Powrót do świata zewnętrznego

Powrót do świata zewnętrznego

Moja poezja wyrastała z wysokich traw naszej miłości. Nie była wyłącznie moja – była nasza, ja byłem po prostu skrybą, który ją notował. A teraz muszę się nauczyć pisać wiersze tylko moje. Po tych długich dekadach nie jest to łatwe. Tak mało mnie tamtego sprzed wielu, wielu lat nim spotkałem Ciebie, zostało. Gdzieś jakieś jądro, jakiś rdzeń, płomyk nikły jedynie.

Tylko, że ta przeszłość jest naturalnie moją teraźniejszością, nie wyparowała, nie zniknęła bez śladu. Jest naturalnym, explicite widocznym budulcem teraźniejszości. Świat każdego człowieka rodzi się tylko raz z odmętów niebytu. Co istnieje dziś jest zbiorem przeszłości, teraźniejszości i obietnicy przyszłości. Jedynie wtedy tworzy pełną całość, continuum bytu człowieczego. Odebranie jednej z tych sfer czyni nas inwalidą, człowiekiem niepełnym.

Bez względu na emocjonalne i intelektualne próby, ćwiczenia i zaklinania – przeszłość nie da się zamknąć w szufladzie, w walizce, w albumach zdjęć.  Więc zmuszony jestem albo wybrać milczenie lub samodzielne, na nowo odkrywane, odgrzebywane z kurzu dekad, samodzielne pisanie bez Ciebie – mojej gwiazdy przewodniej.

Jest to bardzo trudno oswajać na nowo słowa, zaklinać nimi świat wokół siebie i na odległych kontynentach, planetach innych kosmosów wyobraźni. Czas uwolnić Cię (i się) z mojej troskliwej, a zazdrosnej obecności. Czy jeszcze potrafię? Pojęcia nie mam. Dałeś mi życie na powitanie, zostawiłeś śmierć na pożegnanie.  Nie mnie jedynie i nie Tobie tylko to się zdarzyło. Ale wcale dla nas nie jest to w niczym pomocne. Każdy tą drogę inaczej i na nowo odkrywa, bądź pozostaje w miejscu.

Ten trudny, krnąbrny (inaczej go napisać nie potrafiłem, gdyż krnąbrnie nie chciał być napisany i każde słowo z uporem wzbraniało się stanąć w szeregu zdania, opisu, refleksji) wiersz ma być cezurą nie tyle formy zapisu poetyckiego, ile mojej poetyki in corpore. Bardziej to chyba zaznaczać się może w emocjonalnej treści niż w sposobie zapisu jako takim. Wszak nie odcinam się (bo jest to niemożliwe) od swojej, naszej przeszłości. Po prostu musze żyć, a więc i pisać, treściami teraźniejszości. Samodzielnie, bez używanie Ciebie, jak swojej peleryny, płaszcza, mojego oddechu i nowej fabuły życia. Nie możesz mnie więcej za rękę prowadzić. Dawać mi spokoju i pewności, która jakże ułatwiała pisanie. Byłeś moim Domem – teraz muszę sam nowe meble wstawiać, robić zakupy dla siebie, nie dla nas. Naturalnie, że nigdy nie zapomnę. Ale nie mogę zamknąć się w przeszłości, mimo, że tak łatwo i tak miło w nią uciekać. Nie wiem też czy mi się to uda, czy potrafię pisać nowe wiersze, gdy pisać już te napisane od dawna jest zamkniętym rozdziałem. Bezwzględnie ciągle dużo jest jeszcze tych, które bieli kartki niezapisanej nigdy nie zobaczyły. Może jednak nie powinny. Może należą do tamtego, nieistniejącego już świata. Te, które zapomniałem zapisać – należy zostawić, pozwolić im ulecieć gdzieś, w swobodę nieładu i nieistnienia. Żaden chyba poeta nie zapisał wszystkich swoich wierszy, bo nie sposób, tak jak kompozytor nie jest w stanie zapisać każdej muzyki, która stale mu w duszy gra. Gdyby tak było, poeci by przestawali pisać bardzo wcześnie, a kompozytorzy, po którejś sonacie by milkli.  Wszystkiego jest naprawdę ograniczona ilość.

A więc ten wiersz, ten właśnie muszę napisać, by mógł zobaczyć świat i abym ja mógł go przeczytać.

By Ciebie uwolnić od mojej słabości, zależności, mojego głodu nieustającego. Pewnie dlatego jest taki krnąbrny, tak ze mną walczący.

Calgary, AB. 1986-94; Burnaby/Surrey, BC. 1994-2018; Dartmouth. N.S. 2018-22

Czas uwolnić Twoja dłoń, wiem, że muszę

przestać ją zamykać w mojej silnie,

aż do bólu kostek nadgarstka.

Prawda, nie wyrywasz jej z mojej,

nie chcąc zadać bólu ponad

moje granice zniesienie bólu.

Ale musze Ci pozwolić odejść.

Brzoza, którą zasadziłem pod naszym

oknem wyrosła wysoko, zdrowo.

Nie wymaga już mojej opieki,

sięga nad okna naszej sypialni.

Daje poszum, cień nowym mieszkańcom.

Ty też już zmęczony być musisz tym

wracaniem częstym do brzegu mojego

łóżka, nasłuchiwaniem czy płaczę,

czy śpię. Możesz przestać, zasłużyłeś

na spokój. Nauczyłem się chodzić,

głaskać korę drzew, nauczyłem się

głaskać ludzi dotykiem słowa.

Nie umiem jeszcze kochać. Zaiste

jednak mało jest ludzi, którzy

potrafią wszystko. Wszystko, to bardzo

dużo. Mnie już przecież wszystkiego też

nie potrzeba, moje wędrówki są

krótsze, moje wspinaczki złagodniały.

Chmur na niebie ni gwiazd nocy dotykać

nie muszę: znam ich materię, energię.

Wystarczy. Nauczyłeś mnie tylu

rzeczy i tylu żyć. Poznałem śmierć.

Zwalniam mój zachwyt Twoją dłonią,

otwieram rygiel drzwi i okiennic:

idź, gdzie Twoja droga wiedzie, nie patrz

wstecz. Może kiedyś spotkasz mnie znów

idącego tą samą drogą do

Ciebie. Nie wiem, ale Ty powinieneś już.

Ta wiedza ciągle dla mnie zakryta.

Ale droga, którą szliśmy dotąd

doprowadziła nas do łąk szczęścia.

Więc idź. Czas byś spokojnie zasnął Ty.

/ B. P-G, grudzień 2025, Surrey/

Teatr zaiste Wielki – rok dwóch Jubileuszy

Teatr zaiste Wielki – rok dwóch Jubileuszy

29 listopada w Warszawie. Gdzie? No jakże gdzie? Senatorską dojdziecie od Ujazdowskich lub z drugiej strony od placu Bankowego. Taki wielki gmach z kolumnadą podwójną i rozszalałą kwadrygą na szczycie. Pędzą te konie, aż piana spada im płatami po bokach! Jak to czemu pędzą? No przecież nie mogą się spóźnić na własne podwójne urodziny! Dwieście lat i sześćdziesiąt. Te pierwsze to od narodzenia, a drugie od odrodzenia.

Melomani i muzycy pewnie już wiedzą, o czym piszę, a ściślej, o jakim budynku, o jakiej instytucji.  Innym podpowiem – o Wielkiej Instytucji, tak w wymiarze materialnym, jak i emocjonalnym, duchowym.

Teatr Wielki i Opera Narodowa.

Może nie jest w powszechnej świadomości z tego znany – a jest raczej zdecydowanie wśród muzyków i melomanów – ale warto wiedzieć, że to największy na świecie budynek/kompleks operowy. Ilość podziemnych pracowni, maszynowni i dziesiątki (pewnie setki!) pracowników przekracza normalne wyobrażenie instytucji teatralnej.

Ani wspaniała stara La Scala, ani przecudny budynek Opery Paryskiej, ikoniczna bryła Opery w Sydney, ani marzenie solistów- Metropolitan Opera w Nowym Jorku nie mogą się z warszawską Operą kubaturą mierzyć.

To tu śpiewała Ada Sara, legendarna primadonna przedwojennej Warszawki. Tu spędził swoją całą karierę, a to ewenement wśród solistów operowych i baletowych, którzy zawsze szukają nowego engagemount po całym świecie, by zwiększyć międzynarodową sławę, wielbicieli i … apanaże. A ten, choć znany i uznawany za jednego z najlepszych basów świata – uparł się, że tylko tam. Naturalnie mówię o Bernardzie Ładyszu. Jedyny polski śpiewak, który nagrał płytę z primadonną wszechczasów, Marią Callas[i]. Tutaj dyrygowali bodaj najlepsi dyrygenci naszego globu, kompozytorzy. Z tą sceną związani byli wybitni polscy kompozytorzy – gwiazdy pierwszej wielkości na muzycznym firmamencie świata: Szymanowski i Penderecki. Tu śpiewała wspaniała sopranistka Wanda Wermińska, która we wczesnej młodości scenicznej występowała w Budapeszcie u boku legendarnego Szalapina. Maria Fołtyn, w 1953 odegrała na tej scenie wielką interpretację Haliny w produkcji „Halki” Moniuszki pod dyrekcja samego Leona Schillera (1953) – lata później obwiozła tą „Halkę” po całym świecie, by ten klejnot polskiej muzyki operowej rozsławić.

Tych kilka słów, to wszak jedynie muśnięcie warstwy operowej – Opery Narodowej. Wszak ten kompleks, ta Instytucja Kultury to też Balet Narodowy, to Teatr Narodowy (teatr w tradycyjnym, nie muzycznym wymiarze literackim).

I znowu najsłynniejsze nazwiska sceny teatralnej się sypią, a wśród nich bardzo kontrowersyjna, ale i niepospolitego talentu – Adam Hanuszkiewicz. Uczył nas przez kilka dekad, że dramat narodowy (ale i dramat światowy) można interpretować zupełnie inaczej. Pokazywał ostentacyjnie ‘figę z makiem’ krytykom i publiczności stołecznej. Czasem wydaje mi się, że tak się do tej roli kontestatora przyzwyczaił, iż robił to nie zawsze z potrzeby artystycznej, a ze zwykłej przekory: mam was w …, nie chcecie to nie musicie oglądać, zostańcie zastygłymi w czasie durniami-szlabonami. Przykładem bodaj najgłośniejszym była inscenizacja narodowej ikony Romantyzmu „Balladyny” Słowackiego. Balladyna na motorze na scenie Teatru Narodowego – obrazoburcze (jak na tamte czasy)![ii]

A Balet Narodowy? No a gdzie zacząć? Od kogo? Jerzy Gruca, Stanisław Szymański, Gerard Wilk, Waldemar Wołk-Karaczewski … nazwiska się sypią z szuflad pamięci tancerzy i tancerek wspaniałych. Wielką szkodą było nie pozyskanie dla pierwszej narodowej sceny baletowej wielkiego reformatora baletu Conrada Drzewieckiego, światowej sławy choreografa. Ale lata PRL to były czasy, gdy ludzie ze sztuką nie wiele mający wspólnego często podejmowali decyzje personalne z powodów tylko dla nich zrozumiałych[iii].

Na tej zaczarowanej scenie tańczyła moja ciotka, Bożena Gadzińska-Pacak. Wiele lat później jednym z czołowych koordynatorów Baletu Teatru Wielkiego został mój znajomy z lat mojej młodości Paweł Chynowski. Kiedy się poznaliśmy był najbardziej szanowanym krytykiem muzycznym z regularną szpaltą w popularny dzienniku „Życie Warszawy” i wielu pism specjalistycznych w tym temacie w kraju i licznych publikacjach zagranicznych. Wespół z Satanowskim doprowadzili do nadania baletowi Teatru Wielkiego samodzielnej pozycji Baletu Narodowego, niezależnej od Opery i Teatru. Nie przypuszczałem wówczas, że karierę zawodową zakończy na samym szczycie choinki narodowej kultury. Z tych wspomnień wyłuskuję też poznanie w Ciechocinku legendarnej Wandy Wermińskiej (wówczas już po zakończeniu kariery śpiewaczki). Spacerowałem z babcią po ciechocińskim Parku Zdrojowym, a tu nagle jakaś korpulentna pani krzyczy: Pani Wandziu, jak miło panią zobaczyć! Okazało się, że sopranistka znała babcię od lat bardzo dawnych. A mnie udało się wówczas poprowadzić z nią bardzo długą rozmowę. Z innych znajomych związanych z tym Teatrem był znany polski kompozytor i dyrygent Henryk Czyż, który na oczątku lat 60. ubiegłego wieku dyrygował w Operze Narodowej[iv].

            Ostatni raz byłem w naszej cudownej Operze Narodowej w 2018. Wybrałem się tam z mim siostrzeńcem Damianem na fascynującą operę Verdiego „Nabucco”[v]. Grana jest tam non-stop w każdym sezonie od 1992 roku. Nie wiem jakie sceny światowe tak „Nabucco” jeszcze wstawiają – z rozmachem, przepychem godnym splendoru Babilonii Nabuchodonozora. Na scenie pojawiają się żywe konie … ze własnej stajni Teatru Wielkiego, który jest ich domem! I w specjalnej windzie tam zbudowanej, która wwozi je prosto na scenę. Cóż więcej powiedzieć można? Która opera na świecie ma własne stajnie?


[i] Bernard Ładysz – wybitny śpiewak bez formalnego wykształcenia

[ii] “Balladyna” Słowackiego, reż. Adam Hanuszkiewicz – Renard Dudley — Google Arts & Culture

[iii] Conrad Drzewiecki – Wikipedia, wolna encyklopedia

[iv] Henryk Czyż (muzyk) – Wikipedia, wolna encyklopedia

[v] Nabucco : Teatr Wielki Opera Narodowa

Granvilles

Granvilles

In Old French ‘granville’ means simply an old village. Were to be more than just one Granville – it must be than – obviously, LOL – ‘granvilles.  Simple. Therefore I walked through and through three of them. Started from the bottom of an old, yet sadly no so much venerable anymore, Granville Street in Downtown Vancouver. It truly used to be a pleasure to walk that street in my younger years. There was everything in there: places to eat, drink, dance, and pick up fellow or girl for an evening of fun, an old opera, and symphony building. It offered entertainment for high prices, and for very moderate pockets alike. It truly was the main thoroughfare of Downtown, for girls and boys, for gay and straight.

It still is interesting, still offers a little bit of everything to everyone. But it lost its grandeur, certain elegance (mind you – not haute couture, but elegance nonetheless). If Davie is paradise for LGBTQ people, Robson for shoppers and Burrard for expensive shopping – Granville was everyone and everyone liked strolling through it. I did.  Still do, but with a bit of sadness and … anger at the City Hall for allowing it to reach such a state. We already lost the section of old Hasting Street with the vicinity of Carnegie Library and Granville is not far behind.

Next ‘granville’ on my walking escapade was the Granville Bridge. Everyone should do it once a year! It is such beautiful old bridge and very well maintained for walkers. The views of Waterfront Vancouver, the skyscrapers off the horizon of Metrotown and Brentwood are truly something to behold, similarly as the vistas of the sister Burrard Bridge, and of the English Bay and Bowen Island.  From that perspective you are reminded that Vancouver is still dear and beautiful city, regardless of all the shortcomings in the last decade.

Warszawa ma Aleje Jerozolimskie biegnące od Centrum ku Wiśłe i na most Poniatowskiego do Ronda Waszyngtona – Vancouver ma Ulicę Granville biegnąca od Centrum Vancouveru (Waterfornt przy fiordzie Burrard) na most Granville, a po drugiej stronie mostu – wysepkę Granville. Czyli są trzy Granville. Każdy ze swoim specyficznym charakterem i kolorytem. Od mostu poczynając otwierają się przepiękne widoki na zatokę Angielską (English Bay), uroczą architekturę Zachodniego Przedmieścia (West End), Stanley Park, a wszystko zamyka dość wysoka wyspa Bowen.

Po drugiej stronie mostu otwiera się widok na mała wysepkę Granville w dole. Dawniej czysto przemysłowy i mało ciekawy teren dla różnych warsztatów i fabryczek – dziś zaczarowany świat sklepików, galerii sztuk, teatrów, strumieni, hoteliku, kafejek, restauracji i świetnego targu, gdzie znajdziesz każdy towar. Cóż dziwnego, że tą właśnie nazwę wybrano – granville, czyli w starofrancuskim: gościniec.  Bo gościniec musi podróżnego kolaską dowieźć i do gospody z noclegiem i pożywieniem, i do straganów przekupek lokalnych. A zawsze gdzieś na targu znajdzie się skrzypek, śpiewak, jaką trupa cyrkowo-teatralna.

Przechodząc koło Front Theater przypomniałem występy tam samej wspaniałej warszawskiej gwiazdy teatru – Magdy Zawadzkiej. Grała tam z naszym, z Vancouveru rodem, amatorskim Teatrem Popularnym. W 2011 występował tu Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach z niesamowitą inscenizacją „Samotności pól bawełnianych” Bernarda Coltesa, o czym pisałem na łamach Instytutu Teatralnego im. Raszewskiego[i]. Szerzej o teatrze polskim w Kanadzie pisałem w szkicu historycznym w nr 5 w 2009  Rocznika Twórczości „Strumień”[ii].

A te galeryjki sztuk wizualnych, ach! Co za urocze miejsca i chwile w nich spędzone nie do zapomnienia. Tego dnia spotkałem się tam w Galerii Federacji Artystów Kanadyjskich z Aldoną Dyk, która miała tam jedną ze swoich prac w aktualnej serii wystawienniczej. Długa i świetna rozmowa z nia i jej przyjaciółka, kanadyjska malarką o malarstwie, która szybko popłynęła od warsztatu malarskiego ku teorii sztuki, i dalej na szerokie wody filozoficzno-estetyczne o jej roli w poznawaniu świata i człowieka. Wcześniej nieco wprost fantastyczna wizyta w następnej, bardzo specjalnej, galerii i warsztatach artystycznych „Arts Umbrella”[iii]. Ta galeria i programy, które oferuje, jest całkowicie poświęcona dzieciom i młodzieży artystycznej, zwłaszcza tej, która być może nie miałaby dostępu do tego rodzaju twórczego rozwoju swej osobowości i talentów. Ja byłem zaszokowany dojrzałością, głębią i szalenie silna emocjonalnością oglądanych na ich wystawie prac.


[i] Wstrząsające przeżycie teatralne | e-teatr.pl

[ii] Strumień Rocznik Twórczości Polskiej – Wikipedia, wolna encyklopedia

[iii] Arts Umbrella | Arts Education in Metro Vancouver

A day the life changed

A day the life changed

You did talk to me last night, first time in a while. Yes, it was a strange night, followed by strange day. Or was it the other way around?  When you are alone, without a set schedule or watch, things do get mixed up easily. Dates especially: Mondays become Fridays, Fridays Tuesdays. So what happened to Wednesday, you ask? Who cares what happened to Wedneday, perhaps I left it on a beach, or on a bench in some park? Maybe it is still in the shower when I saw it last time I was taking a shower? What? Do I not take a shower every day? Maybe not, maybe sometime I take a bath, who cares? You really are asking way too many questions and it is my story anyway. Be quite, just listen.

No, not you, Babycake – I’m talking to my alter ego. You wouldn’t ask such stupid, mundane questions.

But the day or the night when I was still in bed, when I was sleeping, I dreamt of you, I talked to you. Have not done it in a while. I thought that you just let it go, these talks of ours across the boundaries of life and death. Thought maybe there is some allotted time that you can do that and maybe you have used it up? I don’t know. Remember? I am the one still left alive, never been consciously to the other side.

None of it is important really, anyway. I have dreamt of you in my sleep. It woke me up and there you were, next to me. No, I couldn’t see you, but you were there talking to me, you were saying something important.  You said that I have to understand that I am alone. That adjective ‘alone’ stood up as a mountain, a wall impregnable, forest too dense to walk out of it. I was getting used to be ‘alone’ in an adverb form.

Since I came back to our home, our former life here, in this city, this province, I have become very busy in many aspects: walks, friends, beaches, concerts, plans. It was just hard to go back to our home, our street. So I did it very seldom, hoping that it will allow me to function as normal as possible. And it did. Had evenings in bars, laughter, maybe a flirt or two. It seemed normal, I was spared any regrets. It was almost as I would finally get across that invisible line of Doctor Time, who heals old wounds; whose grief becomes first bearable, then transforms itself into a memory. Memory that is sad, but also happy that we did have our time, we found each other among the millions of people. As I was told many times, that it will get easier.

You think that was an expectation too easy, perhaps? I am not, after all, just a single guy ready for the picking and ready for harvesting. Is there anything wrong with it, isn’t it logical, practical?

I have reached to my writings of the early days after you were gone, to the first winter after you were gone and my constant visits to the gravesite in Pictou. Yes, that old ancestral town, where we were going to build our home, and spent the rest of our lives in that home.  We did not.

(notes from my writings after John’s passing by the end of November 2022)

Pictou

                One year. It is hard as hell. Came to Pictou to spent time on the cemetery where we put your ashes. It’s windy, very cold. Desolate place. There was no one else there, on the cemetery. I know – it is only a stone with your name on it. Yours, your parents, and your baby brother you never had a chance to know. And now, there is also your oldest brother Fraser, who was laid there just few months ago.

Cleaned around a bit, threw away old winter flowers, and fixed things. Fixed things? How to ‘fix things’? Nothing can be fixed, when everything is broken.

Yes, I know that you are not there, not under the ground. You are with me. Forever. I have engraved on that stone myself that you are forever in my memory. I looked at the letters and smiled. In my memory, really? That’s what it all came to? Our Love, our life: to be remembered? How silly words could be, when they try to describe emotions, feelings. But still hoped that many years from now, when all of us, who knew you and me, would be gone – a stranger would wander to that gravesite and he would think, that the guy who is buried there was indeed ‘non omnis moriar’, that part of him lived in that other guy’s heart. Nice thought.

You and that Love of ours are engraved not on the stone, but in my soul.

Me? I don’t remember who I was before I met you. I was just waiting. Waiting and searching for you – and I have found you.

                Now, now it is almost three years later. I am here, back to our good life on the shores of the other ocean.  Were we had home, a nest, were we had dozens of friends, people we cherished and who cherished us. Some were ours; others were exclusively yours or mine.  The two halves of Us were surprisingly very independent and strong, if only by the constant knowledge that the other half is there to make it whole.

I don’t have that knowledge anymore. The other half is gone, it is just me left. Those many people I have known, and who sought my presence are still here. Not all of them, granted. Some have left either this life (as you), or this city. But some are still here. None seem to really need me. I am not sure I need them. Of course there is some curiosity, some friendly waving of a hand: how nice to see you again, you are looking good … and so on. I thought that I would need to search for them myself, that I would want it very much. But if I’m always finding excuses and ‘important things’ that prevent me from doing it – am I really?

I have one important friend and, strangely enough, one with the shortest amount of time we spent in this city before we left for Nova Scotia.  Less than a year, I think. After my dearest nephew had to go back to Poland, but still this young and very mature nephew was my angel in the first month after John was gone. Then my niece with her husband and son came to stay with me. But he, that younger friend of mine from Vancouver, somehow helped me in the dark months after I was left alone in Halifax. The rest seemed like eternity. Eternity of being in hell, or waiting for the hell’s gates to be opened, to swallow my world. At these dark times that younger friend kept me connected to the world and people by phone. Our long conversations were instrumental of me getting the skeleton of myself back into me.

That is how I did return. To the place of Our home, our happiness. These places somehow were the strongest magnet for me. I submerged myself in going alone, for days on end, on long walks through parks, streets,  squares, building  were we lived, were my mom lived, were I was with my sisters, my nephew and niece. Places that were calling me. Yes, places, much more than people.

I think that we all have these special places, sometime in many countries, on different continents. Special places that act as an anchor on a ship of life. Where we can drop that anchor and stay safely in some magical Bay of Memories.

It is also a time to untie that line across the sides of our two separate boats: mine and the one belonging to my younger dear friend. He has journeys to make across the sea himself, his journey, not ours. That is also a part of me being alone. My boat is rusted a bit, engines are old. It will still make it though, the last long sailing, perhaps passing the Cape of Hope (not the Cape of Horn), back to original shipyard of its maiden voyage. Then I will rest.

After that rest, I will go alone on many walks to many places (some might not exist materially anymore, but will in my world) that will call me. Solitary walks. It will be like existing in two different dimensions.

One day (no, not in my sleep) perhaps suddenly, out of the blue, I will see you taking the same trail or road and walking toward me, and I will stop being alone. I do hope so. Even in a faint split second before the big Nothingness.

It is what it is. Could be silent, but even than it is not nameless.

Yet, we will not call that name today. We know what it is. Sad but proud; weeping but not hysterical. Sad but understanding; resigned but not broken.

Thinking – strangely enough – about two old movies, that made an enormous effect on me as a very young boy. One with Lamberto Maggiorani in “Bicycle Thief” [i] and incomparable Gulietta Masina in “La Strada”[ii]. Dreams and loves. Devotion and standing by your loves no matter what. Beyond the beyond.

Words. Many words.

The soft and the tense.

Words that can pierce,

be sharp but still true.

They are an umbrella

on a rainy day:

it does not bring sunshine,

does not clear the sky,

but it saves you from being wet.

Perhaps there is even a chance

that such an umbrella

will take a flight with you

to the clouds, to the skies.

It is better to be silent

than to use the thread of words

for making a garment

of lies and half-truths.

Walk silently through

the park filled with good words

where leafs whisper

the promise of a kiss and

touch of fingertips and eyelashes.

Words should never be

like grains of sand in a desert

or they will lose their meaning.

It is good to thread them

on strands of necklaces,

make earrings of them –

it makes them easily accessible,

without the need to always

use a coin for new ones.

Words, you see, are like

years and days: they are

 on very limited number.

The story lives

in your heart and soul,

not in thesauruses.

Words are the keys

to books unwritten, yet.  


(Polish vrsion – both were written simultaneously, not a translation)

Słowa. Dużo słów.

Te łagodne i te nastroszone.

Słowa, które mogą kłuć,

być ostre, ale prawdziwe.

Które leczą a nie jątrzą.

Są jak parasol w słotny dzień:

nie przynosi słońca,

nie przepędza chmur,

ale chroni przed zmoknięciem.

Jest nawet szansa, że jak

w starym filmie porwą cię

w podróż w chmury,

na spacer po niebie.

Lepiej milczeć niż szyć

z nici słów opowieść

kłamstw i fałszu.

Milczący – przechadzaj się w ciszy

parku pełnego dobrych słów.

Jak liście pod nogami szeleszczące

obietnicą pocałunku,

dotyku palców i rzęs.

Słowa nie powinny być rozrzutne,

by nie tracić swej wartości.

Warto je nizać na nitkę

naszyjników i zausznic –

masz je wtedy zawsze pod ręką,

nie musisz trwonić monety

czasu na stale inne, nowe.

Bo słów, jak lat i dni

jest ograniczona ilość.

Opowieść mieszka w sercu i duszy –

nie w tezaurusie.

Słowa to klucze do ksiąg,

jeszcze nie napisanych.


[i]Bicycle Thieves (1948) – Film Review. Italian neo-realist classic.

[ii]La Strada (1954) – IMDb

Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

(pisane w kafejce Melriches na Davie, w Vancouverze, 18 listopada 2025)

Dziś byłem zły na Ciebie. Jeszcze jestem.

Wróciłem tu, na rzut kamieniem do naszego domu. I mogę iść tam, mogę walić w okna, krzyczeć, a nikt mi nie otworzy, nikt nie spyta, czy potrzebuję pomocy.

Z okien mojej pustej sypialni patrzę na mosty łączące brzegi wielkiej rzeki. Równie szerokiej i prawie równie ruchliwej, jak ten kanał atlantycki łączący dwa miasta w Nowej Szkocji. Tam też, po tym listopadzie okrutnym, nieludzkim, z okien naszej ostatniej wspólnej sypialni widziałem most łączący dwa brzegi: ten z naszą sypialnią, na drugim szpital, gdzie Cię żegnałem zaklęciami i łzami.

Dzień wcześniej, na kamiennej podłodze korytarza łączącego naszą sypialnię z moją pracownią-biblioteką klęczałem nad Tobą leżącym na tej podłodze. Krzyczałem też, zaklinałem usiłując ustami wepchnąć życie w Twoje ulatujące życie. Nie miałem czasu na płacz, bo każda sekunda była droga, trzeba było być uważnym, czujnym, chciałem być demiurgiem, który tchnął w Ciebie te życie odlatujące, powstrzymać je w Tobie. A tyle jeno zyskałem, żem bicie serca utrzymał nim przyjechały te karetki. I przez to mogli Cię potem do tych maszyn okrutnych podłączyć.

A Ciebie już w tym ciele zmęczonym nie było. Już byłeś wolny. Już Cię życie nie szarpało, nie gryzło, nie zadawało bólu.

Nigdy nie byłeś samolubny, myślący głównie o sobie. Nigdy – prócz tego dnia, na tej kamiennej podłodze przy naszej sypialni. A tego właśnie dnia powinieneś myśleć o mnie, nie o sobie. Tego dnia, tam, w ostatnim momencie powinieneś zdobyć się na ten wysiłek i zabrać mnie ze sobą. Musiałeś, a nie zrobiłeś tego!

          Tak – byłem silny. Ale byłem silny, bo miałem być silnym dla kogoś. A na cóż mi dziś moja siła? Zbędna, jak te powietrze, którym oddycham. I dlatego jestem zły. Nie dlatego, że Cię nie ma, skoro być przecież nie możesz. Jestem zły, że ja jestem.

∞∞∞

Po miesiącach wielu, gdy wróciłem tu, do naszego domu, naszej prowincji, zjawiłeś się kilkakroć nocą w moich snach, szeptałeś zatroskany, że nadszedł czas, że mam żyć, że dajesz mi prawo do życia znowu, że chcesz mnie widzieć korzystającym z niego, żyjącym. Sądziłem, że masz wiedzę szerszą niż moja, bo ‘stamtąd’ pochodzącą, tą wszechwiedzącą. I poszedłem za tą radą. By obudzić się którejś nocy i zreflektować, że nie, nie masz racji. Że tej wiedzy tam, gdzieś w kosmosie, nie ma. W każdym razie nie więcej niż jest tu. Bo na cóż mi twarze i dotyk kochanków młodszych o generację? Nie jestem wszak wampirem, któremu do życia potrzebna ich krew. Mnie życie po prostu nie potrzebne.  Nie potrzebni mi kochankowie, którym nic prócz fizycznego momentu nie mam do zaoferowania. Nie chcę być tym dzbanem z fatamorgany, z którego nikt nie może się napić. Nie chce być ni tym dzbanem, ni tą wodą dla spragnionych. Nie chce po prostu. To takie proste.

Nigdy, w żadnych dokumentach, w żadnych szeptach, przysięgach i pocałunkach nie wyrażałem zgody, że sobie gdzieś po prostu ulecisz, przestaniesz być sam, beze mnie. I o to jestem zły. Bogów i szatanów się nie lękam. Śmieszą mnie swym wabieniem i przestrogami.  

Tylko … widzisz i ten dzień dzisiejszy, ten zły dzień, dobiega właśnie końca. I z nim odchodzi moja złość egoistyczna, żeś mnie wówczas nie zabrał ku tej drugiej krawędzi świata. Tamten dzień okrutny i ten dzisiejszy pełen złości na Ciebie pewnie wrócą jeszcze nie raz. Ale nic, żaden kataklizm, żadne zaćmienie słońca i gwiazd nie zaćmi szczęścia z dnia, w którym znalazłem Ciebie. A szukałem przez wiele długich lat, w wielu krajach na kilku kontynentach. Za bardzo drogie klejnoty płaci się bardzo wysoką cenę.  

Kapitol czy Koloseum – polityczne igrzyska w Stajni Augiasza

Kapitol czy Koloseum – polityczne igrzyska w Stajni Augiasza

Skończyłem właśnie oglądać relacje ‘na żywo’ Sejmowej Komisji Regulaminowej, która wysłuchała oskarżenia Prokuratury Krajowej wobec Zbigniewa Ziobro. Aby Prokuratura mogła rozpocząć sprawę i skierować ją na drogę sądową były Minister Sprawiedliwości (sic!) musi być pozbawiony immunitetu parlamentowego, który mu z racji bycia posłem przysługuje.

Nie było zadaniem (i nie miała ku temu jakiekolwiek uprawnień ani sobie takich nie imputowała) Komisji stwierdzenie winy Ziobro. Chodziło o to, czy Komisja zarekomenduje dla Sejmu odebranie tegoż immunitetu parlamentarnego.

Nie będę opisywał dyskusji na sali, gdzie Komisja debatowała ani charakteru debaty. Była burzliwa, głównie ze względu na dwu posłów, obecnie czołowych harcowników PiS i ich okrzyki, protesty, chamskie odzywki do prokuratora. To była piaskownica rozpieszczonych bękartów PiS, którzy nagle przestali być hersztami piaskownicy. Ale zachowali stare przyzwyczajenie bycia w większości i straszenia, przepychania, wrzeszczenia i turbowania innych dzieciaków. Na ogół bezkarnie. Wszak krawiec kraje, jak mu materiału staje. Ich buta i zwykłe chamstwo były nie do zniesienia. Mimo to przewodniczący Komisji dawał sobie dość dobrze radę i jako-taki porządek udało mu się zaprowadzić.

Jeden z bardzo młodych posłów Koalicji Obywatelskiej w swoim wystąpieniu świetnie ich zripostował i podsumował. Młody prawnik z wykształcenia. Nie pamiętam nazwiska, a nie chce mi się sprawdzać, ale to świetny zadatek na wieloletniego polityka, bo sztukę oratorską ma opanowaną, niczym stary senator rzymski.  Jego riposty były ostre, chwilami pięknie sarkastyczne – nigdy ordynarne lub brutalne. Miał starą, dobrą kindersztubę. Kindersztubę z salonów.  Jego przeciwnicy też mieli kindersztubę, tyle, że z knajp i rynsztoka. 

Koniec końców i większość parlamentarna naturalnie przeważyła – Zbigniew Ziobro immunitetem już się zasłaniać długo nie będzie, bo ta sama większość w Sejmie przegłosuje to, co zaleci ta Komisja Regulaminowa: tymczasowy areszt i sprawa sądowa wobec byłego ministra Sprawiedliwości I Prokuratora Generalnego RP. Jeden z zarzutów dotyczy (tu nazwa oficjalna takiej działalności) ‘zorganizowanej grupy przestępczej’ w strukturach … Ministerstwa Sprawiedliwości i Prokuratury Generalnej.

Ad absurdum, przejęzyczenie, zbyt wielka swada i swoboda w operowaniu językiem?  Wszak mówimy o oficjalnym gabinecie ministra i gabinetach podległych mu zastępców i urzędników – Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Rzeczypospolitej Polski!

A swadą, przesadą oskarżenie nie jest. Jest opisem pracy, stylem pracy, manipulacjami, kłamstwami, oszustwami, milionowymi malwersacjami i łamaniem najbardziej podstawowych zasad funkcjonowania urzędu. Najwyższego Urzędu prawa w państwie.

Wczoraj cały Sejm przegłosował i i przyjął wszystkie (bodaj 14 lub 15) punkty oskarżenia, łącznie z końcowymi zapowiadającymi zastosowanie natychmiastowego aresztu prewencyjnego i doprowadzenie oskarżonego prosto do aresztu.

Takiej hucpy, takiego olbrzymiego skandalu polityczno-kryminalnego Polska post-komunistyczna nie znała. Nawet w PRL, gdzie minister każdy (i premier) mogli być na zbity pysk wywaleni decyzją Biura Politycznego PZPR – nigdy od czasów Bieruta aż do Gierka i Kani to się nie zdarzyło. W Moskwie Stalina – tak.

Nigdy w całej historii powojennej Europy takiego skandalu wobec ministra sprawiedliwości nie było. Proszę pomyśleć – najgroźniejszym przestępcą kryminalnym (wedle oskarżenia prokuratora) okazuje się być … minister sprawiedliwości. Włosy stają dębem na głowie. I wstyd mnie, jako Polaka, ogarnia.

To jednak zmusza do dalszej, konsekwentnej refleksji. Dużo większej niż pan Ziobro i miliony malwersowane przez niego – tym detalem, karą i zadośćuczynieniem zajmą się teraz sądy polskie. Ale kto, jakie sądy zdejmą tą cuchnącą chustę wstydu z naszej, Polek i Polaków, twarzy? Twarzy zbiorowej. Nie tylko zwolenników PiSu. Bo ktos jednak tym ludziom dał władzę; ktoś na nich głosował, wybrał ich do parlamentu, z którego zrobili chlew i bazar uliczny.

Jednocześnie przychodzi inna refleksja: ledwie za kilka dni będzie 11 listopada – święto Niepodległości, odzyskania tej niepodległości po 123 latach niewoli i rozbicia państwa na trzy obce administracje państwowe, trzy różne bardzo od siebie systemy polityczno-cywilizacyjne. Symbolem tamtej pracy (nie jedynym i wyłącznym, ale z nim to hasło ’11 Listopada 1918’ się niejako automatycznie wiąże) był Józef Piłsudski, często też nazywany Komendantem, albo Marszałkiem. Co by zrobił z takim Ziobrem Pan Marszałek? Przypomnijcie sobie, co zrobił Naczelnik Piłsudski ze skłóconymi posłami na Sali Obrad. Szablą nie posiekał, ale kopniaków i kuksańców nie żałował. Zwłaszcza, że było to dość krótko po strasznym mordzie politycznym na pierwszym Prezydencie Rzeczypospolitej w Zachęcie warszawskiej. Nie, zamachowcem nie był szalony malarz – mordercami była skrajna polska prawica, która tą atmosferę w kraju stworzyła. To ona włożyła w dłonie tego szaleńca naładowany rewolwer.

Tak, jak teraz ‘Zbigniew Ziobro’ nie jest jednym osobnikiem, nie jest tym ‘szalonym’ lub ‘kryminalnym’ wypaczeniem. To system. To atmosfera. System, który narodził się w 2015 roku.

Dmowski stał za plecami Niewiadomskiego w dniu zamordowania Narutowicza. Za plecami Ziobry stoi Kaczyński. Nie pamiętacie Prezydenta Gdańska, którego ten system skrajnie-prawicowej nagonki zamordował? Nie pamiętacie tragicznego listu Szarego Obywatela z Krakowa, który na Placu Defilad dokonał aktu samospalenia?  Nie, nie był umysłowo chory. Jeżeli cierpiał na cokolwiek, to była to wyższa od przeciętnej wrażliwość obywatelska, przywiązanie do praworządności, uczciwość ludzka.

Kiedy organizowaliśmy protesty anty-pisowskie w Vancouverze, w Toronto, w Calgary, w Montrealu, gdy współprzewodniczyłem tej honorowej akcji demokratycznej Polonii kanadyjskiej – nie przyszło mi do głowy, by iść dalej. Prowadzić akcje tak długo, aż ten boa-dusiciel demokracji nie zostanie zaduszony politycznie. Zaduszony politycznie znaczy kompletnie zdelegalizowany. PiS to organizacja wroga Polsce i zagraża witalnym interesom państwa polskiego. Jest wrzodem, czyrakiem na ciele kraju. Myśleliśmy: odsunąć ich od władzy, pokonać w wyborach. Nie, to był błąd – w wyborach pokonuje się przeciwników politycznych, ale przeciwników, którzy podobnie jak my, wyznają zasadę świętości podstaw demokratycznych, a filarem demokracji jest praworządność i wyraźny rozdział trzech filarów władzy: ustawodawczej, wykonawczej, sądowej.  Natomiast PiS od samego początku to zamordował lub sprawnie i skutecznie ten system obezwładnił. Metodami parlamentarnymi – wszak nie konstytucyjnymi – uczynił z Polski republikę bananową i państwo dyktatorskie. Wzory szły bezpośrednio z Rosji i carskiej, i breżniewowskiej, a na końcu już bezpośrednio putinowskiej. Rosji azjatyckiej, tatarskiej. Nie europejskiej.

Logika wskazuje, że taką partię należy zdelegalizować. Śmieliśmy się, że to obśliniony i niechlujny stary dziad, homoseksualny homofob (nie mogę określić go, jako geja, gdyż to określenie zakłada akceptację siebie i jest samookreśleniem pozytywnym) – a to szczwany lis, bity na cztery kopyta lucyfer, który dążył do zniszczenia polskiej europejskiej demokracji, gotowy podpisać każdy cyrograf z każdym diabłem i każdym szarlatanem w komży czy mundurze wojskowym. Cel uświęca środki. Do tego msze męczeńskie i spacery z krzyżami po tragicznej śmierci brata w wypadku, schody do nikąd na placu Zwycięstwa. Tak, po trupie brata do władzy absolutnej. To jest Jarosław Kaczyński. To i chrapka na przywłaszczanie sobie olbrzymich majątków. Bo to nie jest autokrata-asceta. To autokrata- krezus. Belweder wyglądający, jak Kreml Putina?

Trzeba wrócić do sedna tezy: czy państwo demokratyczne można rozwalić od wewnątrz bez krwawej rewolucji? Można. Ale właśnie wtedy niezbędne jest zbudowanie partii politycznej, która zdoła wejść dość licznie (slogany i przekupywanie strategicznie wybranego elektoratu) do parlamentu i w tym parlamencie zacząć (używając parlamentarnego ergo demokratycznego systemu większości) ten system parlamentarny likwidować. Ważnym elementem jest newralgiczne, chirurgiczne wręcz upolitycznienie i wykastrowanie tzw. trzeciej władzy – sądów. Vide: Trybunał Konstytucyjny a następnie obsadzenie swoimi Sądu Najwyższego.

W Rzymie Neron podpalił Rzym, by oskarżyć o pożar chrześcijan i następnie zrobić z nich szeregi płonących pochodni, zaś gasząc pożar zyskać uznanie plebejuszy i pospólstwa a samemu być uznanym, jako zbawiciel i heros. Te pospólstwo kupił tanimi atrakcjami i odpustami, które zapewniły mu uznanie nawet, gdy robił widowiska z zawieraniem dwóch małżeństw z dwoma kolejnymi chłopcami-dziećmi po uprzednim wykastrowaniu ich. Cóż, przekupiona gawiedź na takie drobiazgi uwagi nie zwracała, zwłaszcza, gdy publiczne śluby z tymi dziećmi były okazją dla darmowych publicznych popijaw i rozdawaniu grosików dla biedoty. Tak i panu z Nowogrodzkiej w Warszawie darowano Misiewicza (fakt – Misiewicz był pełnoletni i katastrowany nie był: pan Jarosław inaczej niż Neron zaspakajał swoje hucie). Na wszelki wypadek zamiast żywych pochodni i widowisk w Koloseum – zorganizowano msze smoleńskie, pochody z krzyżem, ostentacyjne całowanie po rękach handlarza używanych samochodów w komży zakonnej, pogrzeby szczątek brata w grobach królewskich – a na końcu monumentalne Schody Do Nikąd z czarnego marmuru w najbardziej reprezentacyjnej części Warszawy. Czy ktoś zwrócił uwagę, że od tych ‘schodów do nikąd’ jest nie więcej niż 7-8 minut spacerem do Zachęty? Tak, tej gdzie padły strzały do pierwszego Prezydenta Rzeczypospolitej … 

Teraz jest pan były minister Ziobro. Czy Kaczyński podrzucił go sprytnie w charakterze całopalnej ofiary? Żywej pochodni, jak Neron chrześcijan? Macie durnie, mścijcie się na nim! Ja będę go nawet publicznie bronił ze wzgórza Kapitolińskiego na Wiejskiej, tak by widowisko było ciekawsze, okrzyki głośniejsze. W ten sposób wzmocnię własne szeregi pretoriańskie i odczekam w gotowości dwa lata, by szturm końcowy, wieńczący me dzieło, przeprowadzić!

Fantazja mnie poniosła? Bynajmniej. Zapewne tu i tam przerysowałem, dodałem kolorów ostrych. Jak się opisuje widowiska rzymskie nad Wisłą a nie Tybrem, to trochę swady i przesady ominąć nie sposób. Ale hydrze się nie grozi palcem, nie chowa się jej do tekturowego pudełka. Hydrze łeb trzeba uciąć, bo ukąsi i wleje swój jad do rany ofiary.

Teraz, w rocznicę odzyskania niepodległości sto siedem lat temu i suwerenności trzydzieści siedem lat temu jest czas na prezent godny naszego kraju – zdelegalizować ruch, który jest przykładem demolowania kraju dla prywaty, być może w konszachtach z naszym odwiecznym wrogiem – Rosją. Teraz, gdy kataklizm wojenny jest u naszych bram należy być zdecydowanym i bezpardonowym. Panie ministrze sprawiedliwości – czas silniej i mocniej dzierżyć czapkę prokuratorską. Oskarżenie będzie trudniejsze niż oskarżenie wobec tego zniesławionego Ziobry. Ale stawka jest wyższa też. Stawką jest Polska. Pan Jarosław Kaczyński zorganizował w Parlamencie Polski siatkę przestępczą. Bezpieczeństwo państwa wymaga by ją rozwiązać i zdelegalizować.

Jeśli porównanie z Neronem wydać się może subtelniejszemu czytelnikowi zbyt ostre, to służę mniej okrutnej wyobraźni: pan Kaczyński i Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością do odpowiedzialności doprowadzona być powinna.  Nie szukajmy wzorów szalonego Imperatora Rzymu. Przywołajmy wizję Augiasza i jego stajni. Kaczyński vel Augiasz uczynił z Sejmu stajnię cuchnącego smrodu. Niezbędny jest współczesny Herkules, który tą stajnię oczyści.  

 Herkules w swej pracy użył strumienia dwóch rzek. Ja sugeruję Odrę i Wisłę zostawić w spokoju, a do zmycia Sali obrad sejmowych wykorzystać sikawki wozów ochotniczych straży pożarnych, zakupionych za nielegalne pieniądze przez niejakiego szeryfa Ziobro. Niech się w końcu do celów zbożnych przydadzą.   

Remembrance Day on November 11th

Remembrance Day on November 11th

The day we wear the red poppies attached to our other clothing. Why? Because on Flanders fields in Europe the red blood form thousands of young Canadian and Commonwealth countries soldiers saturated the fields so much, that a carpet of red poppies covered the dead ones mercifully and gave them peace. The final peace.

Did you know that the last soldier killed in that awful war was a Canadian boy from Saskatchewan? He was shot few seconds before the clock on the town’s square struck the 11 th hour. The armistice was signed already, the big guns were silent. That boy just went from his trenches to that little village/town to look around. Near by, stood a German soldier, a sharpshooter. He saw the allied soldier from far away, check the clock on the town’s tower and seeing that the large needle did not reach ’11’ yet – he aimed, pulled the trigger. The Canadian boy fell down instantly. Nothing was gain by it, not a single inch of land moved hands. By the time he gave his last breath – the war was over. The German soldier stopped being his mortal enemy, he stopped being the enemy of the German soldier.

The impossible stupidity of all wars. I remember I wrote a poem about that Saskatchewan boy many, many years ago. Now, every November 11 I remember some of the names of some of the great commanders of the massive armies, remember some of the huge battlefields on the Maginot Line, the gases used to kill silently hundreds of them, the awful swamps red-brown from the blood of the soldiers, who were ordered to climb over the trenches and mount another useless attack on foot and being instantly cut down by first submachine guns. Being cut like flowers by stroke of scythe. Later, after the guns stopped, the war ended – the fields were red not from blood, but from the poppies.

And I remember that lonely boy from Saskatchewan, who never really knew why they were fighting, probably knew from some small school near his town the name of the British king, the one he was going to die for. But why? He ever saw any big town or city in Canada – until he was on the train and saw the stations of Winnipeg, Toronto, finally Montreal, where he boarded a huge ship with hundreds of other boys and went across the huge and cold ocean. I’m sure he become seasick many times.

A boy from the prairies on a ship in the middle of Atlantic! He would have many stories to tell family and friends for many years to come! But he didn’t. He died, in that strange village. After being told by his officer or sergeant that the war is over. He did not tell stories his parents or grandparents. By now his parents are dead, his grandparents are dead, too. If he had any siblings and his siblings had children – they are dead, too. Many years, more than a hundred have passed.

But I remember him, more than any other king, general or Prime Minister from that time in the Commonwealth and Great Britain. Just by now, I am myself so much older than he is. I suppose by now, I am his grandfather?

These were my thoughts on a sunny, colourful Fall’s day, as I walked to the City Hall and our Cenotaph in New Westminster. Later, a short walk through the park to the Armory, a chat with a Captain, who was in command of the troops, who organized the short parade and laying of wreaths. His father (or was it grandfather?) served in the 2nd world war and took part in landing across the Ardens, near Falaise Pocket. I told the captain that my personal friend, Ted Kaminski was a parachuter in the 1st Polish Airborne Division and was dropped along his many friends to support the advance of a tank divisions of allied forces (among them the Canadian 1st Army of general Harry Crerar and the Polish Tank Division of general Stanislav Maczek). The Polish paratroopers were able to encircle major German forces in a Falaise Pocked, thus definitely eliminating a great many casualties of the marching allied tank formations. And I was able many years after the war to meet personally that Polish general of the Armored Division in that battle. I met him In London, I think must have been in 1982. We had nice chat. Therefore the young captain of the Canadian soldiers, whose father fought during the last world war near Falaise, had an invisible connection with my life and people I knew. Through events eighty years ago. Indeed a strange chance encounter.

But most of all, I thought of you, my young boy from Saskatchewan, who died when the clock in some village in Europe struck the 11th hour. When the guns went silent and when you took your last breath.

post scriptum:

just as a side note: over the last forty odd years I observed Remembrance Day every year. Sometime by just solitary or with my husband, individual visit to many Cenotaphs. Once in Calgary, in the late 1980s very officially: in the company of Mayor of Calgary, Canadian general, Commander of the large garrison in Calgary and the President of Polish Combatants Association in front of the Cenotaph, by the 3rd Street, in front of the old Library.

This year is the very first year that, to my shock I must admit, a majority of passers bye on the street did not wear a poppy. It was so noticeable. It shows a tremendous lack of respect to the memory of the people, who gave their life for us to be free in our country. I actually felt angry that these people showed such a cowardly indifference to my boy from Saskatchewan. No more on that subject, but just so you know what I think of you. And it is not much.

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

W strugach deszczu nadchodzi

co roku dzień pamięci –

chwile uniesień, powodzi,

rzeki pragnień i niechęci.

Szlachetne twarze i gęby

wykrzywione, szczerbate:

szczodre kłosy i otręby,

przyjaciel razem z katem.

Trochę tu i trochę tam.

Śmiejesz się i płaczesz sam.

I takoż to jest w ten dzień powracający, jak zły szeląg i jak dobra piosenka. Nawet rymy, których doprawdy nie lubię, same siadają na bieli kartki bez zapytania. Ot tak, okrakiem i bezczelnie, niczym lokalny osiłek na zabawie wiejskiej w jakiejś remizie w zabitej dechami wsi. O! Naturalnie, że Focault język oczyszcza z naleciałości burżuazyjnej naftaliny, że Tatarkiewicz uszlachetnia mowę i pismo klasycznym pięknem prostych kolumn doryckich. Popatrz – nic to nie pomogło wszak. Posłuchaj – słyszysz Bacha, czy słyszysz wielką, hałaśliwą śmieciarę, która zabiera z podwórek opasłe pojemniki na śmieci i odpadki? Nowoczesność i postmodernizm też przegrały, też przegadały wszystko przy szklance wina, jak ich poprzednicy. Tą samą stawkę – jutro. 

Od pokoleń robimy to samo, siadamy do stolika, rozdajemy pięć kart i liczymy, że dostaniemy cztery asy. Pierwszą kartą dostaną jest As, więc podbijamy stawkę kilkakrotnie w górę. Po otrzymaniu kolejnych kart okazuje się jednak, że mamy tylko tego jednego, pierwszego asa i tylko dwie pary: ‘trójki’ i ‘szóstki’. Szanse zwycięstwa diametralnie się zmniejszyły. Ach, jesteś intelektualistą, filozofem, cóż to za gra – poker?! Ty tylko w brydża. Dobrze, graj. Skończyłeś licytację? O, gracie ‘cztery bez atu’ z partnerem! Brawo! Szkoda tylko, że partner ma tylko jednego asa i ani jednego króla … .  Szansę ciągle masz, ale doprawdy tylko minimalną, ciut, ciut ledwie.

To samo zaiste z tą poezją. Czasem rym pcha się przemożenie. Prosisz, tłumaczysz. Koniec końców chwytasz za kołnierz i wyrzucasz za drzwi, basta. A tu guzik, rym wraca przez okno!

Pewne rzeczy, uczucia same wybierają z rymem czy bez. Nie ma co kombinować nowoczesnego jazzu, gdy tylko stara fuga rzecz najprościej wyłoży. Glen Gould może ten temat lepiej wyjaśnić. Tak, tak, wiem. Gould nie żyje od wielu lat. No ale to o ten właśnie dzień chodzi. Tych, których już tylko pamiętamy. Więc tego dnia możesz z nim (żywym, czy martwym) porozmawiać.  Hollow Day, Zaduszny, Dziady – dzień pamiętania. Nie można pamiętać do przodu, tylko do tyłu. A w tyle jest zawsze masa dobrego i masa złego. Nie oszukujmy się, jeśli pamiętamy to naturalnie i te złe też pamiętamy. Rzeki pragnień i niechęci, przyjaciela razem z katem. Bo wszak czasem śmiejesz się i płaczesz sam.

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Nie jestem księgowym, rzeczoznawcą finansowym, nie jestem prokuratorem. Jedyne, co wiem (i będę się z poważną dozą pewności siebie upierał, Że To Wiem) to, że nie jestem idiotą. Zakładam również, że idiotami nie są eksperci Najwyższej Izby Kontroli w państwie polskim. I że – w przeciwieństwie do mnie – oni mają znajomość i ekspertyzę w rzeczoznawstwie finansowym i prawnym.

Otóż wczoraj ogłosili oni Raport i wnioski z niego wynikające nt. ich pełnej kontroli NIK za rok 2023.. Kontrole zaczęto w 2024. To jest okres czasu w którym obecny Prezydent państwa polskiego, Karol Nawrocki był prezesem i pełnym szefem IPN-u. Raport z tej kontroli NIK-u był wobec pana Nawrockiego druzgocący. Tu chodziło tylko o statutową działalność (administrację) Instytutem i jego budżetowo-finansową operatywność. Kiedy podjęto decyzję o przeprowadzeniu pełnej kontroli, Karol Nawrocki jeszcze nie był kandydatem na prezydenta. Wszyscy myślący inteligentnie wiedzieliśmy, że z tego pożal się boże instytutu idzie wielki smród. Nigdy nie sądziłem, że to smród mamony. Kiedy cesarz Wespazjan powiedział o podatku za korzystanie z publicznych toalet: pecunia non olet, winien dodać ‘ale’ – nie śmierdzą pod warunkiem, że to nie są toalety w Instytucie Pamięci Narodowej. Wówczas śmierdzą aż do Wzgórza Kapitolińskiego.

Ale sami posłuchajcie, ja tłumaczyć nie chcę. W dość nudnej formie opowieści księgowego. Bo gdyby mówili to politycy, to ho ho! By barwnie było. Dziwić się nie trudno, że panowie Nawrocki i Trump dość się lubią… W formie nudnej ale jednocześnie powodującej stawanie na baczność włosów na karku, że to było wszystko możliwe.