Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

W strugach deszczu nadchodzi

co roku dzień pamięci –

chwile uniesień, powodzi,

rzeki pragnień i niechęci.

Szlachetne twarze i gęby

wykrzywione, szczerbate:

szczodre kłosy i otręby,

przyjaciel razem z katem.

Trochę tu i trochę tam.

Śmiejesz się i płaczesz sam.

I takoż to jest w ten dzień powracający, jak zły szeląg i jak dobra piosenka. Nawet rymy, których doprawdy nie lubię, same siadają na bieli kartki bez zapytania. Ot tak, okrakiem i bezczelnie, niczym lokalny osiłek na zabawie wiejskiej w jakiejś remizie w zabitej dechami wsi. O! Naturalnie, że Focault język oczyszcza z naleciałości burżuazyjnej naftaliny, że Tatarkiewicz uszlachetnia mowę i pismo klasycznym pięknem prostych kolumn doryckich. Popatrz – nic to nie pomogło wszak. Posłuchaj – słyszysz Bacha, czy słyszysz wielką, hałaśliwą śmieciarę, która zabiera z podwórek opasłe pojemniki na śmieci i odpadki? Nowoczesność i postmodernizm też przegrały, też przegadały wszystko przy szklance wina, jak ich poprzednicy. Tą samą stawkę – jutro. 

Od pokoleń robimy to samo, siadamy do stolika, rozdajemy pięć kart i liczymy, że dostaniemy cztery asy. Pierwszą kartą dostaną jest As, więc podbijamy stawkę kilkakrotnie w górę. Po otrzymaniu kolejnych kart okazuje się jednak, że mamy tylko tego jednego, pierwszego asa i tylko dwie pary: ‘trójki’ i ‘szóstki’. Szanse zwycięstwa diametralnie się zmniejszyły. Ach, jesteś intelektualistą, filozofem, cóż to za gra – poker?! Ty tylko w brydża. Dobrze, graj. Skończyłeś licytację? O, gracie ‘cztery bez atu’ z partnerem! Brawo! Szkoda tylko, że partner ma tylko jednego asa i ani jednego króla … .  Szansę ciągle masz, ale doprawdy tylko minimalną, ciut, ciut ledwie.

To samo zaiste z tą poezją. Czasem rym pcha się przemożenie. Prosisz, tłumaczysz. Koniec końców chwytasz za kołnierz i wyrzucasz za drzwi, basta. A tu guzik, rym wraca przez okno!

Pewne rzeczy, uczucia same wybierają z rymem czy bez. Nie ma co kombinować nowoczesnego jazzu, gdy tylko stara fuga rzecz najprościej wyłoży. Glen Gould może ten temat lepiej wyjaśnić. Tak, tak, wiem. Gould nie żyje od wielu lat. No ale to o ten właśnie dzień chodzi. Tych, których już tylko pamiętamy. Więc tego dnia możesz z nim (żywym, czy martwym) porozmawiać.  Hollow Day, Zaduszny, Dziady – dzień pamiętania. Nie można pamiętać do przodu, tylko do tyłu. A w tyle jest zawsze masa dobrego i masa złego. Nie oszukujmy się, jeśli pamiętamy to naturalnie i te złe też pamiętamy. Rzeki pragnień i niechęci, przyjaciela razem z katem. Bo wszak czasem śmiejesz się i płaczesz sam.

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Nie jestem księgowym, rzeczoznawcą finansowym, nie jestem prokuratorem. Jedyne, co wiem (i będę się z poważną dozą pewności siebie upierał, Że To Wiem) to, że nie jestem idiotą. Zakładam również, że idiotami nie są eksperci Najwyższej Izby Kontroli w państwie polskim. I że – w przeciwieństwie do mnie – oni mają znajomość i ekspertyzę w rzeczoznawstwie finansowym i prawnym.

Otóż wczoraj ogłosili oni Raport i wnioski z niego wynikające nt. ich pełnej kontroli NIK za rok 2023.. Kontrole zaczęto w 2024. To jest okres czasu w którym obecny Prezydent państwa polskiego, Karol Nawrocki był prezesem i pełnym szefem IPN-u. Raport z tej kontroli NIK-u był wobec pana Nawrockiego druzgocący. Tu chodziło tylko o statutową działalność (administrację) Instytutem i jego budżetowo-finansową operatywność. Kiedy podjęto decyzję o przeprowadzeniu pełnej kontroli, Karol Nawrocki jeszcze nie był kandydatem na prezydenta. Wszyscy myślący inteligentnie wiedzieliśmy, że z tego pożal się boże instytutu idzie wielki smród. Nigdy nie sądziłem, że to smród mamony. Kiedy cesarz Wespazjan powiedział o podatku za korzystanie z publicznych toalet: pecunia non olet, winien dodać ‘ale’ – nie śmierdzą pod warunkiem, że to nie są toalety w Instytucie Pamięci Narodowej. Wówczas śmierdzą aż do Wzgórza Kapitolińskiego.

Ale sami posłuchajcie, ja tłumaczyć nie chcę. W dość nudnej formie opowieści księgowego. Bo gdyby mówili to politycy, to ho ho! By barwnie było. Dziwić się nie trudno, że panowie Nawrocki i Trump dość się lubią… W formie nudnej ale jednocześnie powodującej stawanie na baczność włosów na karku, że to było wszystko możliwe.

Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

W kwietniu 1999 roku poszliśmy w wielkiej arenie General Motors w Vancouverze na koncert Andrea Bocceli. Siedzę teraz i słucham jego dysku ,Romanza’[i].  I krzyczę bezgłośnie.  Bo to wszystko wraca: nasze koncerty, nasze podróże, nasza miłość, nasze marzenia.

Ostatnią ścieżką na dysku jest oczywiście duet „Time to say goodbye” Sary Brightman z Bocellim.  Ileż razy słuchaliśmy tej porywającej i strasznie smutnej piosenki … czas się żegnać już.  A przecież nie był! Nie jeszcze i nie tak.

I podła pogoda za oknem dziś, deszcz w silnych podmuchach wiatru, nie zastanawiając się wiele pomyślałem: posłucham „Romanzy” Bocelliego. I było OK, uwielbiam jego głos, jego interpretacje. Zapomniałem o tej ostatniej ścieżce dyskowej i kompletnie mnie powaliło, gdy popłynęła ta pieśń i Sara Brightman w duecie z Bocellim.

Sara, którą uwielbiał za jej niezapomnianą kreację w roli  Christine Daaé  w „Upiorze w Operze”. Był aż trzykrotnie na tym przedstawieniu: raz jeszcze w Calgary i potem dwukrotnie w Vancouverze, ze mną, ze swoją mamą jeszcze w Calgary i z moją później w Vancouverze.

A teraz, z tym ponurym deszczem zbliża się ten dzień fatalny w listopadzie. Dzień, w którym nadszedł ‘czas powiedzenia żegnaj’. Przeklęty dzień.  W jakiś sposób umarłem wówczas też.

Miesiąc wcześniej, gdzieś o tej porze października jak dziś, wymusiłem na nim przejażdżkę samochodem.  Pojechaliśmy na plażę, pierwszą plażę, na którą pojechaliśmy po przeprowadzce do Nowej Szkocji kilka lat wcześniej.  Wybrałem trasę piękną jesienią przez Cow Bay Road, prowadzącą malowniczą drogą nad wybrzeżem, wzdłuż lasów zielonych jeszcze, aż do tej Haven Beach i słodko-słonych rozlewisk jeziorno-bagiennych przed plażą. Był zadowolony. Ja też. Wiedzieliśmy, że nas czas się kończy. Nie sądziłem, że tak szybko. Zdjęcia poniżej z tego dnia właśnie.

Nigdy, przenigdy nie pogodziłem się z tym. Nie potrafię do dziś.  I nigdy już sobą, takim, jakim byłem, być nie potrafię i nie będę.


[i] „Romanza”, producer PolyGram Group Canada Ltd. (based on 1996 Insieme Srl).

Pożegnanie wędrówek sentymentalnych w Vancouverze

Pożegnanie wędrówek sentymentalnych w Vancouverze

I tak dobiegają końca moje spacery cieniami spacerów sprzed lat w tym mieście. Nie, nie wyjeżdżam jeszcze, ale nie mogę żyć tylko przeszłością. I tak masę się jej nazbierało. Czas wrócić do dnia dzisiejszego, do teraźniejszości.

Dalej chodzić będę w miejscach, gdzie chodziłem z Mamą, z Johnem. Nie sposób inaczej – miasto, choć duże, aż tak zmienić się nie mogło! Zasadnicze jego kształty, miejsca pozostały te same. Stare, piękne parki są tam, gdzie były. Katedry, filharmonie, nawet niektóre restauracje – te same. Przybyło więcej domów, zwłaszcza tych niebotycznie wysokich, ale postawiono je na tych samych ulicach; te same plaże nad Pacyfikiem, nawet znajomi i przyjaciele – jak ja też starsi oczywiście – ci sami wciąż są tu. Gdy ich spotykać będę, będę z nimi rozmawiać teraz, w 2025, a nie z cieniami przeszłości. Spacery w Stanley Parku czy po Queen Elizabeth lub Central Park będą teraz. Tak, jak teraz fizycznie i emocjonalnie ja tu jestem. W tym wieku, w jakim jestem.

Ostatni taki sentymentalny spacer był ledwie wczoraj. W Surrey, w okolicach mieszkania na 138 Ulicy. Wybrałem się na jeżyny. Tam, gdzie chodziłem przez lata z Mamą. Dzika długa ścieżka idąca pod trakcja linii wysokiego napięcia, gdzie domów stawiać nie można było. I tak uratowała swoja dzikość. Była też świetną trasa rowerową, która bardzo lubiłem. A dalej nieco, w kierunku na wschód też doczłapałem się mimo upału – do Green Timbers Forest i uroczego parku z jeziorkiem. Jeziorkiem, gdzie jak Mama mawiała ‘chodziła ,na kaczuchy’, chodziła tam jeszcze z naszego domku w Guildford, z małą dziewczynką, którą się opiekowała, wnuczką byłej redaktor i wydawcy “Gazety”, Elżbiety Kozar. Elżbieta dalej mieszka w Surrey, w tym samym mieszkaniu, w którym mieszkała ze swoim partnerem, cenionym i lubianym kompozytorem, pianistą, wodzirejem towarzystwa i sceny, Ryszardem Wrzaskałą.

Ale ja na te jeżyny, z laską i dwoma pojemniczkami. Pamiętałm, że zawsze te moje zbieranie jeżyn kończyło się poharatanymi nogami i ramionami, bo wysokie ponad głowę szpalery jeżyn maja kolec przy kolcu, jak haczyki na wędce. I zawsze mnie na ta wędkę złapały. Mama była dużo ostrożniejsza. Więc ja teraz też byłem ostrożniejszy. Jakże by to wyglądało aby facet w moim wieku chodził podziergany, jak nastolatek na narkotykach, LOL?

Jedno jeszcze, specjalne zdjęcie. Zdjęcie z miejsca, którego już nie ma, a które wyjątkowe znaczenie miało dla mnie i dla wielu. Ludzi kochających jazz, kameralną muzykę klasyczną, stary dobry pop w różnych odmianach, a w salce na półpiętrze – tygodniowe spotkania osób LBTTQ i własne nasze występy queer queens.

Na tym zdjęciu mojej Mamy urodziny tam 75-te, w 2013. Mało z nami siedziała przy stoliku, w zasadzie była królową parkietu. Gdzie – w ‘Heritage Grill’, vis-à-vis Royal Navy (też już nie istniejącego ciągu sklepowego – ale budynek wykorzystywany bardzo mądrze i praktycznie dla młodzieży).

Mama z Johnem

A teraz – droga na jeżyny. Z ostatniej wędrówki śladami przeszłości.

Cała ta okolica zachowała (dzieki tej trakcji chyba elektrycznej) swój stary charakter, te same stare i nowsze domki – dwa kroki dalej i już wieżowce. Stary, wymagający od czasów, gdy tam mieszkałem niezłego remontu tu domek ze starymi drzewkami papierówek. Nikt ich już wtedy nie zbierał, prócz mnie chyba. To i teraz zerwałem dwie – choć jeszcze kwaśne bardzo i twarde. Ale żadne jabłka tak nie smakują, jak te z szabru LOL!

Na rogu 140 Ulicy i 100 Alei smutny, stary domek, też w rozsypce. Smutny, bo to domek po koledze, młodym człowieku, przystojnym, mającym bardzo dobrze płatną pracę w BC Ferry na funkcji supervisora już na kilka lat zanim ja taką mogłem otrzymać ( BC Ferries były bardzo silnie zorganizowane i oparte na długości stażu pracy, jako zasadniczym probierzem awansu – oczywiście poza oczywistym profesjonalizmem i znajomością masy przepisów i regulacji – on zas w tej firmie pracował szereg lat dłużej). Czasami razem robiliśmy car-share do pracy, ale zrezygnowałem, bo męczyły mnie trochę jego dziwactwa i nie lubiłem jeździć do pracy starym samochodem policyjnym, jeszcze ze starymi reflektorami na dachu i znakowaniami policyjnymi. To były jego hobby, miał ich kilka zaparkowanych na podwórku. Wpadł w depresję i zmarł śmiercią prawdopodobnie samobójczą. Młody człowiek, naprawdę przystojny, z dobrą pracą, własnym, spłaconym domem, bez nałogów. A mnie wydaje się, że zmarł skutkiem … silnej homofobii. Zapominamy często o tym, że prawdziwy homophobe to osoba sama o orientacji homoseksualnej nienawidząca się przez to i wrogo nastawiona wobec innych, którzy tą orientację akceptują. Czy mam pewność i dlaczego tym w ogóle piszę?

Primo – jestem starej daty gejem i za moich czasów Pani Natura oficjalnie ofiarowywała nam urządzenie zwane ‘gejdarem’ (radar na rozpoznawanie innych gejów) byśmy łatwo mogli innych rozpoznawać w tłumie. Działał raczej niezawodnie. Z tego, co wiem nigdy mi się nie zepsuł i złych danych nie przekazywał.

Secundo – upłynęło wiele lat od tej smutnej śmierci. Nikt już prawie w BC Ferries z tamtego okresu nie pracuje. Emerytury, odejścia. Po prostu czas. A lekcja strasznie ważna i cenna dla ludzi młodych. Czasy są oczywiście inne, łagodniejsze, lepsze – ale czasy i wówczas w Kanadzie, a już zwłaszcza w BC Ferries , były tolerancyjne, akceptujące, dobre. a byłem z Johnem zatrudniony tam na wiele, wiele lat przed jakakolwiek instytucją małżeństwa – i od pierwszego dnia zrejestrowani byliśmy, jako para, odpowiednik konkubinatu. Najważniejsza przyczyna jednak jest inna: homofobia to ciężkie, trudne i niebezpieczne schorzenie psychiatryczne. Mówię nie o głupiej, wulgarnej ‘homofobii prostaków’ a o tej medycznie rozpoznawalnej chorobie. Która jest uleczalna. Jeśli sam, lub ktoś kogo znasz jest ofiarą tej choroby – powiedz mu, poradź wizytę u lekarza. Może komuś uratujesz tym życie. Bo homophobe jest pierwszą ofiarą tej choroby.

Wzgórze Kapitolińskie (Capitol Hill) w Burnaby

Wzgórze Kapitolińskie (Capitol Hill) w Burnaby

W lutym tego roku zacząłem zapiski z powrotów do miejsc jednych z najbliższych mojemu sercu. Na miesiąc zanim wróciłem tu na stałe (naturalnie z caveatem, że nic w moim życiu nie jest stałe).

Dopiero teraz jednak, blisko trzy miesiące później, odważyłem się pojechać na moją starą, oryginalną i pierwszą ulicę w Północnym Burnaby, na ulicę Howard na Wzgórzu Kapitolińskim[i]. Do naszego faktycznie pierwszego samodzielnego i własnego mieszkania. Naszego: mojego i Johna. Rok był 1994. Przedtem mieszkaliśmy na ranczu z rodzicami Johna w okolicach Bragg Creek w Albercie, potem krótko wynajmowaliśmy mieszkanko w domu mojego serdecznego przyjaciela w Calgary.

Te w Burnaby, było pierwszym naszym kompletnie własnym. Był to też chyba najcudowniejszy i najszczęśliwszy okres naszego związku. Byliśmy ciągle bardzo młodzi, on prawie chłopiec jeszcze przed trzydziestką.  Tutaj, w tym budynku na Howard dostaliśmy już w pierwszych dniach od mojej kuzynki nasze kochane dzieciątko – maleńkiego czarnego kotka, którego nazwaliśmy Babu. Był z nami przez wszystkie nasze zmiany adresów: od Guildford, po ostatnie w Surrey Central. Przeżył bardzo długie życie – blisko 20 lat. Pożegnaliśmy go cztery lata przed wyjazdem do Nowej Szkocji.

Muszę tam wrócić w tych dniach na spacer dłuższy. Pójść spod tego ,naszego domu’, tak jak chodziłem setki chyba razy, w górę do Scenic Park skąd rozciąga się ładny widok na Burrard Inlet, zejść znajomą ścieżką do maleńkiej dzikiej plaży, potem szlakiem już bitym do Parku Konfederacji. Dawniej, w tym parku, prawie zawsze była grupa Włochów grających z uporem w bocci[ii]. Dużą przyjemność i zaskoczenie sprawiła mi stara piekarenka chińska, do której regularnie ‘wyskakiwałem’ po chleb i bułki. Jest dalej – ma ciągle wspaniałe chlebki, Stones z rodzynkami, z żurawinami i z jagodami. Co najważniejsze – to są scones[iii] a nie ciastka, więc nie są wysmarowanie jakimś lukrem cukrowym, co zdarza się dziś w wielu sklepach i piekarniach, niestety. Kompletnym zaskoczeniem były ceny … zaskoczeniem miałem, bo miałem wrażenie, że te ceny też były z lat 90tych ubiegłego wieku. Poważnie. Naturalnie wypełniłem wypiekami cały swój plecak, LOL.  Pod koniec naszego tam mieszkania dojechała do nas moja mama i mieszkała z nami. Było to już tylko mniej niż rok zanim przeprowadziliśmy się do Guildford. Mama zapisała się do dużej starej szkoły podstawowej obok i tam chodziła wieczorami na lekcje angielskiego dla dorosłych.

Sama ulica Hasting prowadzi w dół aż do samego centrum Vancouveru. Lubiłem jeździć spod domu trolejbusem #10 do Vancouveru.

Nie miałem już czasu pójść nieco w dół i połazić właśnie po tej Hastings, może aż do Drogi Boundary oddzielającej Burnaby od ścisłego Vancouveru. Więc do zobaczenia, Wzgórzu Kapitolińskie.

Zanim dojechałem do początku ulicy Hasting i Wzgórza Kapitolińskiego to była długa trasa przez całą Burnaby Mountain i wizyta na jej szczycie – Uniwersytetu Simon Fraser. Dojechać bez samochodu z New Westminster to niezła wyprawa. Ale z kijkiem w ręce wszystko można zrobić. Będę musiał tam zorganizować spotkanie z dwoma pisarzami – Tomaszem Michalakiem, którego pierwszy wiersz publikowałem bodaj w drugim numerze redagowanego przeze mnie wtedy rocznika Rocznik Twórczości Artystycznej “Strumień” oraz z kanadyjskim pisarzem Aminem Ghaziani, autorem bardzo ciekawej książki „Long Live Queer Nightlife”[iv]. Obaj panowie wykładają właśnie na Simon Fraser University.

Więc z tej wizyty na szczytach Burnaby Mountain, zwłaszcza z architektonicznie bardzo ciekawego zaprojektowania budynków i przestrzeni uwzględniającej położenie uniwersytetu – galerię zdjęć też pokaże. Kto jeszcze nie był – zachęcam do pojechania i spaceru. Dostać się można i od strony Downtown Vancouver przez North Burnaby (autobusem R-5) i od strony New Westminster – co ja zrobiłem. To drugie nieco skomplikowane, bo najpierw kolejką przez Lougheed Town Centre do końca, czyli do stacji Production Line i dalej do SFU przez piękną trasę zalesionych stoków góry autobusem #145 do centrum kampusu uniwersyteckiego.

Więc z tego ciekawego architektonicznie i krajobrazowo kampusu galeria zdjęć poniżej.


[i] Capitol Hill w North Burnaby

[ii] rodzaj gry z metalowymi kulami, rzuca się je tak, by wybić z centrum przeciwnika i ustawić w tym centrum własną kulę; emigranci włoscy stanowili się w w Okolicach Wzgórza Kapilońskiego kiedyś większość i stąd okoliczne nazwy są z nimi związane.

[iii] rodzaj prostej bułeczki na śniadanie, lekko słodkiej i robionej na ogół z użyciem sody do pieczenia, nigdy drożdży. Popularne bardzo sę te nie owocowe, a z ostrym żółtym serem.

[iv] A. Ghaziani; „Long Live Queer Nightlife”, wyd. Princeton University Press; 2024; s.270


Bear Creek Park w Surrey

Bear Creek Park w Surrey

Wśród licznych i słynnych parków miejskich w Wielkim Vancouverze niezbyt często słychać tą nazwę: Park Niedźwiedziego Potoku. W broszurach turystycznych znajdziecie informacje oczywiście o Stanley Park, o Parku Królowej Elżbiety, o Ogrodach Van Dusen. A Bear Creek Park w Centrum Surrey jest warty każdej minuty tam spędzonej – dla spacerowiczów, dla sportowców, dla amatorów sztuki.

Dla mnie ma też bardzo silny wymiar emocjonalny związany z masą wspomnień i wizyt tam od wielu, wielu lat.

Among many world-famous parks in Greater Vancouver you might not find mentions of Bear Creek Park. More than likely you will hear of Stanley Park, Van Dusen Gardens, Queen Elizabeth Park, perhaps Central Park in Burnaby. The truth is that located near Downtown Surrey, Bear Creek Park has a lot to offer. It is an amazing conglomerate of long trails, has a big Art Centre, large outdoor stadium, even swimming pool. Don’t forget lovely and magical little train for young passengers! For myself? A huge bag of sweet memories of many visits by myself and with people very close to my heart.

I fioletowa jacaranda. Strojna, jak Pani Pompadour, jak księżniczka hinduska na dworze maharadży. Jacaranda, która zapachniała po raz pierwszy dla mnie ponad pół wieku temu w pięknym eseju Pablo Nerudy. Iwaszkiewicz bardzo pięknie ten esej przetłumaczył w jednym z wydań miesięcznika “Poezji”. Były to lata 70te ubiegłego stulecia, miałem chyba 16 lat? Zapachniała mi wtedy słodko, odurzająco. Tak, jak teraz ta jaccaranda w Surrey, w Parku Niedźwiedziowego Strumienia. Jest ta sama, w tym samym miejscu, gdzie odwiedzałem ją 15-20 lat temu. Przychodziłem sam, z mamą, z Damiankiem, z Johnem. Łaziliśmy tu w dni letnie, wiosenne, czasem przyjeżdżałem rowerem. I zawsze ja witałem, jako dobrą znajomą. Kochankę Nerudy? Może moją?

W lokalnym Centrum Sztuki i teatrze organizowałem z Krystyną Połubińska i naszym ‘Pegazem’ wystawy lokalnej sztuki polskich artystów, koncerty muzyki.

Słyszę śmiech mamy i Damianka, gdy żartowali ze mnie. I ja śmiałem się z nimi serdecznie, bo gniewać się na nich nie potrafiłem. Miło jest wrócić do miejsc, w których kiedyś byłem. Ale to smutny uśmiech. Po prawdzie nie jestem pewny, że tu jestem teraz. Może i ja tamten już nie istnieję? Może jestem tylko jego cieniem, niewyraźnym odbiciem w wodzie. Mój świat jakby został zamknięty przez Czarodzieja Czasu w szklanej kuli. Ludzie podchodzą i oglądają. Napis objaśniający przed kulą zaczyna się od słów: ‘Był tu kiedyś …’. Był. Kiedyś.

A jacaranda kiwa gałązkami, jak głową. Mówi: Nie prawda. Ja cię poznałam i od razu zawołałam: jesteś tu, dawno cię nie widziałam. Dobrze, że wróciłeś. Idź w swoje ścieżki, w knieje. Jeżyny w tym roku obrodziły.

To poszedłem i pełne garście czerwonych i żółtych połykałem i tym śmiesznym zajęciem poczułem się u siebie.

Przerywnik epistemologiczny

Przerywnik epistemologiczny

Człowiek gubi rzeczy, ludzi, swoją przeszłość. Ot, taki roztargnieniec. 27 maja spisałem kilka słów w jednym z moich licznych notesów. Następne dni działo się wiele rzeczy ważnych i o tej zapisce zapomniałem.  A ‘do szuflady’ tylko pisać nie mam zwyczaju.  Inna sprawa, że mam tych notesów, zeszytów zbyt wiele i trudno spamiętać, który wczoraj do plecaka wrzuciłem. Jak napisałem – roztargnieniec, roztrzepaniec. 

By zabawniejsze było, ten zapis zagubiony  był o … zgubionych dwóch dniach, LOL. A poprzedzał go wpis interesująco pozytywny z 30 kwietnia. Naturalnie pozytywny, bo pisany przy kufelku piwa w sąsiedzkim barze obok domu. W konkluzji tego wpisu pozytywnego z końca kwietnia też błąd zrobiłem, ale był to już błąd czysto emocjonalny. Pisałem o dwóch krajach: Kanadzie i Polsce i wyrażałem moje serdeczne do nich przywiązanie i ich uznanie, jako przykłady dobrych krajów.

Kilka dni później były w Polsce wybory prezydenckie. Z masy kandydatów Polacy wybrali na prezydenta idiotę (to się zdarza) i sutenera (to już nie). Po blisko pół wieku niemieszkania w Polsce na stałe, obliczenia i wyobrażenia o niej rozminęły się z rzeczywistością. Przez ponad tysiąc lat Polska miała wielu króli, władców i prezydentów. Niektórzy może najmądrzejsi nie byli – ale naganiaczem dziwek do tej pory żaden. Do tej pory.

O, pewny jestem i to naturalne, że zawód sutenera miał się w Polsce tak dobrze, jak w we wszystkich chyba krajach. Ale wybrać jednego na prezydenta?  To chyba jednak ewenement. To, dlaczego jedną z jego pracownic nie zrobić, bo ja wiem? Marszałkinią Sejmu? Premierową? Ruch będzie w interesie.

Tym sposobem mój obraz starej ojczyzny i jej mieszkańców uległ poważnym zmianom.  Teraz Sąd Najwyższy ma badać sprawę, bo ponoć doszło do poważnych oszustw w liczeniu głosów. W jaki sposób przy niezależnych Komisjach Wyborczych?  Ale wszystko, jak wiemy, jest możliwe. Zwłaszcza w sprawach niemożliwych.

 Koniec wstępu – wracamy do moich zgubionych zapisków.

               3o kwietnia, 2025

Za barem. Sam z kufelkiem ciemnego ale. Dawno sam nie zaprosiłem siebie na piwko. Jedno wystarczy – i tak mam silne zawroty głowy po wypadku i bez piwa. Wszak to jedno smakuje bardzo, a z baru mam ledwie tyko przejść przez ulicę i jestem pod domem.

Wieczór ciepły. Bywalcy starsi ode mnie próbują swoich sił przy mikrofonie. Z rezultatem podobnym do opery, na jakiej byłem kilka dni temu: jedni świetni, inni zdecydowanie nie, LOL. Ale z zapałem.  Ktoś gra bardzo ładnie na harmonijce. Letni wieczór w popularnym barze. Bywałem tu kilkanaście lat temu, to bywam i teraz.

Rekuperacja po-wypadkowa nie idzie ani do przodu, ani do tyłu. System przestał działać, lub działa na zasadzie przypadku.  Naturalnie ci, którzy mają własnego lekarza domowego są w nieco lepszej sytuacji. Ja nie mam. Zabawne jest , że kilka tygodni temu dostałem pismo z Nowej Szkocji, że zostałem stałym pacjentem lekarza X … rok po mojej wyprowadzce z Nowej Szkocji nad brzeg drugiego oceanu. Może, kak wyjadę do Polski za rok-dwa, to dostanę pismo, że mam stałego lekarza w Vancouverze?

Mimo wszystko to jest piękny kraj. Kocham jego oszałamiającą naturę i jego etniczny wachlarz z całego globu. Mimo zadrażnień, ta mozaika pracuje zgodnie i pogodnie.

W zasadzie mógłbym mieszkać w jakimkolwiek kraju, gdzie panuje demokracja, ale Domy mam tylko dwa: Kanadę i Polskę. Przyznaję, że bardzo różne. To już jednak efekt ich bardzo różnej historii.  Oba są piękne na swój specyficzny sposób.

               27 maja, 2025

Zgubiłem dwa dni. Drobiazg, tylko dwa. Prawda? Taki Przerywnik Epistemologiczny, ale irytujący.  No, bo  czy mam się cofnąć w czasie, czy przeskoczyć czas o czterdzieści osiem godzin? Początkowo się tym nie przejmowałem zbyt: dwa dni! Co to jest dwa dni w miliardach niezliczonych dni Wszechświata?!

Teraz wpadłem jednak w panikę:  całe dwa dni! Jeśli to były właśnie te dwa, w których w odległych galaktykach miała się narodzić nowa supergwiazda dająca początek nowych planet, nowych cywilizacji szczęścia i spokoju?

I teraz, co? Już nigdy? Wpadłem w przerażenie. Pobiegłem do Antykwariatu Rzeczy Zagubionych prowadzonego przez dwóch Siwych Mędrców.

Zacni panowie, ratujcie!

krzyknąłem. I dalej tłumaczę:

Przez zamęt, nieuwagę, roztargnienie własne spowodowałem powstanie Przerywnika Epistemologicznego. To może grozić katastrofą kosmiczną, co robić? Zniszczyłem nieistniejące jeszcze cywilizacje Edenu.

Starzy Mędrcy cicho się naradzili i przynieśli dwie wielkie Księgi Inwentaryzacyjne. Przeglądali strony, szeptali między sobą, a w końcu uśmiechnęli się do mnie:

Proszę się nie martwić. Nie spowodował pan żadnej tragedii, bo zapis i opis wiedzy trwa nieustannie od początków świata. Zaś proces, który trwa nieustannie z natury swej nie może mieć przerwy, pauzy. Pańskie roztargnienie, jakkolwiek nieprzystojące mężczyźnie w dojrzałym wieku, nie ma jakichkolwiek przymiotów tragiczności ani metafizycznej straty.

Powróciłem do domu uspokojony,  sprawdziłem przez okno, że gwiazdy odległe dalej świecą i położyłem się spać. I nagle, trach! Budzę się z przerażeniem: a cóż, jeśli ci Mędrcy są z Czasu już po powstaniu tego Przerywnika i pojęcia nie mają, że był przedtem Czas inny, czas, gdy trwały i żyły w nas marzenia o Edenie i raju szczęśliwości?

Pot zimny mnie oblał. A może zwyczajnie oszalałem? Ostatecznie, to naprawdę tylko dwa dni głupie. Jak rano wstanę to poszperam w kieszeniach i szufladach. Gdzieś pewnie leżą, no bo jak można być aż tak roztargnionym żeby całe nowiutkie, nie używane dni zgubić?

I to tyle na teraz. Ale ostrzegam – nie gwarantuję, że ich gdzieś nie zgubiłem, więc na spacerach patrzcie pod nogi – a nuż leżą sobie na chodniku dwa nowiutkie, niestargane dni. Mogą się przydać.

Ścieżkami przez czas, alejkami wzdłuż Zagubionej Laguny w Parku Stanleya

Ścieżkami przez czas, alejkami wzdłuż Zagubionej Laguny w Parku Stanleya

@B. Pacak-Gamalski, 2025

Więc wróciłem. Wróciłem do ciebie, mój Parku Stanleya. Jadę tam teraz kolejką z mojego domu tu. Tak jak było wtedy przez tyle lat, tyle marzeń, pocałunków i westchnień.

Jadę parku najdroższy, tak jak Łazienkowski w Warszawie, podziwiać twoje bordowe kwiaty japońskiego klonu nad twoją laguną.  Wracam, jak syn marnotrawny z wertepów tysięcy kilometrów.. Trochę złamany, trochę poturbowany, może wolniejszy w marszu. Wracam sam, więc tak, jakby tylko moja połowa wróciła. Boleśnie  rozdarty piorunem na dwoje, jak stary wysoki cedr z twoich alejek.

Jeszcze się gałęzie zielenią, jeszcze ptaki w dziuplach gniazda wiją. Wracam z mojej dziupli, z mojego nowego gniazda na tym samym drzewie. Ale to gniazdo na zawsze pozostanie w pół zamieszkane, w pół puste z jednym samotnym ptakiem..

Kaczuchy czyszczą po zimie swoje gniazda w zatoczkach laguny. Gromadki gęsiątek na popasie w trawie, tuż koło tego znajomego mostku prowadzącego do alejek Stanley. Patrzą się na mnie zdziwione pytającym wzrokiem: to ty? wróciłeś? I bez niego, bez twojej mamy i bez Irenki?

Oh, Irenka – jakże mógłbym zapomnieć! To lata jeszcze z Burnaby na Capitol Hill, z polskiego Domu Kopernika na Rosemont Drive, z naszego pierwszego townhouse, który kupiliśmy po wyprowadzeniu się z Capitol Hill. Do Parku Stanleya  z nimi jeździłem często, do ulubionego przez Irenkę Ogrodu Różanego, gdzie dojeżdżał trolejbus z Kingsway blisko od Domu Kopernika,  na końcowy przystanek właśnie przy tym Ogrodzie Różanym.  Irenka kończyła przed wojną Wydział Ogrodnictwa na SGGW w Warszawie i stąd tak lubiła i znała się na ogrodach i kwiatach.  Pochodziła z zamożnej rodziny Maciejewskich i bywała na balach u Prezydentowej Mościckiej. Ta zaś, w ‘spisku’ z mamą Irenki, chciała ją żenić ze swoim synem, młodym Mościckim. Ale jej ani w głowie było małżeństwo wtedy – wolała tańczyć fokstrota na stolikach w „Ziemiańskiej”! Potem wyszła za mąż za pana Pasławskiego, ale nie było to udane małżeństwo. Po wojnie spotkała się ze znajomym panem Kropińskim, który przyjechał do Polski na urlop z Kanady, gdzie osiedlił się po wojnie.  A Kropiński twierdził, że kochał się w niej jeszcze w tej przedwojennej Warszawce, ale dała mu też kosza. Płk. Dyp. Adam Kropiński był przed wojną  oficerem stacjonującym w twierdzy Przemyśl. Jego praprapra, Piotr Kropiński był rotmistrzem Straży Przedniej samego Augusta II Sasa.  Pan Adam w czasie stacjonowania w Anglii pobrał się z arystokratka angielską z tego samego rodu … co Diana, tragiczna Księżniczka Walii. Co za konotacje i ścieżki historii, prawda? Gdy spotkał z naszą Irenką podczas wizyty w Polsce był już wdowcem i się jej oświadczył.  Z Pasławskim wzięła rozwód i … tak wylądowała w Kanadzie, początkowo pod Vernon w Okanagan, potem w Vancouverze.

A potem jeszcze …no łaziliśmy nocami po klubach ciekawych z nią i mamą, za dnia po Stanley Parku, gadaliśmy wiersze i słuchaliśmy dobrej muzyki i wykładów znawców wielu tematów ze sztuką związanych na niezapomnianych wieczorach „Pegaza” u Krystyny Połubińskiej, raz w roku na spotkaniach w Bibliotece przy ukazywaniu się kolejnego rocznika „Strumień’, który tu wydawałem przez ponad 10 lat.

Zaraz, o czym to miało być? A, o Stanley Parku. No widzicie, aż tak się nie zmieniłem – ciągle uciekam w tematy poboczne i gadułą jestem nieznośnym, LOL.

Więc chodzę teraz brzegiem tej Zagubionej Laguny i widzę Johna, widzę Irenkę, widzę moją mamę. I też jestem sam tak, jak one wtedy już obie były.  Kiedyś wszyscy zostajemy sami. Ten drugi ptak z któregoś lotu do dziupli już nie wraca. Kiedyś kaczka druga do gniazda uwitego z tataraku więcej nie podpływa …

Zwalony wykrot olbrzymiego starego cedru szepce:

pamiętaj, że było warto, warto po stokroć, a samotność nie jest ceną wygórowaną nawet za dzień szczęścia.

Kiwam głową:

tak, warto po stokroć. Ból Straty jest, jak eliksir życia – krzyczy, że jeszcze żyjesz, a żyjąc pamiętasz, że kochałeś, że byłeś kochany. Cóż w życiu może być bardziej piękne, bardziej wartościowe niż doświadczenie miłości?

To dzięki temu potrafię chodzic naszymi alejkami nad Zagubioną Laguną, uliczkami w Surrey, New Westminster i Vancouveru. Bez przymusu, serdecznie i szczerze kłaniać się i uśmiechać do mijanych przechodniów. I szeptać im bezgłośnie:

Idźcie na spacer przed zmierzchem do tego Parku w Aleję Zakochanych. Ale przed nocą, nim zmierzch wszystko opończą ciemną otoczy, nim wrócicie do domów i powszedniości. Idźcie tam i całujcie się serdecznie, gorąco, natarczywie. Czy macie lat piętnaście czy osiemdziesiąt jest bez znaczenia, prawdziwa miłość o metrykę nie pyta. Pięćsetletnie tuje i klony ponad wami spojrzą, szturchną się gałęziami i ze śmiechem zaszumią – patrzcie na tych siedemdziesięcioletnich smarkaczy na randce!

I to by było na tyle dzisiaj, tymczasem więc.

Nasza droga przez życie,

nasze życie w tej drodze,

i kochanie w niebycie!

Read more: Ścieżkami przez czas, alejkami wzdłuż Zagubionej Laguny w Parku Stanleya

Kliknij na pierwszą linijkę (Nasza droga przez życie) i otworzysz stronę z pełnym tekstem tego wiersza-piosenki

Arabeska z bulwarów nad Sekwaną

Arabeska z bulwarów nad Sekwaną
Pomnik Jana Kazimierza Wazy w Paryżu

Halina siedziała przy stoliku w jej ulubionej knajpce Lipp przy Bulwarze Saint-Germain. Patrzyła w zamyśleniu na stary, średniowieczny kościół Opactwa Saint-Germain-de-Prės. Czasy jeszcze Merowingów, pierwszych władców Franków.

Ale nie o nich myślała, nie o wielkiej historii starej matki Europy – Francji. Myślała o pewnym sercu wmurowanym w ścianie przepięknej błękitnej nawy tego kościoła. Sercu króla dalekiej od tego miejsca Polski – Jana Kazimierza Wazy.

Myślała o jego sercu wmurowanym w nawie tej starej świątyni i zastanawiała się, gdzie, w którym kraju rzeczywiście jego serce było za jego życia? Ona nie miała wątpliwości wobec jej serca. Jej zostało w Warszawie.

O, kochała Paryż, jak można go nie kochać? Jest taki uroczy, romantyczny, elegancki. Co tu dużo mówić, jest po prostu pełen joie de vivre . Ma tu wszystko, ma nawet tą swoją wieprzowinę z kapustą w tej właśnie restauracji Lipp. Ale … no nie wszystko jednak.

Tamten był królem z mieszanką genów wszystkich bodaj wielkich domów panującej ówczesnej Europy. Ona była zwykłą dziewczyną. Matka polska żydówka, ojciec Polak z dziada-pradziada. Na tyle na ile ktokolwiek może z pełną pewnością coą takiego w Europie powiedzieć. Geny-szmeny, uśmiechneła się do siebie. Kto wie czy jej mama innych niż żydowskie nie miała? W Europie, gdzie granice i ludy są od długich setek lat w ciągłym ruchu, jak rzeki. Tak, wedle zasad była polską żydówką. Co to jednak za zasady i kto je niby ustalił? Ona uważała się za kompletną Polkę pochodzenia żydowskiego. I to wszystko. Zresztą ani matka ani ojciec nazbyt religijni nie byli. Ojciec chodził do kościoła na Wigilię i Wielkanoc, lub czyjś ślub albo pogrzeb. Matka do Bożnicy trochę częściej, a i tak jej rodziną nazywała ją ‘przechrztą’, z czego się śmiała.

Jan Kazimiez po abdykacji objął bardzo intratną funkcję opata tegoż Saint-Germain-de-Prės. Ale serce mu pękło kilka lat późnie na wieść o upadku Kamieńca Podolskiego w jego dawnym królestwie. Więc jednak za tą Rzeczypospolitą starą tęsknił. Tym dziwnym krajem-pomostem między Europa starej Francji Merowingów i Karolingów a stepami i Azją. Pochowano go na Wawelu, ale serce jednak tu, w Paryżu zostało.

A jej nie jest w Paryżu, który uwielbia; nie jest na pewno w Krakowie, w którym raz tylko z wycieczką szkolną była, bez wątpienia nawet nie w Wilnie czy we Lwowie, gdzie ten król śluby wielkie składał. Dla niej te miasta za obecną granicą są tylko częścią starej historii. Nie miała z nimi sentymentalnej łączności, nie znała ich. Może dlatego, że oboje rodzice nie pochodzili z Kresów, to w zasadzie nigdy prawie się o tych Kresach w jej domu nie rozmawiało. Jej serce zostało gdzie indziej. Na peronie małego dworca kolejowego Warszawa Gdańska. W miesiącach, kiedy tak naprawdę powiedziano jej, że jest Żydówką. Nawet nie żydówką, a konkretnie, etnicznie Żydówką. Choć nikt jej nigdy żadnych genów nie badał. I jakby fakt, że nawet, jeśli wedle jakichś tam norm jest, cokolwiek znaczył, lub znaczył więcej. Że ci Żydzi mieszkali tu, rodzili się i umierali przez ponad sześćset lat. Byli. Sześćset lat! Jezu lub Jahwe – przecież to kompletnie się kupy nie trzyma ta cała logika rasowa czy etniczna. Coście wy im z tych Niebios czy z Góry Synaj naopowiadali? Może się razem zapiliście na tym weselu galilejskim, ot i co.

I nagle w tym 1966, 67 i 68 partyjnym bosom i głupiej masie niewykształconych chłopo-robotników socjalizmu wmówiliście, że bida socjalistyczna to moja, polskiej Żydówki wina. Czego to ja jeszcze byłam winna? A, wojnie arabsko-izraelskiej. Byłabym zapomniała, jaka to wtedy ważna międzynarodowa osoba ze mnie była. I nagle, za decyzją mamy i taty, że tego znieść nie można, znalazłam się z nimi na Dworcu Gdańskim na Stawkach. Pociąg ruszył, ale na peronie zostało moje serce. W dodatku, został tam, w tamtej Warszawie mój chłopak. Boże, jak ja w nim byłam zakochana! Tyle, że ta nasza miłość nieszczęsna i młoda wpadła w tryby wielkiej machiny propagandowej, a te ją zmiażdżyły na proszek. Żadne z jego rodziców nie miało żydowskich genów, więc o paszporcie i wyjeździe nie było mowy. Chłopak nie miał szans.

Popatrzyła jeszcze raz na te stare Opactwo po drugiej stronie szerokiego Bulwaru. Otarła ręka policzek i poczuła, że jest mokry. Uśmiechnęła się smutno. Tyle lat …

Tak, wróciła tam po latach, była na tym dworcu. Ale serca nie znalazła. Pewnie ktoś sprzątnął. Wiedziała, że Tadek – jej chłopak – poznał po kilku latach inną kobietę, pobrali się, mieli dzieci. Zadzwoniła do niego i umówili się na kawę w pobliskim szklanym hotelu, którego tu za jej czasów nie było.

Opowiadał, że po kilku latach nie mógł tej samotności znieść, chciał mieć rodzinę. Ma dobrą żonę, dwoje dzieci. Ucieszyła się. Smutno, ale cieszyła się. I dla niej, tej drugiej kobiety, też się ucieszyła. Tadek to był naprawdę bardzo dobry mężczyzna i pewnie dobry i zacny mąż. Wypytywał o jej życie w Paryżu, czy wyszła za mąż. Nie, nie wyszła. Ale miała wieloletniego partnera, bardzo miłego pana, Francuza. Zmarł niestety dwa lata temu. I nie szuka już nikogo innego. Czy go kochała? Chyba tak, było jej z nim dobrze.

Spytała czy on nigdy nie chciał przyjechać do Paryża, mieliby się gdzie zatrzymać, ma ładne mieszkanie blisko rue de Radziwill, koło Hall, w centrum. Uśmiechnął się:

Halinko najmilsza przecież wiesz, że to niemożliwe. Za trudne dla mnie, dla mojej żony, dzieciom trudno wszystko wytłumaczyć. Za trudne dla ciebie, najmilsza. Co by się stało, gdyby nagle to wszystko wróciło, tamte tak piękne uczucia? Jakież by to było dla nich okrutne. Bo gdyby wróciło, nie wiem czy mógłbym się powstrzymać. I po czasie oboje byśmy byli rozgoryczeni i żałowali. Nie potrafilibyśmy sobie wybaczyć naszego egoizmu szukania powrotu do przeszłości. Ja widziałem cię wtedy, stałam na wiadukcie nad torami. Chciałem skoczyć z tego wiaduktu na ten pociąg, jak powoli odjeżdżał, położyć się płasko na dachu i może nikt by nie zauważył i bym tak z Tobą poza ta granicę na Odrze dojechał. Ale nie mogłem zostawić rodziców i młodszej, niedorosłej jeszcze siostry. Wiesz, że w domu u nas się nie przelewało, była zwykła bida. Musiałem im pomóc, iść do pracy.  

Halinie popłynęły z oczu łzy. Nie wiedziała nawet, że tam był wtedy. Musiał to strasznie przeżywać. Ścisnęła go za ręce, potem zbliżyła je do swojej twarzy i złożyła na nich ciepły pocałunek.

Dziękuję ci za wszystko, dziękuję ci za tą piękną miłość młodości, za to, że tam byłeś na tym dworcu i że całe szczęście głuptasie nie skoczyłeś na ten pociąg. Dziękuję, że jesteś dobrym i porządnym mężem dla tej kobiety i dobrym ojcem dla swoich dzieci. I za to, że jesteś mądry i dlatego nie chcesz przyjechać do Paryża. O jedno mimo to cie proszę – napisz czasem krótki list, co dzieje się z twoimi dziećmi, jakie szkoły, postępy, plany. Może miłości, małżeństwa? Bardzo by mnie cieszyły ich sukcesy. To w końcu dzieci mojego Tadzia. A to bardzo ważne.

Tadeusz obiecał, że to będzie robił, pożegnali się smutno-serdecznie i djechali w swoje, osobne strony.

Halina nigdy więcej Tadeusza nie widziała, ani on jej. Ale regularnie dostawała z Polski listy o jego synach i było to dla niej zawsze wielką radością.

Teraz, po latach wstała zza stolika tej restauracji Lipp i poszła powoli do stacji metra.W metrze wyciągnęła z torebki zgiętą kopertę, wyjechała z niej kartkę zapisaną drobnym pismem i zaczęła czytać z uśmiechem na twarzy.

Do Polski już nigdy więcej nie pojechała. Nie dlatego, że jej się nie podobała, przeciwnie – wypiękniała i unowocześniła się nadzwyczaj!  Cieszyła się z tego nawet. Ale jej dom teraz to Paryż, to jej teraz ulubione miasto, w którym miała i ma dobre życie. Wystarczy na jedno.

Młodość? Została tam, gdzie zostawiła swoje serce. Może dalej tam są na Stawkach?