Futuristic City – Miasto Jutra

Futuristic City – Miasto Jutra

(in English and in Polish)

Specifically and accurately speaking it is not ‘a city’, entire town – rather a specific fragment of Burnaby, major part of Greater Vancouver. Even more specific – a small but prominent section concentrated around intersection of Kingsway, Willingdon and Beresford streets. What is popularly called a Metrotown. A city of glass towers with massive commercial mall in the middle of it.

Któż nie pamięta “Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego (jeśli ktoś nie pamięta, to nie powód do chwały – pewne kanony literatury polskiej winny być podstawą tego, co określa się mianem świadomości inteligentnego [czyt. mądrego Polaka]) i jego wizji szklanych domów Baryki? Symbolu nowoczesnej, sprawiedliwej i pięknej odrodzonej Polski. Nawet jeśli “Przedwiośnia” nie bardzo pamiętacie – to bez wątpienia, co te hasło Polska szklanych domów oznaczało, jako metafora.

Odwiedzając wczoraj spacerem środkowy fragment Burnaby, nazywany od molocha-centrum handlowego Metrotown, wspomniałem tą metaforę z “Przedwiośnia”. Całą tą przestrzeń wciśniętą między ulicami Royal Oak, Kingsway, Willingdon i Imperial. Ale podobnie, jak wizją Żeromskiego nie miała z rzeczywistością wiele wspólnego, tak i ta wizja z Metrotown nic o sprawiedliwości społecznej nie mówiła. Jeśli literackie skojarzenia to zdecydowanie Lem a nie Żeromski przychodził na myśl. A właściwie jeszcze dalej i konkretniej: merkantylizm, blichtr, popyt-podaż. Ludzie tam chodzący to nie mieszkańcy – to klienci. Trudno uwierzyć, że tuż obok są urocze, rozległe miejsca spacerowe pięknego Central Park; nieco w dół Deer Lake uroczy, czy choćby spacerowe alejki wzdłuż Sanderson Way. Jeśli nie wiesz – pojęcia mieć nie możesz , bo te szklanno-betonowe ściany ulic przesłaniają wszelką perspektywę widokową. Naprawdę szkoda. Trzydzieści lat temu mieszkałem tu niedaleko, na Capitol Hill. Metrotown już istniał, cały ten wielki mall. Istniało wiele ze starszych wieżowców, ale wszystko miało to ciągle jakiś ludzki wymiar. Nie było martwą (mimo ciągłego ruchu, bieganiny) pustynią megalitów.

Przyznaję, że te szklane ściany przy odpowiednim naświetleniu, niebie i chmurach są gratką wielkich luster. I jest to ciekawe zjawisko i wyzwanie fotograficzne. Kilka z tego dnia zdjęć poniżej. Co naturalnie nie zmienia moich refleksji powyżej.

Ecce homo – to jest ten człowiek, rzekł Piłat

Wojny, zagrożenia, a przede wszystkim olbrzymia zmiana klimatu Ziemi i wielkie przeludnienie zachwiały kilkutysięczny relatywny spokój rozwoju ludzkości. Nawet niewyobrażalne dziś wstrząsy 2 i 1 wojen światowych, krwawego pochodu osiemset lat temu z mongolskich stepów wielkich armii Gingis-hana, jego synów i wnuków nie zagroziły ludzkości tak, jak współczesne niebezpieczeństwa. Bo jak porównać możliwość prawdziwej hekatomby ogniem i mieczem wobec możliwości setek głowic nuklearnych, atomowych zmagazynowanych przez co raz większą ilość państw?

Wszystko to nie nastraja optymistycznie. Być może do zmian klimatycznych, których odwrócić nie jesteśmy w stanie – bylibyśmy jednak zdolni się dostosować. Nasz gatunek wykazał niesamowitą inteligencję i umiejętności przetrwania, dostosowania się w ciągu ostatnich 300 tysięcy lat. Jak wyjdzie jednak z potrzasku przeludnienia? Głodu? Tak, wiem – przemysłowa produkcja żywności, fabryki mięsa hodujące dziwne stworzenia, które nigdy w życiu nie widziały łąki, lasu, rzeki, morza… Ale nie wszędzie i nie dla wszystkich. Przeludnienie jest prekursorem wyjałowienia terenów agrarnych, spustoszenia naturalnych zasobów mórz i wielkich rzek. Efektem jest głód. A głód naturalnie w naszej historii powoduje wędrówkę ludów. Za jedzeniem, za szansą przeżycia. Ten lebensraum. Tym razem dosłowny – przestrzeń do życia. Jest nas po prostu niebezpiecznie za dużo. A wszyscy prawie przywódcy państw i narodów ciągle krzyczą o niskim przyroście naturalnym. Jak ten przyrost może być niski, jeśli jest nas każdego roku nieustannie więcej? Jakaś nowa arytmetyka. Dla przetrwania ludzkości, człowieka, nie ma znaczenia jakim językiem on mówi ani jaki ma odcień skóry. Nie ma podgatunku człowieka o nazwie ‘Polak’, ‘Amerykanin’, ‘Rosjanin’, ‘Niemiec’ czy ‘Hindus’. Nawet ‘Chińczyk’ nie istnieje w tej kategoryzacji gatunkowej. To są wszystko konstrukty kulturowe. Miłe, przyjemne, wygodne. Ale do przeżycia człowieka potrzebny jest chleb a nie „Pan Tadeusz” czy „Hamlet”. Gdy nas wszystkich szlag trafi, kto je będzie czytał? Szczury i karaluchy (one ponoć wszystko przetrwają, LOL)?

Więc byśmy mogli dalej poematy o miłości, powieści o losach człowieka pisać, malować słoneczniki i pejzaże, rzeźbić Dawida i komponować Eroiki -musimy wpierwej zadbać by człowiek przetrwał. Jako gatunek biologiczny, a nie szczegół etniczny. Nie mordować się z takim zawzięciem, nie budować wszędzie zasieków i murów chińskich.

Tak mało zostało czasu. Ta smutna myśl, co spotkać może moich kochanych najbliższych i najmłodszych w Polsce, moich kochanych przyjaciół w Kanadzie, wiele nocy i godzin za dnia mi pochłania. I ten lęk ogólny, egzystencjalny. Tyle wspaniałych mimo wszystko rzeczy stworzyliśmy przez te tysiące lat, tyle siódmych cudów świata. Dajmy sobie szansę.

Kiedyś, w latach 90. ubiegłego wieku ulegając prośbom znajomych czytelników wydałem w maleńkim nakładzie autorskim zeszyt poetycki zatytułowany „I nie zapomnisz swojego Czasu’. Składał się z cyklu historiozoficznych Rozmów (4) i ośmiu wierszy. Nie rejestrowałem tego w jakimkolwiek systemie archiwizacyjnym, po prostu dla tej grupki czytelników miłych. Nie pamiętam nawet ile było tych egzemplarzy. Jeden zachował się u mnie w różnych szpargałach. Całość jest właśnie takim świadectwem tego leku egzystencjalnego. I smutku. Dwa tu (bez jakichkolwiek późniejszych edycji) przytoczę.

●●●

Stoimy na skraju –

Za nami kurzawa rydwanów Azji,

Przed nami krań otchłani zapomnienia.

Tak dobiega kresu nasz

zwycięski marsz piękna i pożogi.

Od kolumn doryckich do Ameryki.

Oto przychodzi czas

Robienia rachunków za przeszłość

I decyzji ostatecznej na dzisiaj.

Przyszłości już nie ma –

Nie z tarczą a na tarczy nasza droga

Gościńcem z gazonami róż i gruzu.

Piękno i pożogi,

Róże i gruz –

Historii wóz

Dobiegł kresu drogi.

 Epilog

Na oszalałych rumakach wojny

Pędzą gościńcem dziejów zwycięzcy.

Kopyta wzbijają tumany kurzu

Zmieszanego z grudami tratowanej ziemi,

Z pysków i boków lecą płachy piany,

Na tarczach dumne: ‘Bóg z nami’

A proporce łopocą: ‘Allach jest wielki’.

Szyszaki skrzą się w blasku chwały

Objawionej Prawdy i Słuszności.

Łopoczą białe płaszcze z czarnym krzyżem

I lśnią złote kordelasy w kształcie półksiężyca.

Oto gna stukołowy wóz chodnikiem historii,

Obity złotą blachą dyszel skrzy się

W blasku księżyca niczym białe śniegi Alp,

Gdy deptały je potężne jak dębowe pnie

Nogi armii Hannibala.

Dojechał już do bram Rzymu,

Już mija opłotki Zatybrza i nie zwalniając

Biegu przeprawia się przez rzekę

Na wprost Warowni Świętego Anioła.

Od stukołowego huku pękają szyby

I wala się z łoskotem na bruk Imperium.

Za odłamkami szkła lecą porozrywane

Wory z juchtowej skóry pełne

Mamony złożonej w ofierze odkupienia.

‘Panie zmiłuj się’ i ‘odpuść nam

Jako i my (nie)odpuszczamy.

Ze szczytów ziguratów zawodzą kapłani

W szatach z krwawej purpury.

            A darowane będzie tylko tym, co za myśl złą

            W dwójnasób opłacili bezinteresownym darem,

            W trójnasób miłowali oblubieńca, który nim nie był,

             A w sześciokroć opłacili złe czyny.