Powrót do świata zewnętrznego

Powrót do świata zewnętrznego

Moja poezja wyrastała z wysokich traw naszej miłości. Nie była wyłącznie moja – była nasza, ja byłem po prostu skrybą, który ją notował. A teraz muszę się nauczyć pisać wiersze tylko moje. Po tych długich dekadach nie jest to łatwe. Tak mało mnie tamtego sprzed wielu, wielu lat nim spotkałem Ciebie, zostało. Gdzieś jakieś jądro, jakiś rdzeń, płomyk nikły jedynie.

Tylko, że ta przeszłość jest naturalnie moją teraźniejszością, nie wyparowała, nie zniknęła bez śladu. Jest naturalnym, explicite widocznym budulcem teraźniejszości. Świat każdego człowieka rodzi się tylko raz z odmętów niebytu. Co istnieje dziś jest zbiorem przeszłości, teraźniejszości i obietnicy przyszłości. Jedynie wtedy tworzy pełną całość, continuum bytu człowieczego. Odebranie jednej z tych sfer czyni nas inwalidą, człowiekiem niepełnym.

Bez względu na emocjonalne i intelektualne próby, ćwiczenia i zaklinania – przeszłość nie da się zamknąć w szufladzie, w walizce, w albumach zdjęć.  Więc zmuszony jestem albo wybrać milczenie lub samodzielne, na nowo odkrywane, odgrzebywane z kurzu dekad, samodzielne pisanie bez Ciebie – mojej gwiazdy przewodniej.

Jest to bardzo trudno oswajać na nowo słowa, zaklinać nimi świat wokół siebie i na odległych kontynentach, planetach innych kosmosów wyobraźni. Czas uwolnić Cię (i się) z mojej troskliwej, a zazdrosnej obecności. Czy jeszcze potrafię? Pojęcia nie mam. Dałeś mi życie na powitanie, zostawiłeś śmierć na pożegnanie.  Nie mnie jedynie i nie Tobie tylko to się zdarzyło. Ale wcale dla nas nie jest to w niczym pomocne. Każdy tą drogę inaczej i na nowo odkrywa, bądź pozostaje w miejscu.

Ten trudny, krnąbrny (inaczej go napisać nie potrafiłem, gdyż krnąbrnie nie chciał być napisany i każde słowo z uporem wzbraniało się stanąć w szeregu zdania, opisu, refleksji) wiersz ma być cezurą nie tyle formy zapisu poetyckiego, ile mojej poetyki in corpore. Bardziej to chyba zaznaczać się może w emocjonalnej treści niż w sposobie zapisu jako takim. Wszak nie odcinam się (bo jest to niemożliwe) od swojej, naszej przeszłości. Po prostu musze żyć, a więc i pisać, treściami teraźniejszości. Samodzielnie, bez używanie Ciebie, jak swojej peleryny, płaszcza, mojego oddechu i nowej fabuły życia. Nie możesz mnie więcej za rękę prowadzić. Dawać mi spokoju i pewności, która jakże ułatwiała pisanie. Byłeś moim Domem – teraz muszę sam nowe meble wstawiać, robić zakupy dla siebie, nie dla nas. Naturalnie, że nigdy nie zapomnę. Ale nie mogę zamknąć się w przeszłości, mimo, że tak łatwo i tak miło w nią uciekać. Nie wiem też czy mi się to uda, czy potrafię pisać nowe wiersze, gdy pisać już te napisane od dawna jest zamkniętym rozdziałem. Bezwzględnie ciągle dużo jest jeszcze tych, które bieli kartki niezapisanej nigdy nie zobaczyły. Może jednak nie powinny. Może należą do tamtego, nieistniejącego już świata. Te, które zapomniałem zapisać – należy zostawić, pozwolić im ulecieć gdzieś, w swobodę nieładu i nieistnienia. Żaden chyba poeta nie zapisał wszystkich swoich wierszy, bo nie sposób, tak jak kompozytor nie jest w stanie zapisać każdej muzyki, która stale mu w duszy gra. Gdyby tak było, poeci by przestawali pisać bardzo wcześnie, a kompozytorzy, po którejś sonacie by milkli.  Wszystkiego jest naprawdę ograniczona ilość.

A więc ten wiersz, ten właśnie muszę napisać, by mógł zobaczyć świat i abym ja mógł go przeczytać.

By Ciebie uwolnić od mojej słabości, zależności, mojego głodu nieustającego. Pewnie dlatego jest taki krnąbrny, tak ze mną walczący.

Calgary, AB. 1986-94; Burnaby/Surrey, BC. 1994-2018; Dartmouth. N.S. 2018-22

Czas uwolnić Twoja dłoń, wiem, że muszę

przestać ją zamykać w mojej silnie,

aż do bólu kostek nadgarstka.

Prawda, nie wyrywasz jej z mojej,

nie chcąc zadać bólu ponad

moje granice zniesienie bólu.

Ale musze Ci pozwolić odejść.

Brzoza, którą zasadziłem pod naszym

oknem wyrosła wysoko, zdrowo.

Nie wymaga już mojej opieki,

sięga nad okna naszej sypialni.

Daje poszum, cień nowym mieszkańcom.

Ty też już zmęczony być musisz tym

wracaniem częstym do brzegu mojego

łóżka, nasłuchiwaniem czy płaczę,

czy śpię. Możesz przestać, zasłużyłeś

na spokój. Nauczyłem się chodzić,

głaskać korę drzew, nauczyłem się

głaskać ludzi dotykiem słowa.

Nie umiem jeszcze kochać. Zaiste

jednak mało jest ludzi, którzy

potrafią wszystko. Wszystko, to bardzo

dużo. Mnie już przecież wszystkiego też

nie potrzeba, moje wędrówki są

krótsze, moje wspinaczki złagodniały.

Chmur na niebie ni gwiazd nocy dotykać

nie muszę: znam ich materię, energię.

Wystarczy. Nauczyłeś mnie tylu

rzeczy i tylu żyć. Poznałem śmierć.

Zwalniam mój zachwyt Twoją dłonią,

otwieram rygiel drzwi i okiennic:

idź, gdzie Twoja droga wiedzie, nie patrz

wstecz. Może kiedyś spotkasz mnie znów

idącego tą samą drogą do

Ciebie. Nie wiem, ale Ty powinieneś już.

Ta wiedza ciągle dla mnie zakryta.

Ale droga, którą szliśmy dotąd

doprowadziła nas do łąk szczęścia.

Więc idź. Czas byś spokojnie zasnął Ty.

/ B. P-G, grudzień 2025, Surrey/

A day the life changed

A day the life changed

You did talk to me last night, first time in a while. Yes, it was a strange night, followed by strange day. Or was it the other way around?  When you are alone, without a set schedule or watch, things do get mixed up easily. Dates especially: Mondays become Fridays, Fridays Tuesdays. So what happened to Wednesday, you ask? Who cares what happened to Wedneday, perhaps I left it on a beach, or on a bench in some park? Maybe it is still in the shower when I saw it last time I was taking a shower? What? Do I not take a shower every day? Maybe not, maybe sometime I take a bath, who cares? You really are asking way too many questions and it is my story anyway. Be quite, just listen.

No, not you, Babycake – I’m talking to my alter ego. You wouldn’t ask such stupid, mundane questions.

But the day or the night when I was still in bed, when I was sleeping, I dreamt of you, I talked to you. Have not done it in a while. I thought that you just let it go, these talks of ours across the boundaries of life and death. Thought maybe there is some allotted time that you can do that and maybe you have used it up? I don’t know. Remember? I am the one still left alive, never been consciously to the other side.

None of it is important really, anyway. I have dreamt of you in my sleep. It woke me up and there you were, next to me. No, I couldn’t see you, but you were there talking to me, you were saying something important.  You said that I have to understand that I am alone. That adjective ‘alone’ stood up as a mountain, a wall impregnable, forest too dense to walk out of it. I was getting used to be ‘alone’ in an adverb form.

Since I came back to our home, our former life here, in this city, this province, I have become very busy in many aspects: walks, friends, beaches, concerts, plans. It was just hard to go back to our home, our street. So I did it very seldom, hoping that it will allow me to function as normal as possible. And it did. Had evenings in bars, laughter, maybe a flirt or two. It seemed normal, I was spared any regrets. It was almost as I would finally get across that invisible line of Doctor Time, who heals old wounds; whose grief becomes first bearable, then transforms itself into a memory. Memory that is sad, but also happy that we did have our time, we found each other among the millions of people. As I was told many times, that it will get easier.

You think that was an expectation too easy, perhaps? I am not, after all, just a single guy ready for the picking and ready for harvesting. Is there anything wrong with it, isn’t it logical, practical?

I have reached to my writings of the early days after you were gone, to the first winter after you were gone and my constant visits to the gravesite in Pictou. Yes, that old ancestral town, where we were going to build our home, and spent the rest of our lives in that home.  We did not.

(notes from my writings after John’s passing by the end of November 2022)

Pictou

                One year. It is hard as hell. Came to Pictou to spent time on the cemetery where we put your ashes. It’s windy, very cold. Desolate place. There was no one else there, on the cemetery. I know – it is only a stone with your name on it. Yours, your parents, and your baby brother you never had a chance to know. And now, there is also your oldest brother Fraser, who was laid there just few months ago.

Cleaned around a bit, threw away old winter flowers, and fixed things. Fixed things? How to ‘fix things’? Nothing can be fixed, when everything is broken.

Yes, I know that you are not there, not under the ground. You are with me. Forever. I have engraved on that stone myself that you are forever in my memory. I looked at the letters and smiled. In my memory, really? That’s what it all came to? Our Love, our life: to be remembered? How silly words could be, when they try to describe emotions, feelings. But still hoped that many years from now, when all of us, who knew you and me, would be gone – a stranger would wander to that gravesite and he would think, that the guy who is buried there was indeed ‘non omnis moriar’, that part of him lived in that other guy’s heart. Nice thought.

You and that Love of ours are engraved not on the stone, but in my soul.

Me? I don’t remember who I was before I met you. I was just waiting. Waiting and searching for you – and I have found you.

                Now, now it is almost three years later. I am here, back to our good life on the shores of the other ocean.  Were we had home, a nest, were we had dozens of friends, people we cherished and who cherished us. Some were ours; others were exclusively yours or mine.  The two halves of Us were surprisingly very independent and strong, if only by the constant knowledge that the other half is there to make it whole.

I don’t have that knowledge anymore. The other half is gone, it is just me left. Those many people I have known, and who sought my presence are still here. Not all of them, granted. Some have left either this life (as you), or this city. But some are still here. None seem to really need me. I am not sure I need them. Of course there is some curiosity, some friendly waving of a hand: how nice to see you again, you are looking good … and so on. I thought that I would need to search for them myself, that I would want it very much. But if I’m always finding excuses and ‘important things’ that prevent me from doing it – am I really?

I have one important friend and, strangely enough, one with the shortest amount of time we spent in this city before we left for Nova Scotia.  Less than a year, I think. After my dearest nephew had to go back to Poland, but still this young and very mature nephew was my angel in the first month after John was gone. Then my niece with her husband and son came to stay with me. But he, that younger friend of mine from Vancouver, somehow helped me in the dark months after I was left alone in Halifax. The rest seemed like eternity. Eternity of being in hell, or waiting for the hell’s gates to be opened, to swallow my world. At these dark times that younger friend kept me connected to the world and people by phone. Our long conversations were instrumental of me getting the skeleton of myself back into me.

That is how I did return. To the place of Our home, our happiness. These places somehow were the strongest magnet for me. I submerged myself in going alone, for days on end, on long walks through parks, streets,  squares, building  were we lived, were my mom lived, were I was with my sisters, my nephew and niece. Places that were calling me. Yes, places, much more than people.

I think that we all have these special places, sometime in many countries, on different continents. Special places that act as an anchor on a ship of life. Where we can drop that anchor and stay safely in some magical Bay of Memories.

It is also a time to untie that line across the sides of our two separate boats: mine and the one belonging to my younger dear friend. He has journeys to make across the sea himself, his journey, not ours. That is also a part of me being alone. My boat is rusted a bit, engines are old. It will still make it though, the last long sailing, perhaps passing the Cape of Hope (not the Cape of Horn), back to original shipyard of its maiden voyage. Then I will rest.

After that rest, I will go alone on many walks to many places (some might not exist materially anymore, but will in my world) that will call me. Solitary walks. It will be like existing in two different dimensions.

One day (no, not in my sleep) perhaps suddenly, out of the blue, I will see you taking the same trail or road and walking toward me, and I will stop being alone. I do hope so. Even in a faint split second before the big Nothingness.

It is what it is. Could be silent, but even than it is not nameless.

Yet, we will not call that name today. We know what it is. Sad but proud; weeping but not hysterical. Sad but understanding; resigned but not broken.

Thinking – strangely enough – about two old movies, that made an enormous effect on me as a very young boy. One with Lamberto Maggiorani in “Bicycle Thief” [i] and incomparable Gulietta Masina in “La Strada”[ii]. Dreams and loves. Devotion and standing by your loves no matter what. Beyond the beyond.

Words. Many words.

The soft and the tense.

Words that can pierce,

be sharp but still true.

They are an umbrella

on a rainy day:

it does not bring sunshine,

does not clear the sky,

but it saves you from being wet.

Perhaps there is even a chance

that such an umbrella

will take a flight with you

to the clouds, to the skies.

It is better to be silent

than to use the thread of words

for making a garment

of lies and half-truths.

Walk silently through

the park filled with good words

where leafs whisper

the promise of a kiss and

touch of fingertips and eyelashes.

Words should never be

like grains of sand in a desert

or they will lose their meaning.

It is good to thread them

on strands of necklaces,

make earrings of them –

it makes them easily accessible,

without the need to always

use a coin for new ones.

Words, you see, are like

years and days: they are

 on very limited number.

The story lives

in your heart and soul,

not in thesauruses.

Words are the keys

to books unwritten, yet.  


(Polish vrsion – both were written simultaneously, not a translation)

Słowa. Dużo słów.

Te łagodne i te nastroszone.

Słowa, które mogą kłuć,

być ostre, ale prawdziwe.

Które leczą a nie jątrzą.

Są jak parasol w słotny dzień:

nie przynosi słońca,

nie przepędza chmur,

ale chroni przed zmoknięciem.

Jest nawet szansa, że jak

w starym filmie porwą cię

w podróż w chmury,

na spacer po niebie.

Lepiej milczeć niż szyć

z nici słów opowieść

kłamstw i fałszu.

Milczący – przechadzaj się w ciszy

parku pełnego dobrych słów.

Jak liście pod nogami szeleszczące

obietnicą pocałunku,

dotyku palców i rzęs.

Słowa nie powinny być rozrzutne,

by nie tracić swej wartości.

Warto je nizać na nitkę

naszyjników i zausznic –

masz je wtedy zawsze pod ręką,

nie musisz trwonić monety

czasu na stale inne, nowe.

Bo słów, jak lat i dni

jest ograniczona ilość.

Opowieść mieszka w sercu i duszy –

nie w tezaurusie.

Słowa to klucze do ksiąg,

jeszcze nie napisanych.


[i]Bicycle Thieves (1948) – Film Review. Italian neo-realist classic.

[ii]La Strada (1954) – IMDb

Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

(pisane w kafejce Melriches na Davie, w Vancouverze, 18 listopada 2025)

Dziś byłem zły na Ciebie. Jeszcze jestem.

Wróciłem tu, na rzut kamieniem do naszego domu. I mogę iść tam, mogę walić w okna, krzyczeć, a nikt mi nie otworzy, nikt nie spyta, czy potrzebuję pomocy.

Z okien mojej pustej sypialni patrzę na mosty łączące brzegi wielkiej rzeki. Równie szerokiej i prawie równie ruchliwej, jak ten kanał atlantycki łączący dwa miasta w Nowej Szkocji. Tam też, po tym listopadzie okrutnym, nieludzkim, z okien naszej ostatniej wspólnej sypialni widziałem most łączący dwa brzegi: ten z naszą sypialnią, na drugim szpital, gdzie Cię żegnałem zaklęciami i łzami.

Dzień wcześniej, na kamiennej podłodze korytarza łączącego naszą sypialnię z moją pracownią-biblioteką klęczałem nad Tobą leżącym na tej podłodze. Krzyczałem też, zaklinałem usiłując ustami wepchnąć życie w Twoje ulatujące życie. Nie miałem czasu na płacz, bo każda sekunda była droga, trzeba było być uważnym, czujnym, chciałem być demiurgiem, który tchnął w Ciebie te życie odlatujące, powstrzymać je w Tobie. A tyle jeno zyskałem, żem bicie serca utrzymał nim przyjechały te karetki. I przez to mogli Cię potem do tych maszyn okrutnych podłączyć.

A Ciebie już w tym ciele zmęczonym nie było. Już byłeś wolny. Już Cię życie nie szarpało, nie gryzło, nie zadawało bólu.

Nigdy nie byłeś samolubny, myślący głównie o sobie. Nigdy – prócz tego dnia, na tej kamiennej podłodze przy naszej sypialni. A tego właśnie dnia powinieneś myśleć o mnie, nie o sobie. Tego dnia, tam, w ostatnim momencie powinieneś zdobyć się na ten wysiłek i zabrać mnie ze sobą. Musiałeś, a nie zrobiłeś tego!

          Tak – byłem silny. Ale byłem silny, bo miałem być silnym dla kogoś. A na cóż mi dziś moja siła? Zbędna, jak te powietrze, którym oddycham. I dlatego jestem zły. Nie dlatego, że Cię nie ma, skoro być przecież nie możesz. Jestem zły, że ja jestem.

∞∞∞

Po miesiącach wielu, gdy wróciłem tu, do naszego domu, naszej prowincji, zjawiłeś się kilkakroć nocą w moich snach, szeptałeś zatroskany, że nadszedł czas, że mam żyć, że dajesz mi prawo do życia znowu, że chcesz mnie widzieć korzystającym z niego, żyjącym. Sądziłem, że masz wiedzę szerszą niż moja, bo ‘stamtąd’ pochodzącą, tą wszechwiedzącą. I poszedłem za tą radą. By obudzić się którejś nocy i zreflektować, że nie, nie masz racji. Że tej wiedzy tam, gdzieś w kosmosie, nie ma. W każdym razie nie więcej niż jest tu. Bo na cóż mi twarze i dotyk kochanków młodszych o generację? Nie jestem wszak wampirem, któremu do życia potrzebna ich krew. Mnie życie po prostu nie potrzebne.  Nie potrzebni mi kochankowie, którym nic prócz fizycznego momentu nie mam do zaoferowania. Nie chcę być tym dzbanem z fatamorgany, z którego nikt nie może się napić. Nie chce być ni tym dzbanem, ni tą wodą dla spragnionych. Nie chce po prostu. To takie proste.

Nigdy, w żadnych dokumentach, w żadnych szeptach, przysięgach i pocałunkach nie wyrażałem zgody, że sobie gdzieś po prostu ulecisz, przestaniesz być sam, beze mnie. I o to jestem zły. Bogów i szatanów się nie lękam. Śmieszą mnie swym wabieniem i przestrogami.  

Tylko … widzisz i ten dzień dzisiejszy, ten zły dzień, dobiega właśnie końca. I z nim odchodzi moja złość egoistyczna, żeś mnie wówczas nie zabrał ku tej drugiej krawędzi świata. Tamten dzień okrutny i ten dzisiejszy pełen złości na Ciebie pewnie wrócą jeszcze nie raz. Ale nic, żaden kataklizm, żadne zaćmienie słońca i gwiazd nie zaćmi szczęścia z dnia, w którym znalazłem Ciebie. A szukałem przez wiele długich lat, w wielu krajach na kilku kontynentach. Za bardzo drogie klejnoty płaci się bardzo wysoką cenę.  

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

W strugach deszczu nadchodzi

co roku dzień pamięci –

chwile uniesień, powodzi,

rzeki pragnień i niechęci.

Szlachetne twarze i gęby

wykrzywione, szczerbate:

szczodre kłosy i otręby,

przyjaciel razem z katem.

Trochę tu i trochę tam.

Śmiejesz się i płaczesz sam.

I takoż to jest w ten dzień powracający, jak zły szeląg i jak dobra piosenka. Nawet rymy, których doprawdy nie lubię, same siadają na bieli kartki bez zapytania. Ot tak, okrakiem i bezczelnie, niczym lokalny osiłek na zabawie wiejskiej w jakiejś remizie w zabitej dechami wsi. O! Naturalnie, że Focault język oczyszcza z naleciałości burżuazyjnej naftaliny, że Tatarkiewicz uszlachetnia mowę i pismo klasycznym pięknem prostych kolumn doryckich. Popatrz – nic to nie pomogło wszak. Posłuchaj – słyszysz Bacha, czy słyszysz wielką, hałaśliwą śmieciarę, która zabiera z podwórek opasłe pojemniki na śmieci i odpadki? Nowoczesność i postmodernizm też przegrały, też przegadały wszystko przy szklance wina, jak ich poprzednicy. Tą samą stawkę – jutro. 

Od pokoleń robimy to samo, siadamy do stolika, rozdajemy pięć kart i liczymy, że dostaniemy cztery asy. Pierwszą kartą dostaną jest As, więc podbijamy stawkę kilkakrotnie w górę. Po otrzymaniu kolejnych kart okazuje się jednak, że mamy tylko tego jednego, pierwszego asa i tylko dwie pary: ‘trójki’ i ‘szóstki’. Szanse zwycięstwa diametralnie się zmniejszyły. Ach, jesteś intelektualistą, filozofem, cóż to za gra – poker?! Ty tylko w brydża. Dobrze, graj. Skończyłeś licytację? O, gracie ‘cztery bez atu’ z partnerem! Brawo! Szkoda tylko, że partner ma tylko jednego asa i ani jednego króla … .  Szansę ciągle masz, ale doprawdy tylko minimalną, ciut, ciut ledwie.

To samo zaiste z tą poezją. Czasem rym pcha się przemożenie. Prosisz, tłumaczysz. Koniec końców chwytasz za kołnierz i wyrzucasz za drzwi, basta. A tu guzik, rym wraca przez okno!

Pewne rzeczy, uczucia same wybierają z rymem czy bez. Nie ma co kombinować nowoczesnego jazzu, gdy tylko stara fuga rzecz najprościej wyłoży. Glen Gould może ten temat lepiej wyjaśnić. Tak, tak, wiem. Gould nie żyje od wielu lat. No ale to o ten właśnie dzień chodzi. Tych, których już tylko pamiętamy. Więc tego dnia możesz z nim (żywym, czy martwym) porozmawiać.  Hollow Day, Zaduszny, Dziady – dzień pamiętania. Nie można pamiętać do przodu, tylko do tyłu. A w tyle jest zawsze masa dobrego i masa złego. Nie oszukujmy się, jeśli pamiętamy to naturalnie i te złe też pamiętamy. Rzeki pragnień i niechęci, przyjaciela razem z katem. Bo wszak czasem śmiejesz się i płaczesz sam.

Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

W kwietniu 1999 roku poszliśmy w wielkiej arenie General Motors w Vancouverze na koncert Andrea Bocceli. Siedzę teraz i słucham jego dysku ,Romanza’[i].  I krzyczę bezgłośnie.  Bo to wszystko wraca: nasze koncerty, nasze podróże, nasza miłość, nasze marzenia.

Ostatnią ścieżką na dysku jest oczywiście duet „Time to say goodbye” Sary Brightman z Bocellim.  Ileż razy słuchaliśmy tej porywającej i strasznie smutnej piosenki … czas się żegnać już.  A przecież nie był! Nie jeszcze i nie tak.

I podła pogoda za oknem dziś, deszcz w silnych podmuchach wiatru, nie zastanawiając się wiele pomyślałem: posłucham „Romanzy” Bocelliego. I było OK, uwielbiam jego głos, jego interpretacje. Zapomniałem o tej ostatniej ścieżce dyskowej i kompletnie mnie powaliło, gdy popłynęła ta pieśń i Sara Brightman w duecie z Bocellim.

Sara, którą uwielbiał za jej niezapomnianą kreację w roli  Christine Daaé  w „Upiorze w Operze”. Był aż trzykrotnie na tym przedstawieniu: raz jeszcze w Calgary i potem dwukrotnie w Vancouverze, ze mną, ze swoją mamą jeszcze w Calgary i z moją później w Vancouverze.

A teraz, z tym ponurym deszczem zbliża się ten dzień fatalny w listopadzie. Dzień, w którym nadszedł ‘czas powiedzenia żegnaj’. Przeklęty dzień.  W jakiś sposób umarłem wówczas też.

Miesiąc wcześniej, gdzieś o tej porze października jak dziś, wymusiłem na nim przejażdżkę samochodem.  Pojechaliśmy na plażę, pierwszą plażę, na którą pojechaliśmy po przeprowadzce do Nowej Szkocji kilka lat wcześniej.  Wybrałem trasę piękną jesienią przez Cow Bay Road, prowadzącą malowniczą drogą nad wybrzeżem, wzdłuż lasów zielonych jeszcze, aż do tej Haven Beach i słodko-słonych rozlewisk jeziorno-bagiennych przed plażą. Był zadowolony. Ja też. Wiedzieliśmy, że nas czas się kończy. Nie sądziłem, że tak szybko. Zdjęcia poniżej z tego dnia właśnie.

Nigdy, przenigdy nie pogodziłem się z tym. Nie potrafię do dziś.  I nigdy już sobą, takim, jakim byłem, być nie potrafię i nie będę.


[i] „Romanza”, producer PolyGram Group Canada Ltd. (based on 1996 Insieme Srl).

Thanksgiving in solitude – an intimate letter

Thanksgiving in solitude – an intimate letter

Thanksgiving came with crisp, yet sunny day.

What do I have to be thankful for? The anger that still exist wants to scream: the hell with you and your thankfulness: Go away, you – rober of my Love, my life.

But anger is not truly my companion, my alter ego. Even, when at times, we exchange expletives. These moments are rare and short-lived, for what I have left of my life is not worth to be wasted on anger and easy expiative words. I still hold people and places dear to my heart. Mews, parks, rivers, mountains. I know I won’t see some of them anymore, some are non-existent anymore outside of my memory. But … what is truly more real: material world or world contained within ourselves? They used to co-exist within me in equal parts. It seems now, there is less of the outer and more of the inner.

I am almost afraid to go back to my old country, to my cherished and loved family, for I know that I will cheat them a bit – instead of becoming part of them, I will exist in a different space paralleled to their reality. Not outside their world, just paralleled. Like shadows that exist only in certain light, certain angle of your eyesight.

There is more now of what wasn’t as visible before THAT happened: my attachment to poetic verse, to good literature, to musical note. Something that consumes you, troubles you, moves you. Otherwise it is just noise of sounds or noise of words. Yes, there is a lot of just noise in so called art – let’s be honest – even great writers and composers produce a lot of noisy garbage.

Why then, there might be invisible wall between me and my loved ones? Because now it is much more pronounced, much more important to me, and I’m much less willing to hide it from visibility. It became me stronger than before. It filled that empty space left by THAT.

There is always a chance – let me be a clairvoyant about my future – that things will change, that someone will claim that space. Yet, I doubt it very much (and the accent is pronounced strongly on the ‘very much’); first, it is true without any doubt , that is is simply much harder at certain age to offer oneself to someone; second – if I am willing to get involved in a flirt, I am almost shut off from willingness to romantic attachment.

Odysseus

Love was always a mythical and mystical idea living in my soul since very early youth. Not just romance – a love overwhelming, all-powerfull. Many people did dream of it, many are and many will. Few will be successful. Such love is not easy, to a point that, at times, it could be overwhelming, too encompassing and like powerful boa-constrictor. You constantly travel between Elysium and Hades. You are on a boat on Aegean Sea, the starry skies at nighttime are pure joy and awe, but that sea could and will become stormy beyond your endurance and you are pleading with gods to let you return to land and never sail again. Odysseus will be my witness to the truth of this story. (image to the left from Wikimedia Commons under a licence: By Aison – Marie-Lan Nguyen (User:Jastrow), 2008-05-02, CC BY 2.5, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4019222

Where were we? Ach, Thanksgiving on sunny and crisp day in Vancouver in 2025. Couldn’t just sit at home and didn’t want to impose on someone’s genuine thanksgiving atmosphere.

Took my camera, my notebook and went to OUR city, city of OUR love. A long walk through streets and places we used to walk together. Reminiscing how it was before THAT. Getting ready to say again ‘goodbye to that city, this time my own, singular goodbye? Perhaps. And perhaps it will be the final goodbye. One more love locked forever in my memory, my soul. Another album in a chest full of other pictures albums… .

Here is the story of that day as seen through the camera lens. My, our streets, parks, cafes, beaches.

Of course, I did have my little dinner at my Melriches Cafe on Davie Street. It was a Thanksgiving Day, after all. And I took out my notebook from the backpack and I scribbled these words. Looked at the other chair at my table. It was empty.

Stanley Park – trasa rowerem. Trasa powrotów i powitań.

Stanley Park – trasa rowerem. Trasa powrotów i powitań.

Myślałem długo, po kilkakrotnych już spacerach w tym parku, czym dla mnie on jest. Czy jest faktycznie jednym z wielu na świecie, które uwielbiam i podziwiam? Jak Hyde Park londyński, berliński Tiergarten, warszawskie Łazienki. I jednak nie. Nie jest jednym z wielu. Nie mogę go postawić nawet na emocjonalnej wadze obok innych, wspaniałych parków vankuwerskich: Central Park, Park Królowej Elżbiety, czy rozkwiecony VanDusen.

Stanley Park ma dla mnie zupełnie inny wymiar emocjonalny, personalny. Jest jedyny, niepowtarzalny. I możliwe, że dlatego, że łączy się z najbliższymi, którzy ze mną tam chodzili. Głównie z moją Mamą, która go szczerze kochała też, rozumiała, słyszała, jak mówi, śpiewa. John naturalnie też ze mną tam bywał, ale aż tak blisko nie był z nim zżyty. Byłem tu z moimi siostrami kilkakrotnie, byłem z Damiankiem moim. Ale tylko Mama rozumiała moje uczucia do tego parku i obdarowała go swoimi

Przed wyjazdem na stałe i już po śmierci Mamy, właśnie tam pojechałem na spacer pożegnalny. Długi bardzo spacer. Odwiedzałem najbardziej bliskie miejsca, personalne zakamarki tego wielkiego królestwa flory. Rozmawiałem z nimi, dotykałem rękoma, obejmowałem wzrokiem.

Pamiętam przed wielu laty wielką wichurę, kiedy Park zamknięto ze względów bezpieczeństwa, a prasa i telewizja mówiły o powalonych olbrzymach i okrutnych zniszczeniach. Natychmiast tam pojechałem , zaparkowałem dalej i pobiegłem w knieje. Nie, nie był powalony na kolana, nie był śmiertelnie ranny. Ale zniszczenia były poważne. Przedzierałem się przez ściany leżących olbrzymów … i płakałem dotykając ich gałęzi, głaszcząc ich korę. I odżył.

Teraz, kiedy po latach wróciłem, jak syn marnotrawny na swoja ‘ojcowiznę’ , pierwsze kroki też tam skierowałem. Dziś wróciłem objechać go, jak dawnymi laty robiłem też, rowerem. Nie żadnym elektrycznym, a normalnym, mechanicznym. Takim, jaki wtedy miałem i który mi służył potem wyśmienicie w Nowej Szkocji.

Rower odebrałem w centrum Vancouveru, przejechałem wzdłuż bogatego, nowoczesnego wybrzeża, mijając przystanie jachtów. A potem, potem znajoma trasa brzegowa mojego parku. Pomachałem ręką siedzącej na kamieniu syrence w tym samym miejscy (tłumaczono mi kiedyś, że to nie syrenka, że nie ma ogona, tylko nogi – bzdura, jak siedzi nad wodą to ma nogi, jak nocą spływa do fjordu to zakłada ogon, ot i wszystko), przywitałem się ze wzruszeniem z zamienionym w głaz pięknym Indianinem o imieniu Siwash, wypłukałem nogi w falach zatoki. To była zaiste piękna wycieczka. I tak, Park i drzewa gadały do mnie znów. Pozdrawiały, jakbym nigdy nie wyjechał …

Chopin, słowa, płatki i liście tańczące

Chopin, słowa, płatki i liście tańczące

Walce i liście

Wszystko śpiewa. Jak muzyka Chopina.

A czym śpiewa muzyka Fryderyka?

Jego muzyka śpiewa miłością,

śpiewa płatkami kwiatów,

wirujących piruetów w powietrzu.

Śpiewa o Tobie, o naszej Miłości,

śpiewa o nich i ich miłości.

Kim są? Parą zakochanych.

Parą chłopców, parą dziewczyn,

parą pani i pana o zmierzchu, z rana.

Skąd? To doprawdy zupełnie nieistotne!

Może z Lasku Bulońskiego w Paryżu?

Może z chatki koło Szafar na Kujawach?

Z Central Parku w Nowym Jorku,

lub z Hyde Parku londyńskiego?

Ach, z warszawskich Łazienek przecież!

Może stamtąd, może stąd.

Lecz na pewno są z drzew

 i kwiatów, z chmur i ptaków.

Tańczą pasażami na klawiszach

forte mocne i ciche piano.

Klawisze czarno-białe, niczym

surdut i koszula z mankietami

z brabanckiej, misternej koronki.

Czarno-białe schody pnące się

do komnat pełnych lędźwi i westchnień.

A ja siedzę tu, w Parku Królowej

 w Nowym Westminsterze.

Po drugiej stronie Wielkiej Wody,

 gdzie wielkie cedry pną się.

Wrony chodzą obok zamyślone,

dostojne i wiewióry biegają,

jak dzieci goniące się po trawie.

Jakaś para rozłożyła chustę i koszyk

pod tują, jejmością przysadzistą.

Jedzą kanapki i owoce. Kto wie,

może to ci, którzy spóźnili się

na śniadanie na trawie Maneta?

Wieczór się zbliża lipcowy, ciepły.

Myśli odjeżdżają na bujanych konikach drewnianych,

na grzbietach książek jeszcze nie napisanych.

Wiersz oparł się o drzewo plecami, patrzy w dal.

Zamyślony głęboko? A skądże!

Gwiżdże sobie wesoło, jak Sowizdrzał.

I tylko dźwięki twego walca Fryderyku,

niesionego opuszkami palców letniego Zefirka:

jak słodkie płatki róż, jak szabelki żółtych

fryzur słoneczników i drewnianych żołnierzyków.

W kościółku wiejskim na Podniesienie

grają dzwonkami leśnych konwalii,

ministranci z różowymi policzkami tańczą,

jak łabędzie: jeden czarny, drugi biały.

Zamknę notes, pisać więcej nie trzeba.

Pójdę echem tych dźwięków do walca,

by wirować ze światem płatków kwiatów.

/B. Pacak-Gamalski, 17.07.25, Canada/

Alone – state of being

Alone – state of being

You did talk to me last night, first time in a while. Yes, it was a strange night, followed by strange day. Or was it the other way around?  When you are alone, without a set schedule or watch, things do get mixed up easily. Dates especially: Mondays become Fridays, Fridays Tuesdays. So what happened to Wednesday, you ask? Who cares what happened to Wedneday, perhaps I left it on a beach, or on a bench in some park? Maybe it is still in the shower when I saw it last time I was taking a shower? What? Do I not take a shower every day? Maybe not, maybe sometime I take a bath, who cares? You really are asking way too many questions and it is my story anyway. Be quite, just listen.

No, not you, Babycake – I’m talking to my alter ego. You wouldn’t ask such stupid, mundane questions.

But the day or the night when I was still in bed, when I was sleeping, I dreamt of you, I talked to you. Have not done it in a while. I thought that you just let it go, these talks of ours across the boundaries of life and death. Thought maybe there is some allotted time that you can do that and maybe you have used it up. I don’t know. Remember? I am the one still left alive, never been consciously to the other side.

None of it is important really, anyway. I have dreamt of you in my sleep. It woke me up and there you were, next to me. No, I couldn’t see you, but you were there talking to me, you were saying something important.  You said that I have to understand that I am alone. That adjective ‘alone’ stood up as a mountain, a wall impregnable, forest too dense to walk out of it. I was getting used to be ‘alone’ in an adverb form.

Since I came back to our home, our former life here, in this city, this province, I have become very busy in many aspects: walks, friends, beaches, concerts, plans. It was just hard to go back to our home, our street. So I did it very seldom, hoping that it will allow me to function as normal as possible. And it did. Had evenings in bars, laughter, maybe a flirt or two. It seemed normal, I was spared any regrets. It was almost as I would finally get across that invisible line of Doctor Time, who heals old wounds; whose grief becomes first bearable, then transforms itself into a memory. Memory that is sad, but also happy that we did have our time, we found each other among the millions of people. As I was told many times, that it will get easier.

You think that was an expectation too easy, perhaps? I am not, after all, just a single guy ready for the picking and ready for harvesting. Is there anything wrong with it, isn’t it logical, practical?

I have reached to my writings of the early days after you were gone, to the first winter after you were gone and my constant visits to the gravesite in Pictou. Yes, that old ancestral town, where we were going to build our home, and spent the rest of our lives in that home.  We did not.

(notes from my writings after John’s passing by the end of November 2022)

               One year. It is hard as hell. Came to Pictou to spent time on the cemetery where we put your ashes. It’s windy, very cold. Desolate place. There was no one else there, on the cemetery. I know – it is only a stone with your name on it. Yours, your parents, and your baby brother you never had a chance to know. And now, there is also your oldest brother Fraser, who was laid there just few months ago.

Cleaned around a bit, threw away old winter flowers, and fixed things. Fixed things? How to ‘fix things’? Nothing can be fixed, when everything is broken.

Yes, I know that you are not there, not under the ground. You are with me. Forever. I have engraved on that stone myself that you are forever in my memory. I looked at the letters and smiled. In my memory, really? That’s what it all came to? Our Love, our life: to be remembered? How silly words could be, when they try to describe emotions, feelings. But still hoped that many years from now, when all of us, who knew you and me, would be gone – a stranger would wonder to that gravesite and he would think, that the guy who is buried there was indeed ‘non omnis moriar’, that part of him lived in that other guy’s heart. Nice thought.

You and that Love of ours are engraved not on the stone, but in my soul.

Me? I don’t remember who I was before I met you. I was just waiting. Waiting and searching for you – and I have found you.

               Now, now it is almost three years later. I am here, back to our good life on the shores of the other ocean.  Were we had home, a nest, were we had dozens of friends, people we cherished and who cherished us. Some were common, ours; others were exclusively yours or mine.  The two halves of Us were surprisingly very independent and strong, if only by the constant knowledge that the other half is there to make it whole.

I don’t have that knowledge anymore. The other half is gone, it is just me left. The many people I have known, and who sought my presence are still here. Not all of them, granted. Some have left either this life (as you), or this city. But some are still here. None seem to really need me. I am not sure I need them. Of course there is some curiosity, some friendly waving of a hand: how nice to see you again, you are looking good … and so on. I thought that I would need to search for them myself, that I would want it very much. But if I’m always finding excuses and ‘important things’ that prevent me from doing it – am I really?

I have one important friend and strangely enough one with the shortest amount of time we spent in this city before we left for Nova Scotia.  Less than a year, I think. After my dearest nephew had to go back to Poland, but still this young and very mature nephew was my angel in the first month after John was gone. Then my niece with her husband and son came to stay with me. But he, that younger friend of mine from Vancouver somehow helped me in the dark months after I was left alone in Halifax. The rest seemed like eternity. An eternity of being in hell, or waiting for the hell’s gates to be open to swallow my world. At these dark times that younger friend kept me connected to the world and people by phone. Our long conversations were instrumental of me getting the skeleton of myself back into me.

So I did return. To the place of Our home, our happiness. The places somehow were the strongest magnet for me. I submerged myself in going alone, for days on end, on long walks through parks, streets,  squares, building  were we lived, were my mom lived, were I was with my sisters, my nephew and niece. Places were calling me. Yes, places, much more than people.

I think that we all have these special places, sometime in many countries, on different continents. Special places that act as an anchor of ship of life. Where we can drop that anchor and stay safely in some magical Bay of Memories.

It is also a time to untie that line across the sides of our two separate boats: mine and the one belonging to my younger dear friend. He has journeys to make across the sea himself. His journey, not ours. That is also a part of me being alone. My boat is rusted a bit, engines are old. It will still make it though, the last long sailing, perhaps passing the Cape of Hope (not the Cape of Horn), back to original shipyard of its maiden voyage. Then I will rest.

After that rest, I will go alone on many walks to many places (some might not exist materially anymore, but will in my world) that will call me. Solitary walks. It will be like existing in two different dimensions.

One day, No, not in my sleep, perhaps suddenly, out of the blue I will see you taking the same trail or road and walking toward me, and I will stop being alone. I do hope so. Even in a faint split second before the big Nothingness.