, którą ja ci oferowałem dając ci życie nie była wystarczająco ciekawa. Może i nie była. Ale wiersz młody, nieznający ni świata ni ludzi małolat, cóż może o tym świecie ogromnym wiedzieć? Pewnie nawet jednej choćby książki nie przeczytał, nie spotkał jeszcze choćby jednego innego wiersza! Ach, młodość jest tak nierozważna …

Więc wrócić chciałem, znaleźć go, bo com zaczął, skończyć muszę.

Wiersz, jak cała ulica i jej mieszkańcy, po polsku nie mówi, tylko po angielsku. Więc tak go też i zapisałem, bo sam nie byłby w stanie inaczej siebie odczytać. A nie przystoi, by wiersz sam siebie nie rozumiał.

Melriches on Davie Street

Red is a very bold colour.

Independence is a very sweet feeling.

Davie in West End

has a human air to breath.

     *

Grocery store in the middle:

a place of business, of exchange

money for food. Our daily bread.

Bold ref sign starring at me

sitting by the window in Melriches Café.

That sign announces at Urbi:

“Davie Street Independent”.

     **

It is a busy street, few steps

from the beaches of the ocean.

People move by on the sidewalks.

Some hurry to somewhere,

others saunter about without aim.

They offer a smile, they talk

to each other, greet you with a nod.

Men dress like a woman nonchalantly;

women avoid covering themselves

with expensive jewellery gimmicks.

   ***

Their roles are interchangeable –

some men fancy macho style.

They scream with wardrobes:

I am butch and strong,

your dream fruit hanging from

low tree branches, ready to be picked.

But they scream like that

not to passing women,

but to the passing men.

And women understand their language

without a hint of animosity or jealousy.

    ****

A black crow hurriedly looks

around the cafè’s tables placed

on the side of pavement in search

of tasty morsels that fell to the ground.

They do not leave any tips for the waitress.

         *****

On a bench next to my café

a girl kisses a boy,

just when another glamorous boy

walks for his date with another boy,

and an elderly couple slowly strolls

holding trembling from age hands.

She is grey and her hips are not swaying,

he uses a cane to overcome the typical

aged hips constrictions – the price of experience.

     ******

The street is Home

to all that live here:

the young mother pushing

carriage wit her baby,

older man dressed casually,

with a big ring dangling

from his earlobe made from

stainless steel – it boldly

denotes that he is a macho man,

not a sissy adorned with shiny

jewellery from false gold and silver.

    ******

It is my home, too.

Yet, I have never lived on it.

Had addresses in many cities;

some were truly my homes for a while.

But none of them had a street

I had call: My Home.

I had always returned

here to her – to my street.

Close to my Mole Hill,

to my park I loved so,

the street of my soul,

where you can lose your poem

and find it the next day

waiting for you in an old

café on Davie Street.

(B. Pacak-Gamalski; Vancouver, 2025)

Bear Creek Park w Surrey

Bear Creek Park w Surrey

Wśród licznych i słynnych parków miejskich w Wielkim Vancouverze niezbyt często słychać tą nazwę: Park Niedźwiedziego Potoku. W broszurach turystycznych znajdziecie informacje oczywiście o Stanley Park, o Parku Królowej Elżbiety, o Ogrodach Van Dusen. A Bear Creek Park w Centrum Surrey jest warty każdej minuty tam spędzonej – dla spacerowiczów, dla sportowców, dla amatorów sztuki.

Dla mnie ma też bardzo silny wymiar emocjonalny związany z masą wspomnień i wizyt tam od wielu, wielu lat.

Among many world-famous parks in Greater Vancouver you might not find mentions of Bear Creek Park. More than likely you will hear of Stanley Park, Van Dusen Gardens, Queen Elizabeth Park, perhaps Central Park in Burnaby. The truth is that located near Downtown Surrey, Bear Creek Park has a lot to offer. It is an amazing conglomerate of long trails, has a big Art Centre, large outdoor stadium, even swimming pool. Don’t forget lovely and magical little train for young passengers! For myself? A huge bag of sweet memories of many visits by myself and with people very close to my heart.

I fioletowa jacaranda. Strojna, jak Pani Pompadour, jak księżniczka hinduska na dworze maharadży. Jacaranda, która zapachniała po raz pierwszy dla mnie ponad pół wieku temu w pięknym eseju Pablo Nerudy. Iwaszkiewicz bardzo pięknie ten esej przetłumaczył w jednym z wydań miesięcznika “Poezji”. Były to lata 70te ubiegłego stulecia, miałem chyba 16 lat? Zapachniała mi wtedy słodko, odurzająco. Tak, jak teraz ta jaccaranda w Surrey, w Parku Niedźwiedziowego Strumienia. Jest ta sama, w tym samym miejscu, gdzie odwiedzałem ją 15-20 lat temu. Przychodziłem sam, z mamą, z Damiankiem, z Johnem. Łaziliśmy tu w dni letnie, wiosenne, czasem przyjeżdżałem rowerem. I zawsze ja witałem, jako dobrą znajomą. Kochankę Nerudy? Może moją?

W lokalnym Centrum Sztuki i teatrze organizowałem z Krystyną Połubińska i naszym ‘Pegazem’ wystawy lokalnej sztuki polskich artystów, koncerty muzyki.

Słyszę śmiech mamy i Damianka, gdy żartowali ze mnie. I ja śmiałem się z nimi serdecznie, bo gniewać się na nich nie potrafiłem. Miło jest wrócić do miejsc, w których kiedyś byłem. Ale to smutny uśmiech. Po prawdzie nie jestem pewny, że tu jestem teraz. Może i ja tamten już nie istnieję? Może jestem tylko jego cieniem, niewyraźnym odbiciem w wodzie. Mój świat jakby został zamknięty przez Czarodzieja Czasu w szklanej kuli. Ludzie podchodzą i oglądają. Napis objaśniający przed kulą zaczyna się od słów: ‘Był tu kiedyś …’. Był. Kiedyś.

A jacaranda kiwa gałązkami, jak głową. Mówi: Nie prawda. Ja cię poznałam i od razu zawołałam: jesteś tu, dawno cię nie widziałam. Dobrze, że wróciłeś. Idź w swoje ścieżki, w knieje. Jeżyny w tym roku obrodziły.

To poszedłem i pełne garście czerwonych i żółtych połykałem i tym śmiesznym zajęciem poczułem się u siebie.

Róża Wiatrów – The Compass Rose

Róża Wiatrów – The Compass Rose

Since I moved back home to Vancouver a flurry of meetings, talks and just walks trough that amazingly beautiful city took me away from my grief and my feelings of end of times. My times, of course.

But very recent accident made me hardly movable and confined to home and limited short walks in the vicinity. In the wee hour between sleep and being awake talks with those, who are gone: John, my parents, friends … And than, just a few seconds later, when you are fully returned to reality – the painful knowledge that they are just ghosts, workings of different parts of your brain. That ‘return to reality’ hurts. It is just like for brief moment you have to re-live it all again.

But it is a good reminder. You are always alone with your grief. New connections do not replace broken ones.

In the ancient times there was a concept of Compass Rose – a drawing representing major winds. In the Old Testament the winds refer to land of Elam habituated by people of the brother of Jacob. In ancient Greece that concept was known and used as an aid to safe sailings and returns in navigation and was described from Homer and later historians.

My Rose of Winds, my Compass takes me back to my shores of pain and Loss.

Róża Wiatrów, antyczna od czasów Homera i biblijnego proroka kraina Elamu, do którego wypędzeni z niej zawsze znajdą drogę powrotną.

Tak i ja znajduję po wczesnym zagubieniu, zauroczeniu, zachwycie moim ukochanym Vancouverem. Naszym ukochanym gniazdem miłości i szczęścia. Moim i Johna. Ale Johna nie ma już. Jestem ja i moja Strata, mój Ból. Niedawny wypadek bardzo ograniczył moją mobilność do powierzchni mojego mieszkania i najbliższego sąsiedztwa. Obudziło mnie to też z naiwnego snu nowych przyjaźni, odnowionych koleżeństw i związków. Spotykałem w ostatnich ‘szarych godzinkach’, kiedy już nie spisz a jeszcze nie jesteś przebudzony, twarze wszystkich tych, którzy z mego życia odeszli na stałe. I w tych momentach, sekundach tej realizacji – przeżywałem ten ból na nowo. To było bardzo trudne. I może potrzebne. By zrozumieć, że mój czas się kończy, a nie zaczyna. Że nowe znajomości, może nawet przyjaźnie nie są zastępstwem tych, które odeszły na zawsze. Czas wracać do Elamu.

Gérard Dicks Pellerin

Old tree

I’m watching the dark grey waters

of mighty Fraser River on the approaches

 in its muddy delta to North Pacific.

Noon hour, sunny and warm, circles

silvery, light filled stories on its moving

surface like on a back of huge, arched

spines of ancient fish, that remembers

ancient times before the end of times.

Light green leaves of trees lining the shores

dance in the breeze of the spring air.

They hum: we are back, we are back

from a long sleep of the winter.

We are re-born again, and not stopping

the humming, they ask me: are you?

But my green in no longer of light hue;

my roots got stuck in the autumn,

my branches are heavy of thought

and of past springs, summers and winters.

I mourn the birds that used to build nest

on my arms, sing songs of love.

One season they did not came back

and I have not seen them ever again.

I missed them, sighs the old tree.

I sigh, too.

Where are they gone, the birds of my spring?

The time comes when old trees are like old people,

alone in their solitude.

One day, they know, the mighty river will float

the fallen trunks to the edge of time,

to the ocean of primordial waters.

(B. Pacak-Gamalski, 13.04.25, New Westminster)

Róża Wiatrów

Oto jestem sam,

jak wyspa otoczona

Wszechświatem

obcych gwiazd

i konstelacji,

Galaktyk

uczuć, miłości

i tęsknoty

Róży Czterech Wiatrów.

Moje Elam,

mój dom obiecany

tęsknotą Róży,

rozebrano na cegły,

skruszone czasem

wygnań i powrotów

drewniane bele

libańskich cedrów.

Oto jestem sam.

Z twarzami umarłych

w przegrodach głębokich

podróżnych torb,

stukam laską

w kamienne posadzki

peronów historii.

Słucham pieśni płaczek

nad trumnami kochanków.

(B. Pacak-Gamalski, 13.o4.25, New Westminster)

Spring Flower – Kwiat Wiosny

Spring Flower – Kwiat Wiosny

(English)

It’s Spring. It’s warm. In the parkways, I talk with you. It is a nice talk. It is a warm talk. You gave me again words of hope, of support. No one can do it as effectively and tenderly as you do. Your innate warmth and goodness are infectious and effective in an instant at the same time. You are a strange traveling monk, who effortlessly and without any heroism simply offers himself to a tired traveler. In a simple, natural way. It appears to be so ordinary, that it is even difficult to notice – as a breath of air.

But I’m still overwhelmed by the lack of your physical presence, which gave some peace to my vortex of thoughts. It arranged them in neat order, peaceful, void of instant hunger and need of life.

I can’t comprehend the mistake of fate, which took you away. You occupied such a tiny space in this world. You were almost like an invisible speck of pollen, a tiny flower on a vast meadow, a small wheel in this huge machine called World.

When I struggled with the huge wheels of History – you simply ensured that the coffee was good, and the dinner was served pleasantly. Because of this tender care that huge world could function and Wheels of Time could turn.

Without this small pinion, the Big Wheel stopped, and my important and huge world – collapsed. And I am lost.

But in the coldest moments, I am wrapping myself in the shawl of memories and it is bearable, warmer. I can function because of it.

I notice the tiny flowers under my feet and the fresh leaves on tree branches. I hear the birds singing their love songs and the buzz of bees in flowering bushes. And Your whisper to my ear: go, enjoy it. I want you to enjoy it. You must for us and for me. I can’t have peace without knowing it.

With a tear leaving a wet mark on my cheek – I go and I will. You deserve peace and no one but I have to give it to You, my Flower of Spring.

Wiosna. W alejkach parku jest ciepło i rozmawiam z Tobą. To miła pogawędka. Dawałeś mi zawsze otuchę. Nikt inny tego robić tak, jak Ty nie potrafił. Przyszły złe chwile i trudne momenty, które mi znowu pętały życie, gotowy byłem już się poddać zniechęcony tym nieustannym pojedynkiem z losem.  Ale poszedłem to tego właśnie parku, gdzie tylekroć chodziliśmy na spacery razem. Nawet w te dni przedostatnie.

I Twoje naturalne ciepło i dobroć wróciły do mnie. Jesteś jakimś dziwnym wędrującym mnichem, który bez hałasu i heroizmu po prostu rozdaje się, ofiarowuje się. Tak zwyczajnie, jak rzecz najbardziej naturalną z naturalnych. Trudno to nawet zauważyć, bo wydaje się takie zwykłe, codzienne jak oddech powietrza.

Ale brak mi okrutnie twojej fizycznej obecności. Przynosiła jakiś spokój mym pędzącym kłębom myśli. Wprowadzała ład w tym zgiełku i hałasie wokół i wewnątrz. I ciągle nie mogę zrozumieć tej okrutnej pomyłki Losu, który Cię zabrał ode mnie. Zabierałeś tak mało miejsca w świecie, byłeś prawie niezauważalnym pyłkiem, jakimś drobiazgiem na drodze, maleńkim trybikiem w olbrzymiej Machinie Dziejów.

Gdy ja zmagałem się z tymi wielkimi kołami Historii, ty po prostu dbałeś aby kawa była smaczna, a obiad ładnie podany. To dzięki tym drobiazgom ten wielki świat funkcjonował. Teraz, bez tego najmniejszego z najmniejszych trybików – Maszyna zatrzymała się. Zatrzymał się mój świat, ten Wielki i Ważny. Koło Historii stanęło w miejscu. I jestem zagubiony.

Ale w momentach najzimniejszych otulam się Toba, jak szalikiem naszych wspomnień i jest cieplej. Mogę funkcjonować. Zauważam drobne kwiatki pod nogami, świeżą delikatna zieleń na gałęziach drzew. Słyszę brzęczenie pszczół w kwitnących krzewach. I Twój szept do mojego ucha:  idź, ciesz się tym. Chcę żebyś się cieszył. Musisz – dla nas i dla mnie. Bez tego nie mogę mieć spokoju.

I ze spływającą po policzku łzą – idę. Będę. Nikt inny prócz mnie nie może dać Ci tego spokoju, a na spokój zasłużyłeś, jak rzadko kto. Ty – mój Kwiat Wiosny.