Bogumił Pacak-Gamalski
Wczorajszego dnia zgubiłem wiersz. W samym centrum starego Vancouveru, na Westendzie. Siedziałem z przyjacielem przy otwartym oknie swojej ulubionej kawiarni na ulicy Davie i przyszedł do mnie sam. Na papierowej serwetce zaczął się zapisywać. Ktoś jednak do nas podszedł, zaczął rozmowę. Znajomy sprzed kilku miesięcy. Właśnie wybiera się w podróż do Europy i zaczyna ją od Polski. Widać, że nie jest obieżyświatem, jak ja, boi się tej podróży, tego jak tam się znajdzie, czy podoła, czy porozumie się po angielsku.
Nudzi mnie ta rozmowa, bom ją już z nim właśnie w tej kawiarni przed paroma miesiącami miałem. Przyjaciel jest dużo bardziej rozmowny, zadowolony wręcz i udziela szerokich wyjaśnień na wątpliwości i lęki stroskanego podróżnika. Nie brał udziału w naszym pierwszym przypadkowym spotkaniu i nie nuży go to. Ja nie lubię przeżuwać, niczym krowa, dwukrotnie tej samej trawy. No i ten wiersz zaczęty, który w ogóle na naszą rozmowę nie zwraca uwagi. Znudzony tymi tłumaczeniami wyskoczył zwyczajnie przez okno na ulice i tyle go widziałem! Za nic miał gadanie baedekerowskie, przewodnikiem nie mógłby być.
Żal mi trochę tego wiersza-nicponia było i szepnąłem dwa słowa żalu na fejsbuku o tym i lęku czy gdzieś nie sczezł w śmietniku lub nie zdziczał na gałęziach starych świerków w pobliskim Stanley Parku. Znajoma odpisała, że była tam też, że widziała jeden wiersz zaczepiony o gałązkę, dmuchnęła z nadzieją, że przyleci na mój balkon w mieszkaniu. Rano sprawdziłem – nie przyleciał ladaco, zresztą to spory kawałek i pewnie by nie dał rady.
Jadę więc dziś tam ponownie. Może siedzi tam gdzie nie bądź, czeka i jest mu trochę głupio, że jak szczeniak wyskoczył na ulicę.
Zachciało ci się przygody, ladaco! Jakby ta, którą ja ci oferowałem dając ci życie nie była wystarczająco ciekawa. Może i nie była. Ale wiersz młody, nieznający ni świata ni ludzi małolat, cóż może o tym świecie ogromnym wiedzieć? Pewnie nawet jednej choćby książki nie przeczytał, nie spotkał jeszcze choćby jednego innego wiersza! Ach, młodość jest tak nierozważna …
Więc wrócić chciałem, znaleźć go, bo com zaczął, skończyć muszę.
Wiersz, jak cała ulica i jej mieszkańcy, po polsku nie mówi, tylko po angielsku. Więc tak go też i zapisałem, bo sam nie byłby w stanie inaczej siebie odczytać. A nie przystoi, by wiersz sam siebie nie rozumiał.

Melriches on Davie Street
Red is a very bold colour.
Independence is a very sweet feeling.
Davie in West End
has a human air to breath.
*
Grocery store in the middle:
a place of business, of exchange
money for food. Our daily bread.
Bold ref sign starring at me
sitting by the window in Melriches Café.
That sign announces at Urbi:
“Davie Street Independent”.
**
It is a busy street, few steps
from the beaches of the ocean.
People move by on the sidewalks.
Some hurry to somewhere,
others saunter about without aim.
They offer a smile, they talk
to each other, greet you with a nod.
Men dress like a woman nonchalantly;
women avoid covering themselves
with expensive jewellery gimmicks.
***
Their roles are interchangeable –
some men fancy macho style.
They scream with wardrobes:
I am butch and strong,
your dream fruit hanging from
low tree branches, ready to be picked.
But they scream like that
not to passing women,
but to the passing men.
And women understand their language
without a hint of animosity or jealousy.
****
A black crow hurriedly looks
around the cafè’s tables placed
on the side of pavement in search
of tasty morsels that fell to the ground.
They do not leave any tips for the waitress.
*****
On a bench next to my café
a girl kisses a boy,
just when another glamorous boy
walks for his date with another boy,
and an elderly couple slowly strolls
holding trembling from age hands.
She is grey and her hips are not swaying,
he uses a cane to overcome the typical
aged hips constrictions – the price of experience.
******
The street is Home
to all that live here:
the young mother pushing
carriage wit her baby,
older man dressed casually,
with a big ring dangling
from his earlobe made from
stainless steel – it boldly
denotes that he is a macho man,
not a sissy adorned with shiny
jewellery from false gold and silver.
******
It is my home, too.
Yet, I have never lived on it.
Had addresses in many cities;
some were truly my homes for a while.
But none of them had a street
I had call: My Home.
I had always returned
here to her – to my street.
Close to my Mole Hill,
to my park I loved so,
the street of my soul,
where you can lose your poem
and find it the next day
waiting for you in an old
café on Davie Street.
(B. Pacak-Gamalski; Vancouver, 2025)