Bogumił Pacak-Gamalski
Wojny, zagrożenia, a przede wszystkim olbrzymia zmiana klimatu Ziemi i wielkie przeludnienie zachwiały kilkutysięczny relatywny spokój rozwoju ludzkości. Nawet niewyobrażalne dziś wstrząsy 2 i 1 wojen światowych, krwawego pochodu osiemset lat temu z mongolskich stepów wielkich armii Gingis-hana, jego synów i wnuków nie zagroziły ludzkości tak, jak współczesne niebezpieczeństwa. Bo jak porównać możliwość prawdziwej hekatomby ogniem i mieczem wobec możliwości setek głowic nuklearnych, atomowych zmagazynowanych przez co raz większą ilość państw?
Wszystko to nie nastraja optymistycznie. Być może do zmian klimatycznych, których odwrócić nie jesteśmy w stanie – bylibyśmy jednak zdolni się dostosować. Nasz gatunek wykazał niesamowitą inteligencję i umiejętności przetrwania, dostosowania się w ciągu ostatnich 300 tysięcy lat. Jak wyjdzie jednak z potrzasku przeludnienia? Głodu? Tak, wiem – przemysłowa produkcja żywności, fabryki mięsa hodujące dziwne stworzenia, które nigdy w życiu nie widziały łąki, lasu, rzeki, morza… Ale nie wszędzie i nie dla wszystkich. Przeludnienie jest prekursorem wyjałowienia terenów agrarnych, spustoszenia naturalnych zasobów mórz i wielkich rzek. Efektem jest głód. A głód naturalnie w naszej historii powoduje wędrówkę ludów. Za jedzeniem, za szansą przeżycia. Ten lebensraum. Tym razem dosłowny – przestrzeń do życia. Jest nas po prostu niebezpiecznie za dużo. A wszyscy prawie przywódcy państw i narodów ciągle krzyczą o niskim przyroście naturalnym. Jak ten przyrost może być niski, jeśli jest nas każdego roku nieustannie więcej? Jakaś nowa arytmetyka. Dla przetrwania ludzkości, człowieka, nie ma znaczenia jakim językiem on mówi ani jaki ma odcień skóry. Nie ma podgatunku człowieka o nazwie ‘Polak’, ‘Amerykanin’, ‘Rosjanin’, ‘Niemiec’ czy ‘Hindus’. Nawet ‘Chińczyk’ nie istnieje w tej kategoryzacji gatunkowej. To są wszystko konstrukty kulturowe. Miłe, przyjemne, wygodne. Ale do przeżycia człowieka potrzebny jest chleb a nie „Pan Tadeusz” czy „Hamlet”. Gdy nas wszystkich szlag trafi, kto je będzie czytał? Szczury i karaluchy (one ponoć wszystko przetrwają, LOL)?
Więc byśmy mogli dalej poematy o miłości, powieści o losach człowieka pisać, malować słoneczniki i pejzaże, rzeźbić Dawida i komponować Eroiki -musimy wpierwej zadbać by człowiek przetrwał. Jako gatunek biologiczny, a nie szczegół etniczny. Nie mordować się z takim zawzięciem, nie budować wszędzie zasieków i murów chińskich.
Tak mało zostało czasu. Ta smutna myśl, co spotkać może moich kochanych najbliższych i najmłodszych w Polsce, moich kochanych przyjaciół w Kanadzie, wiele nocy i godzin za dnia mi pochłania. I ten lęk ogólny, egzystencjalny. Tyle wspaniałych mimo wszystko rzeczy stworzyliśmy przez te tysiące lat, tyle siódmych cudów świata. Dajmy sobie szansę.
Kiedyś, w latach 90. ubiegłego wieku ulegając prośbom znajomych czytelników wydałem w maleńkim nakładzie autorskim zeszyt poetycki zatytułowany „I nie zapomnisz swojego Czasu’. Składał się z cyklu historiozoficznych Rozmów (4) i ośmiu wierszy. Nie rejestrowałem tego w jakimkolwiek systemie archiwizacyjnym, po prostu dla tej grupki czytelników miłych. Nie pamiętam nawet ile było tych egzemplarzy. Jeden zachował się u mnie w różnych szpargałach. Całość jest właśnie takim świadectwem tego leku egzystencjalnego. I smutku. Dwa tu (bez jakichkolwiek późniejszych edycji) przytoczę.
●●●
Stoimy na skraju –
Za nami kurzawa rydwanów Azji,
Przed nami krań otchłani zapomnienia.
Tak dobiega kresu nasz
zwycięski marsz piękna i pożogi.
Od kolumn doryckich do Ameryki.
Oto przychodzi czas
Robienia rachunków za przeszłość
I decyzji ostatecznej na dzisiaj.
Przyszłości już nie ma –
Nie z tarczą a na tarczy nasza droga
Gościńcem z gazonami róż i gruzu.
Piękno i pożogi,
Róże i gruz –
Historii wóz
Dobiegł kresu drogi.
Epilog
Na oszalałych rumakach wojny
Pędzą gościńcem dziejów zwycięzcy.
Kopyta wzbijają tumany kurzu
Zmieszanego z grudami tratowanej ziemi,
Z pysków i boków lecą płachy piany,
Na tarczach dumne: ‘Bóg z nami’
A proporce łopocą: ‘Allach jest wielki’.
Szyszaki skrzą się w blasku chwały
Objawionej Prawdy i Słuszności.
Łopoczą białe płaszcze z czarnym krzyżem
I lśnią złote kordelasy w kształcie półksiężyca.
Oto gna stukołowy wóz chodnikiem historii,
Obity złotą blachą dyszel skrzy się
W blasku księżyca niczym białe śniegi Alp,
Gdy deptały je potężne jak dębowe pnie
Nogi armii Hannibala.
Dojechał już do bram Rzymu,
Już mija opłotki Zatybrza i nie zwalniając
Biegu przeprawia się przez rzekę
Na wprost Warowni Świętego Anioła.
Od stukołowego huku pękają szyby
I wala się z łoskotem na bruk Imperium.
Za odłamkami szkła lecą porozrywane
Wory z juchtowej skóry pełne
Mamony złożonej w ofierze odkupienia.
‘Panie zmiłuj się’ i ‘odpuść nam
Jako i my (nie)odpuszczamy.
Ze szczytów ziguratów zawodzą kapłani
W szatach z krwawej purpury.
A darowane będzie tylko tym, co za myśl złą
W dwójnasób opłacili bezinteresownym darem,
W trójnasób miłowali oblubieńca, który nim nie był,
A w sześciokroć opłacili złe czyny.