Powrót do świata zewnętrznego

Powrót do świata zewnętrznego

Moja poezja wyrastała z wysokich traw naszej miłości. Nie była wyłącznie moja – była nasza, ja byłem po prostu skrybą, który ją notował. A teraz muszę się nauczyć pisać wiersze tylko moje. Po tych długich dekadach nie jest to łatwe. Tak mało mnie tamtego sprzed wielu, wielu lat nim spotkałem Ciebie, zostało. Gdzieś jakieś jądro, jakiś rdzeń, płomyk nikły jedynie.

Tylko, że ta przeszłość jest naturalnie moją teraźniejszością, nie wyparowała, nie zniknęła bez śladu. Jest naturalnym, explicite widocznym budulcem teraźniejszości. Świat każdego człowieka rodzi się tylko raz z odmętów niebytu. Co istnieje dziś jest zbiorem przeszłości, teraźniejszości i obietnicy przyszłości. Jedynie wtedy tworzy pełną całość, continuum bytu człowieczego. Odebranie jednej z tych sfer czyni nas inwalidą, człowiekiem niepełnym.

Bez względu na emocjonalne i intelektualne próby, ćwiczenia i zaklinania – przeszłość nie da się zamknąć w szufladzie, w walizce, w albumach zdjęć.  Więc zmuszony jestem albo wybrać milczenie lub samodzielne, na nowo odkrywane, odgrzebywane z kurzu dekad, samodzielne pisanie bez Ciebie – mojej gwiazdy przewodniej.

Jest to bardzo trudno oswajać na nowo słowa, zaklinać nimi świat wokół siebie i na odległych kontynentach, planetach innych kosmosów wyobraźni. Czas uwolnić Cię (i się) z mojej troskliwej, a zazdrosnej obecności. Czy jeszcze potrafię? Pojęcia nie mam. Dałeś mi życie na powitanie, zostawiłeś śmierć na pożegnanie.  Nie mnie jedynie i nie Tobie tylko to się zdarzyło. Ale wcale dla nas nie jest to w niczym pomocne. Każdy tą drogę inaczej i na nowo odkrywa, bądź pozostaje w miejscu.

Ten trudny, krnąbrny (inaczej go napisać nie potrafiłem, gdyż krnąbrnie nie chciał być napisany i każde słowo z uporem wzbraniało się stanąć w szeregu zdania, opisu, refleksji) wiersz ma być cezurą nie tyle formy zapisu poetyckiego, ile mojej poetyki in corpore. Bardziej to chyba zaznaczać się może w emocjonalnej treści niż w sposobie zapisu jako takim. Wszak nie odcinam się (bo jest to niemożliwe) od swojej, naszej przeszłości. Po prostu musze żyć, a więc i pisać, treściami teraźniejszości. Samodzielnie, bez używanie Ciebie, jak swojej peleryny, płaszcza, mojego oddechu i nowej fabuły życia. Nie możesz mnie więcej za rękę prowadzić. Dawać mi spokoju i pewności, która jakże ułatwiała pisanie. Byłeś moim Domem – teraz muszę sam nowe meble wstawiać, robić zakupy dla siebie, nie dla nas. Naturalnie, że nigdy nie zapomnę. Ale nie mogę zamknąć się w przeszłości, mimo, że tak łatwo i tak miło w nią uciekać. Nie wiem też czy mi się to uda, czy potrafię pisać nowe wiersze, gdy pisać już te napisane od dawna jest zamkniętym rozdziałem. Bezwzględnie ciągle dużo jest jeszcze tych, które bieli kartki niezapisanej nigdy nie zobaczyły. Może jednak nie powinny. Może należą do tamtego, nieistniejącego już świata. Te, które zapomniałem zapisać – należy zostawić, pozwolić im ulecieć gdzieś, w swobodę nieładu i nieistnienia. Żaden chyba poeta nie zapisał wszystkich swoich wierszy, bo nie sposób, tak jak kompozytor nie jest w stanie zapisać każdej muzyki, która stale mu w duszy gra. Gdyby tak było, poeci by przestawali pisać bardzo wcześnie, a kompozytorzy, po którejś sonacie by milkli.  Wszystkiego jest naprawdę ograniczona ilość.

A więc ten wiersz, ten właśnie muszę napisać, by mógł zobaczyć świat i abym ja mógł go przeczytać.

By Ciebie uwolnić od mojej słabości, zależności, mojego głodu nieustającego. Pewnie dlatego jest taki krnąbrny, tak ze mną walczący.

Calgary, AB. 1986-94; Burnaby/Surrey, BC. 1994-2018; Dartmouth. N.S. 2018-22

Czas uwolnić Twoja dłoń, wiem, że muszę

przestać ją zamykać w mojej silnie,

aż do bólu kostek nadgarstka.

Prawda, nie wyrywasz jej z mojej,

nie chcąc zadać bólu ponad

moje granice zniesienie bólu.

Ale musze Ci pozwolić odejść.

Brzoza, którą zasadziłem pod naszym

oknem wyrosła wysoko, zdrowo.

Nie wymaga już mojej opieki,

sięga nad okna naszej sypialni.

Daje poszum, cień nowym mieszkańcom.

Ty też już zmęczony być musisz tym

wracaniem częstym do brzegu mojego

łóżka, nasłuchiwaniem czy płaczę,

czy śpię. Możesz przestać, zasłużyłeś

na spokój. Nauczyłem się chodzić,

głaskać korę drzew, nauczyłem się

głaskać ludzi dotykiem słowa.

Nie umiem jeszcze kochać. Zaiste

jednak mało jest ludzi, którzy

potrafią wszystko. Wszystko, to bardzo

dużo. Mnie już przecież wszystkiego też

nie potrzeba, moje wędrówki są

krótsze, moje wspinaczki złagodniały.

Chmur na niebie ni gwiazd nocy dotykać

nie muszę: znam ich materię, energię.

Wystarczy. Nauczyłeś mnie tylu

rzeczy i tylu żyć. Poznałem śmierć.

Zwalniam mój zachwyt Twoją dłonią,

otwieram rygiel drzwi i okiennic:

idź, gdzie Twoja droga wiedzie, nie patrz

wstecz. Może kiedyś spotkasz mnie znów

idącego tą samą drogą do

Ciebie. Nie wiem, ale Ty powinieneś już.

Ta wiedza ciągle dla mnie zakryta.

Ale droga, którą szliśmy dotąd

doprowadziła nas do łąk szczęścia.

Więc idź. Czas byś spokojnie zasnął Ty.

/ B. P-G, grudzień 2025, Surrey/

A day the life changed

A day the life changed

You did talk to me last night, first time in a while. Yes, it was a strange night, followed by strange day. Or was it the other way around?  When you are alone, without a set schedule or watch, things do get mixed up easily. Dates especially: Mondays become Fridays, Fridays Tuesdays. So what happened to Wednesday, you ask? Who cares what happened to Wedneday, perhaps I left it on a beach, or on a bench in some park? Maybe it is still in the shower when I saw it last time I was taking a shower? What? Do I not take a shower every day? Maybe not, maybe sometime I take a bath, who cares? You really are asking way too many questions and it is my story anyway. Be quite, just listen.

No, not you, Babycake – I’m talking to my alter ego. You wouldn’t ask such stupid, mundane questions.

But the day or the night when I was still in bed, when I was sleeping, I dreamt of you, I talked to you. Have not done it in a while. I thought that you just let it go, these talks of ours across the boundaries of life and death. Thought maybe there is some allotted time that you can do that and maybe you have used it up? I don’t know. Remember? I am the one still left alive, never been consciously to the other side.

None of it is important really, anyway. I have dreamt of you in my sleep. It woke me up and there you were, next to me. No, I couldn’t see you, but you were there talking to me, you were saying something important.  You said that I have to understand that I am alone. That adjective ‘alone’ stood up as a mountain, a wall impregnable, forest too dense to walk out of it. I was getting used to be ‘alone’ in an adverb form.

Since I came back to our home, our former life here, in this city, this province, I have become very busy in many aspects: walks, friends, beaches, concerts, plans. It was just hard to go back to our home, our street. So I did it very seldom, hoping that it will allow me to function as normal as possible. And it did. Had evenings in bars, laughter, maybe a flirt or two. It seemed normal, I was spared any regrets. It was almost as I would finally get across that invisible line of Doctor Time, who heals old wounds; whose grief becomes first bearable, then transforms itself into a memory. Memory that is sad, but also happy that we did have our time, we found each other among the millions of people. As I was told many times, that it will get easier.

You think that was an expectation too easy, perhaps? I am not, after all, just a single guy ready for the picking and ready for harvesting. Is there anything wrong with it, isn’t it logical, practical?

I have reached to my writings of the early days after you were gone, to the first winter after you were gone and my constant visits to the gravesite in Pictou. Yes, that old ancestral town, where we were going to build our home, and spent the rest of our lives in that home.  We did not.

(notes from my writings after John’s passing by the end of November 2022)

Pictou

                One year. It is hard as hell. Came to Pictou to spent time on the cemetery where we put your ashes. It’s windy, very cold. Desolate place. There was no one else there, on the cemetery. I know – it is only a stone with your name on it. Yours, your parents, and your baby brother you never had a chance to know. And now, there is also your oldest brother Fraser, who was laid there just few months ago.

Cleaned around a bit, threw away old winter flowers, and fixed things. Fixed things? How to ‘fix things’? Nothing can be fixed, when everything is broken.

Yes, I know that you are not there, not under the ground. You are with me. Forever. I have engraved on that stone myself that you are forever in my memory. I looked at the letters and smiled. In my memory, really? That’s what it all came to? Our Love, our life: to be remembered? How silly words could be, when they try to describe emotions, feelings. But still hoped that many years from now, when all of us, who knew you and me, would be gone – a stranger would wander to that gravesite and he would think, that the guy who is buried there was indeed ‘non omnis moriar’, that part of him lived in that other guy’s heart. Nice thought.

You and that Love of ours are engraved not on the stone, but in my soul.

Me? I don’t remember who I was before I met you. I was just waiting. Waiting and searching for you – and I have found you.

                Now, now it is almost three years later. I am here, back to our good life on the shores of the other ocean.  Were we had home, a nest, were we had dozens of friends, people we cherished and who cherished us. Some were ours; others were exclusively yours or mine.  The two halves of Us were surprisingly very independent and strong, if only by the constant knowledge that the other half is there to make it whole.

I don’t have that knowledge anymore. The other half is gone, it is just me left. Those many people I have known, and who sought my presence are still here. Not all of them, granted. Some have left either this life (as you), or this city. But some are still here. None seem to really need me. I am not sure I need them. Of course there is some curiosity, some friendly waving of a hand: how nice to see you again, you are looking good … and so on. I thought that I would need to search for them myself, that I would want it very much. But if I’m always finding excuses and ‘important things’ that prevent me from doing it – am I really?

I have one important friend and, strangely enough, one with the shortest amount of time we spent in this city before we left for Nova Scotia.  Less than a year, I think. After my dearest nephew had to go back to Poland, but still this young and very mature nephew was my angel in the first month after John was gone. Then my niece with her husband and son came to stay with me. But he, that younger friend of mine from Vancouver, somehow helped me in the dark months after I was left alone in Halifax. The rest seemed like eternity. Eternity of being in hell, or waiting for the hell’s gates to be opened, to swallow my world. At these dark times that younger friend kept me connected to the world and people by phone. Our long conversations were instrumental of me getting the skeleton of myself back into me.

That is how I did return. To the place of Our home, our happiness. These places somehow were the strongest magnet for me. I submerged myself in going alone, for days on end, on long walks through parks, streets,  squares, building  were we lived, were my mom lived, were I was with my sisters, my nephew and niece. Places that were calling me. Yes, places, much more than people.

I think that we all have these special places, sometime in many countries, on different continents. Special places that act as an anchor on a ship of life. Where we can drop that anchor and stay safely in some magical Bay of Memories.

It is also a time to untie that line across the sides of our two separate boats: mine and the one belonging to my younger dear friend. He has journeys to make across the sea himself, his journey, not ours. That is also a part of me being alone. My boat is rusted a bit, engines are old. It will still make it though, the last long sailing, perhaps passing the Cape of Hope (not the Cape of Horn), back to original shipyard of its maiden voyage. Then I will rest.

After that rest, I will go alone on many walks to many places (some might not exist materially anymore, but will in my world) that will call me. Solitary walks. It will be like existing in two different dimensions.

One day (no, not in my sleep) perhaps suddenly, out of the blue, I will see you taking the same trail or road and walking toward me, and I will stop being alone. I do hope so. Even in a faint split second before the big Nothingness.

It is what it is. Could be silent, but even than it is not nameless.

Yet, we will not call that name today. We know what it is. Sad but proud; weeping but not hysterical. Sad but understanding; resigned but not broken.

Thinking – strangely enough – about two old movies, that made an enormous effect on me as a very young boy. One with Lamberto Maggiorani in “Bicycle Thief” [i] and incomparable Gulietta Masina in “La Strada”[ii]. Dreams and loves. Devotion and standing by your loves no matter what. Beyond the beyond.

Words. Many words.

The soft and the tense.

Words that can pierce,

be sharp but still true.

They are an umbrella

on a rainy day:

it does not bring sunshine,

does not clear the sky,

but it saves you from being wet.

Perhaps there is even a chance

that such an umbrella

will take a flight with you

to the clouds, to the skies.

It is better to be silent

than to use the thread of words

for making a garment

of lies and half-truths.

Walk silently through

the park filled with good words

where leafs whisper

the promise of a kiss and

touch of fingertips and eyelashes.

Words should never be

like grains of sand in a desert

or they will lose their meaning.

It is good to thread them

on strands of necklaces,

make earrings of them –

it makes them easily accessible,

without the need to always

use a coin for new ones.

Words, you see, are like

years and days: they are

 on very limited number.

The story lives

in your heart and soul,

not in thesauruses.

Words are the keys

to books unwritten, yet.  


(Polish vrsion – both were written simultaneously, not a translation)

Słowa. Dużo słów.

Te łagodne i te nastroszone.

Słowa, które mogą kłuć,

być ostre, ale prawdziwe.

Które leczą a nie jątrzą.

Są jak parasol w słotny dzień:

nie przynosi słońca,

nie przepędza chmur,

ale chroni przed zmoknięciem.

Jest nawet szansa, że jak

w starym filmie porwą cię

w podróż w chmury,

na spacer po niebie.

Lepiej milczeć niż szyć

z nici słów opowieść

kłamstw i fałszu.

Milczący – przechadzaj się w ciszy

parku pełnego dobrych słów.

Jak liście pod nogami szeleszczące

obietnicą pocałunku,

dotyku palców i rzęs.

Słowa nie powinny być rozrzutne,

by nie tracić swej wartości.

Warto je nizać na nitkę

naszyjników i zausznic –

masz je wtedy zawsze pod ręką,

nie musisz trwonić monety

czasu na stale inne, nowe.

Bo słów, jak lat i dni

jest ograniczona ilość.

Opowieść mieszka w sercu i duszy –

nie w tezaurusie.

Słowa to klucze do ksiąg,

jeszcze nie napisanych.


[i]Bicycle Thieves (1948) – Film Review. Italian neo-realist classic.

[ii]La Strada (1954) – IMDb

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

W strugach deszczu nadchodzi

co roku dzień pamięci –

chwile uniesień, powodzi,

rzeki pragnień i niechęci.

Szlachetne twarze i gęby

wykrzywione, szczerbate:

szczodre kłosy i otręby,

przyjaciel razem z katem.

Trochę tu i trochę tam.

Śmiejesz się i płaczesz sam.

I takoż to jest w ten dzień powracający, jak zły szeląg i jak dobra piosenka. Nawet rymy, których doprawdy nie lubię, same siadają na bieli kartki bez zapytania. Ot tak, okrakiem i bezczelnie, niczym lokalny osiłek na zabawie wiejskiej w jakiejś remizie w zabitej dechami wsi. O! Naturalnie, że Focault język oczyszcza z naleciałości burżuazyjnej naftaliny, że Tatarkiewicz uszlachetnia mowę i pismo klasycznym pięknem prostych kolumn doryckich. Popatrz – nic to nie pomogło wszak. Posłuchaj – słyszysz Bacha, czy słyszysz wielką, hałaśliwą śmieciarę, która zabiera z podwórek opasłe pojemniki na śmieci i odpadki? Nowoczesność i postmodernizm też przegrały, też przegadały wszystko przy szklance wina, jak ich poprzednicy. Tą samą stawkę – jutro. 

Od pokoleń robimy to samo, siadamy do stolika, rozdajemy pięć kart i liczymy, że dostaniemy cztery asy. Pierwszą kartą dostaną jest As, więc podbijamy stawkę kilkakrotnie w górę. Po otrzymaniu kolejnych kart okazuje się jednak, że mamy tylko tego jednego, pierwszego asa i tylko dwie pary: ‘trójki’ i ‘szóstki’. Szanse zwycięstwa diametralnie się zmniejszyły. Ach, jesteś intelektualistą, filozofem, cóż to za gra – poker?! Ty tylko w brydża. Dobrze, graj. Skończyłeś licytację? O, gracie ‘cztery bez atu’ z partnerem! Brawo! Szkoda tylko, że partner ma tylko jednego asa i ani jednego króla … .  Szansę ciągle masz, ale doprawdy tylko minimalną, ciut, ciut ledwie.

To samo zaiste z tą poezją. Czasem rym pcha się przemożenie. Prosisz, tłumaczysz. Koniec końców chwytasz za kołnierz i wyrzucasz za drzwi, basta. A tu guzik, rym wraca przez okno!

Pewne rzeczy, uczucia same wybierają z rymem czy bez. Nie ma co kombinować nowoczesnego jazzu, gdy tylko stara fuga rzecz najprościej wyłoży. Glen Gould może ten temat lepiej wyjaśnić. Tak, tak, wiem. Gould nie żyje od wielu lat. No ale to o ten właśnie dzień chodzi. Tych, których już tylko pamiętamy. Więc tego dnia możesz z nim (żywym, czy martwym) porozmawiać.  Hollow Day, Zaduszny, Dziady – dzień pamiętania. Nie można pamiętać do przodu, tylko do tyłu. A w tyle jest zawsze masa dobrego i masa złego. Nie oszukujmy się, jeśli pamiętamy to naturalnie i te złe też pamiętamy. Rzeki pragnień i niechęci, przyjaciela razem z katem. Bo wszak czasem śmiejesz się i płaczesz sam.

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Straszny smutek mnie dziś ogarnął. Nadszedł gdzieś z chmurami i mgłami jesieni i z odlotem przyjaciela na krótka wizytę do Polski. I nie ten jego odlot, nie ta wizyta w Warszawie, ale kilkugodzinny jego pobyt we Frankfurcie. Frankfurt kocham wyjątkowo. 

Sturm Und Drang[i] tam się zaczął od Goethego i Schillera, synów tego cudownego miasta. Okresu, który do dziś ma , po Renesansie, największy wpływ na charakter Polski i Polaków.  Nolens volens, i mój. Ze wszystkimi tego pozytywnymi negatywnymi konsekwencjami. Mickiewicz widział się zresztą z Goethem, choć nie była to zbyt budująca rozmowa i Goethe przyjął go początkowo chłodno, nie mniej później spotykał się z nim  w Weimarze kilkakroć. Sam Goethe był już uznanym pół-bogiem nowego kierunku i nic mu prawie mało znany poeta z Polski, której na mapie nie było, nie oferował ciekawego wedle jego początkowej opinii.

Nie o Goethem jednak ani o Mickiewiczu chcę tu pisać i nic to z moim uczuciem do Frankfurtu wspólnego nie ma – poza oczywistym faktem, że tam się wychował i urodził i miłe chwile z jego domu-muzeum opodal Klasztoru Karmelitanek wspominam. Miłe było też przesiadywanie zawsze na ławce blisko jego pomnika i blisko pomnika Schillera.

Frankfurt – poza wszelkimi i licznymi atrakcjami dla ducha i ciała (oj, tak – LOL) – to dla mnie kolebka dzisiejszej Europy Centralnej. Mojej Europy. To tu z państwa Franków (stąd nazwa) przybył Karol Wielki i rozpoczął marsz na Pomorze Przednie.  Na Połabach (dzisiejsze tereny Hamburga i Schwerinu), w dolinach Łaby (Elbe) trochę sobie wielokrotnie zęby pokruszył. W tamtym już czasie Połabianie ulegli sporej germanizacji. Z ciekawostek warto dodać, że już w czasach współczesnych ostatni Książę panujący na ziemiach niemieckich, władca Meklemburgii, był w prostej linii potomkiem właśnie Księcia i władcy Słowian połabskich. Karol Wielki tak jego zdolnościami wojskowymi był zafascynowany, że za oddanie hołdu i poddania się woli Karolinga -uznał wasalską władzę tegoż księcia słowiańskiego na ziemi połabskiej.  

Później zwiedzałem oszałamiający wręcz w przepychu pałac tych Książąt w Schwerinie . Oglądałem, to mało – w ogrodach tego parku robiliśmy sesję zdjęciową ślubu mojej córki chrzestnej.  Jakież to losy ludzkie są dziwne, zaiste.

Wracajmy do Frankfurtu jednak kochanego. Pisząc przyjacielowi, co powinien w tymże Frankfurcie zobaczyć – uderzyła mnie realizacja, że ja chyba tam już nigdy nie zawitam. Że pewnie albo tu szczeznę, albo w Polsce gdzieś, krótko po planowanym tam powrocie.  Że już w tym grodzie nad Menem szerokim nie będę chadzał śladami początków nowożytnej Europy, mojej Europy. Nie pójdę tymi szerokimi bulwarami nad tą rzeką z mamą pod rękę, tak jak chadzaliśmy tam –onegdaj zda się .

Czasem zatrzymywałem się tylko, w przelotach, na kilka godzin, czasem na noc lud dwie. Wtedy to ho, ho, poszaleć można było. Stara Hesja nie wiedziała, co to szaleństwa pókim ja tam nie zawitał, LOL.

Mama bardzo Frankfurt lubiła, byliśmy tam razem dwa lub trzy razy. Lubiła lody jeść przy Hauptwache i spacerować powoli bulwarami nad Menem. Nocowaliśmy na ogół w jednym z dwóch hotelików tuż przy Dworcu Głównym, bo były tanie i rano dawali niezłe śniadanie. Raz jeden wracając z Polski do Kanady pojechaliśmy do Frankfurtu pociągiem z Berlina tą przepiękną trasą wzdłuż wijącego się Renu, z wysokimi wzgórzami po obu stronach doliny, wieżami starych niemieckich zamków, koło Ratyzbony skąd przybyła do nas Królowa Rycheza. Potem pociąg skręcał ostro na północ i jechał do Frankfurtu.

Ale – jak zawsze ze mną – prócz szaleństw czas musiał się znaleźć na refleksje, na zachwyt jakimś brylancikiem historii, opowieścią muzyczną lub literacką.  A tych tam dużo. Choćby ta śmieszna rzecz, że Miasto Karola Wielkiego ma barwy biało-czerwone i godło … białego Orła w złotej koronie.

Więc gdym pisał przyjacielowi, jaką ulicą warto przejść … nagle sam chodziłem tymi samymi ulicami pamięci. Dziwne i smutne nieco uczucie. Uczucie-przeczucie?  Gdy bogowie rozdają karty, śmiertelnik musi się z ich wyrokiem pogodzić.

Pożegnanie

Johann Wolfgang Goethe

Niechaj oczy ci wyszepcą
Pożegnanie: wargi drżą
Cięzko, o jak ciężko rzec to…
A dojrzały przeciem mąż!

Jakiż nikły w tym momencie
Każdy uczuć jawny pąk:
Zimne – twoich warg dotknięcie
Słaby – uścisk twoich rąk

Dawniej całus… gdzieś… w pośpiechu – 
O, jak cudny był to szał!
Tak fijołki nam uciechą,
Kto jest w marcu pierwsze rwał.

Nic już nie mam do zerwania – 

Brakło kwiatów, brakło róż:
Wiosna wkoło, miła Franiu,
Dla mnie jesień… jesień już…[ii]


[i] epoka Szturmu i Naporu w kulturze europejskiej, początek romantyzmu

[ii] Pożegnanie – Johann Wolfgang Goethe

Odnaleziony wiersz

Odnaleziony wiersz

Wczorajszego dnia zgubiłem wiersz. W samym centrum starego Vancouveru, na Westendzie. Siedziałem z przyjacielem przy otwartym oknie swojej ulubionej kawiarni na ulicy Davie i przyszedł do mnie sam. Na papierowej serwetce zaczął się zapisywać.  Ktoś jednak do nas podszedł, zaczął rozmowę. Znajomy sprzed kilku miesięcy. Właśnie wybiera się w podróż do Europy i zaczyna ją od Polski.  Widać, że nie jest obieżyświatem, jak ja, boi się tej podróży, tego jak tam się znajdzie, czy podoła, czy porozumie się po angielsku.

Nudzi mnie ta rozmowa, bom ją już z nim właśnie w tej kawiarni przed paroma miesiącami miałem. Przyjaciel jest dużo bardziej rozmowny, zadowolony wręcz i udziela szerokich wyjaśnień na wątpliwości i lęki stroskanego podróżnika.  Nie brał udziału w naszym pierwszym przypadkowym spotkaniu i nie nuży go to. Ja nie lubię przeżuwać, niczym krowa, dwukrotnie tej samej trawy.  No i ten wiersz zaczęty, który w ogóle na naszą rozmowę nie zwraca uwagi. Znudzony tymi tłumaczeniami wyskoczył zwyczajnie przez okno na ulice i tyle go widziałem! Za nic miał gadanie baedekerowskie, przewodnikiem nie mógłby być.

Żal mi trochę tego wiersza-nicponia było i szepnąłem dwa słowa żalu na fejsbuku o tym i lęku czy gdzieś nie sczezł w śmietniku lub nie zdziczał na gałęziach starych świerków w pobliskim Stanley Parku. Znajoma odpisała, że była tam też, że widziała jeden wiersz zaczepiony o gałązkę, dmuchnęła z nadzieją, że przyleci na mój balkon w mieszkaniu. Rano sprawdziłem – nie przyleciał ladaco, zresztą to spory kawałek i pewnie by nie dał rady.

Jadę więc dziś tam ponownie. Może siedzi tam gdzie nie bądź, czeka i jest mu trochę głupio, że jak szczeniak wyskoczył na ulicę.

Zachciało ci się przygody, ladaco! Jakby ta, którą ja ci oferowałem dając ci życie nie była wystarczająco ciekawa. Może i nie była. Ale wiersz młody, nieznający ni świata ni ludzi małolat, cóż może o tym świecie ogromnym wiedzieć? Pewnie nawet jednej choćby książki nie przeczytał, nie spotkał jeszcze choćby jednego innego wiersza! Ach, młodość jest tak nierozważna …

Więc wrócić chciałem, znaleźć go, bo com zaczął, skończyć muszę.

Wiersz, jak cała ulica i jej mieszkańcy, po polsku nie mówi, tylko po angielsku. Więc tak go też i zapisałem, bo sam nie byłby w stanie inaczej siebie odczytać. A nie przystoi, by wiersz sam siebie nie rozumiał.

Melriches on Davie Street

Red is a very bold colour.

Independence is a very sweet feeling.

Davie in West End

has a human air to breath.

     *

Grocery store in the middle:

a place of business, of exchange

money for food. Our daily bread.

Bold ref sign starring at me

sitting by the window in Melriches Café.

That sign announces at Urbi:

“Davie Street Independent”.

     **

It is a busy street, few steps

from the beaches of the ocean.

People move by on the sidewalks.

Some hurry to somewhere,

others saunter about without aim.

They offer a smile, they talk

to each other, greet you with a nod.

Men dress like a woman nonchalantly;

women avoid covering themselves

with expensive jewellery gimmicks.

   ***

Their roles are interchangeable –

some men fancy macho style.

They scream with wardrobes:

I am butch and strong,

your dream fruit hanging from

low tree branches, ready to be picked.

But they scream like that

not to passing women,

but to the passing men.

And women understand their language

without a hint of animosity or jealousy.

    ****

A black crow hurriedly looks

around the cafè’s tables placed

on the side of pavement in search

of tasty morsels that fell to the ground.

They do not leave any tips for the waitress.

         *****

On a bench next to my café

a girl kisses a boy,

just when another glamorous boy

walks for his date with another boy,

and an elderly couple slowly strolls

holding trembling from age hands.

She is grey and her hips are not swaying,

he uses a cane to overcome the typical

aged hips constrictions – the price of experience.

     ******

The street is Home

to all that live here:

the young mother pushing

carriage wit her baby,

older man dressed casually,

with a big ring dangling

from his earlobe made from

stainless steel – it boldly

denotes that he is a macho man,

not a sissy adorned with shiny

jewellery from false gold and silver.

    ******

It is my home, too.

Yet, I have never lived on it.

Had addresses in many cities;

some were truly my homes for a while.

But none of them had a street

I had call: My Home.

I had always returned

here to her – to my street.

Close to my Mole Hill,

to my park I loved so,

the street of my soul,

where you can lose your poem

and find it the next day

waiting for you in an old

café on Davie Street.

(B. Pacak-Gamalski; Vancouver, 2025)

Słowa, litery, przecinki i kropki

Słowa, litery, przecinki i kropki

Zacznijmy od ogłoszenia na tablicy plakatów i obwieszczeń: ze wszelkich znaczków i znaków gramatyki interpunkcyjnej, moim najukochańszym jest wielokropek. Gdybym mógł nigdy bym zdania żadnego nie kończył, jak właśnie tak …

Miałem pisać o języku i o literach. Czyli sposobie zapisywania słów. Pozostawianie śladu po sobie, po epoce. I jakoś się to rozmyło, rozpłynęło.  Straciłem chęć kontynuowania tematu na papierze.

Nagle wiadomość o śmierci Urszuli Kozioł[i] poruszyła mnie bardziej niż się spodziewałem. Ostatecznie, gdy się tych dekad sporo nazbierało, to i do obcowania ze śmiercią i odchodzeniem poetów też można przywyknąć.  A jednak jej odejście właśnie spowodowało, że chciałem do tematu powrócić, że wydało mi się to ważne. Uświadomiło mi to, podkreśliło chwilowość wszystkiego, a na końcu nieodwracalnej samotności.

               Kozioł, Szymborska, Hartwig i muszę dodać tu koniecznie Lipską – cztery kobiety polskiej poezji jawią się w jej otwartej księdze, jak Cztery Wróżki, Pytie. Ale łagodne, ciepłe, otulone słowem Przemijania, ale i Trwania mimo. Dlatego właśnie słowa są tak ważne. Dlatego muszą być wypowiedziane, spisane. A zaczyna się zawsze od cichej rozmowy z samym sobą, gdy poeta jest twórcą i jest pierwszym słuchaczem jednocześnie. Wiersz jest przypominaniem o nietrwałości i o potrzebie pamiętania na przekór tejże. Te kobiety polskiej poezji stoją w jej otwartej księdze, jak wróżki, Pytie, ale łagodne, cieple. Otulone słowem Przemijania i Trwania mimo. A słowa są tak ważne, bo nie są skończone, nie są definicją, nie są pełnym dopowiedzeniem wszystkiego. Wszystkiego nikt nie wie.

Symptomatyczny – w tym temacie – jest tu wiersz Urszuli Kozioł ‘Bez zasięgu’ zaczynający się ni mniej ni więcej tak:

Przestałam podobać się sobie

i słowom

uciekają ode mnie

chciałabym już

nie być

prawdę mówiąc

tutaj już nie ma mnie

Słowa w przytoczonych wierszach są ich podstawą. W nich zawiera się treść pełniejsza niż w zdaniach. Aby bardziej to podkreślić można iść dalej i spostrzec, że w słowach jest sens – w literach nie ma nic. Dźwięki trudne do wypowiedzenia i zupełnie niemówiące. Tak, jakby stolarz nową nogę do krzesła porąbał na drzazgi i upierał się, że te bezużyteczne drzazgi są dalej nogą krzesła.

Szymborska w znanym i popularnym bardzo wierszu „Nic dwa razy” mówi:

Choćbyśmy uczniami byli

najtępszymi w szkole świata,

nie będziemy repetować

żadnej zimy ani lata[ii].

Wszystko to jest poniekąd zawierzeniu słowom bez uciekania się do opisowości, zawierzeniu ich mocy bezpośredniej. Mocy i – co jest tu niesłychanie ważne – nieodwracalnej prostej prawdy przekazu poetyckiego. Inne epoki innym podlegały prawom i potrzebom. Wykwintność, kwiecistość, alegoryczność opleciona wawrzynami antyku i zawieszona u szczytów Parnasu. Gdy dziś rozmawiasz z Apollem mów z nim, jak z przyjacielem o miłościach i ich zasadzkach, ale mów językiem dzisiejszym, nie antycznym. On zrozumie, ostatecznie jest bogiem.

Niemożliwość wejścia w światy nam obce, odległe, ta sama Szymborska cudownie opisała w wierszu o dwóch diametralnie innych i obcych sobie światach człowieka i kamienia:

Pukam do drzwi kamienia.

– To ja, wpuść mnie.

Nie szukam w tobie przytułku na wieczność.

Nie jestem nieszczęśliwa.

Nie jestem bezdomna.

Mój świat jest wart powrotu.

Wejdę i wyjdę z pustymi rękami.

A na dowód, że byłam prawdziwie obecna,

Nie przedstawię niczego prócz słów,

Którym nikt nie da wiary.

– nie wejdziesz – mówi kamień –

brak ci zmysłu udziału.

Żaden zmysł nie zastąpi ci zmysłu udziału.

Nawet wzrok wyostrzony aż do wszechwidzenia

Nie przyda ci się na nic bez zmysłu udziału.

Nie wejdziesz, masz zaledwie zamysł tego zmysłu,

Ledwie jego zawiązek, wyobraźnię[iii].

               W sytuacjach wyjątkowych, chwilach wielkiej nadziei, ale i wielkiego lęku słowa nabierają innego wymiaru, potrafią być kotarą, zasłoną swoich znaczeń, zaprzeczeniem, świadomym udawaniem. Przez to ‘udawanie’ ukazują absurd świata zewnętrznego. Są, jak kartka papieru czytana w odbiciu lustrzanym. Dlaczego (oczywiście, wiemy z praw fizyki dlaczego, ale przyznaję szczerze, że nie bardzo pamiętam sam i nie przejmuje się tym faktem, wystarczy mi świadomość, że nie jest to wada mojego wzroku) widzimy siebie jakimi jesteśmy: ten sam kolor oczu, te same brwi, kolor i fryzura włosów, lub ich brak, uszy gdzie trzeba, a kartka papieru z napisanym wierszem nie da się jednak odczytać w zwierciadle życia. Chyba, chyba, że pisana prostymi słowami, nieskomplikowanymi zdaniami. Bo słowa nawet pochylone, zgarbione, wywrócone – rozpoznamy.  Zrozumiemy, co chcą nam powiedzieć. Słowa pozwalają nam zrozumieć czym jest świat i Kosmos, są naszą Magna Carta edukacji i historii.

Julia Hartwig miała jeszcze silnie zakorzenione echa skamandryckie. Bezwzględnie fakt, że urodziła się z początkiem lat 20. ubiegłego wieku nie mógł nie pozostawić w niej silnej spuścizny Skamandrytów. Zostawił na wszystkich, łącznie z tymi, którzy uwielbiali Przybosia.  Jednocześnie przez fakt, że pisała jednak już w czasach o generacje później i bardzo, bardzo długie życie biologiczne i twórcze uratowała się od powtarzania tej samej, już archaicznej poetyki. Wpływy – tak; przypisanie ‘do roli’ – nie.  Jej poetyka wywarła na mnie silny wpływ wiele lat temu, wpływ pozytywny warsztatowo i emocjonalnie.

Pisząc wiersz o wododziale rzek na nizinie amerykańskiej między Pacyfikiem a Atlantykiem ta moc indywidualnych słów, wyłuskanych z otoczek bogatych zdań jest bardzo widoczna:

/……/

Jak uczcić to jedyne miejsce

okrzykiem ciszą

Stoję na dziale wodnym

jak na grzbiecie rozkraczonego bizona

oślepionego słońcem Deszcz wód

spływa na oba jego boki

A ja

gdzie przynależę[v]

               Ewa Lipska, poetka Nowej Fali jest mi najbliższa emocjonalnie i chyba językowo z wielu oczywistych względów.  Przede wszystkim dzieli nas ledwie jedna generacja, jedna dekada. Mamy wspólną pamięć epokową, wspólne przeżycia grupowe (społeczeństwa, narodu). Operujemy językiem tej samej epoki, którym opisujemy indywidualne widzenie świata i ludzi, kosmosu.

W skromnym zeszyciku poezji wydanym w Toronto[vi], który mi wówczas podarowała jest zaskakująco adekwatny do mojego tematu wiersz o języku właśnie i jego perypetiach w krajach dyktatorskich. Jeden fragment mógłby być mottem tego eseju.

Ufryzowana mowa

ginęła w rwących potokach.

Mówiono o wymianie głosek.

Gwałtownie ustawiono zapory mównic.

Na drzewach rozwieszano megafony.

Zjeżdżały wozy pancerne

z żonglerami słów.

Ale język słabł. Opadł z sił.

Szerzyła się epidemia afazji

Co więc mają Kozioł, Lipska, Szymborska i Hartwig z tym wszystkim wspólnego, jaki klucz do ratowania słów przed zalewem nadmiaru opisowej detaliczności narzucającej jednoznaczność zbyt wąską dla ogromnej przestrzeni pojęciowej czytelnika?  Przede wszystkim odrzucają spiż tematyki i warsztatu poetyckiego. Tej rycerskiej błyszczącej zbroi i szczelnej kolczugi.  Nawet Hartwig, bardzo z filozofią judeo-chrześcijańską związana, jest de facto autorką poetyckiej dekonstrukcji tego eposu. Jej epos uczłowiecza boga-Boga. Robił to podobnie nikt inny, jak sam ksiądz Jan Twardowski.

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą

i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą

i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości

czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą.

To właśnie przez nacisk na słowa indywidualne, które nigdy nie są do końca zdefiniowane. Słowa nie są po prostu zbiorem jakichś dziwnie i obco brzmiących liter, które same w sobie nic nie znaczą. Te inne jeszcze znaczenie zawiera właśnie poezja słów. Nie zdań, nie opisów-definicji, ale słów, które nigdy nie są do końca zdefiniowane w ramce 4x5x4x5.

Naturalnie, że wiersz ma swoją konstrukcję, swoje ramy właśnie. Wszak nie może być chaotycznym wodospadem wylewanej z miski poety wody. Tyle, by nie były one kajdanami, swą przeszłą, dawno wymarłą arte pro arte. Par maximum musi z każdą epoką nabierać znaczeń adekwatnych do rozumienia człowieka i świata.

Są wartości nieprzemijalne i są wartości, które czas pozbawił tego przymiotu. Słowo musi zachować swoją czasową, współczesną adekwatność. A poetyce nic tak nie pomaga, jak utrwalenie ziemi niczyjej, przestrzeni, którą mogą wespół używać na biwakach literackiej przygody poeci i czytelnicy: woda i ląd, które bez siebie istnieć nie mogą. Obrzeże jest pojęciem idealnym, bo zakreśla wspólną przestrzeń obcych sobie światów, żywiołów. Podobnie polany pod lasem, które nie są jeszcze ani lasem, ani już łąką dziką. Coś, co nie jest do końca, niecałkowicie.  Obrzeże, pogranicze? Tak, bo jesteśmy tu chwilę tylko, moment. Jest Kosmos niczym nieograniczony, niepojęty i jest nasz osobisty, który starcza ledwie na te obrzeże, polanę. Nie ma ni czasu ni potrzeby by nazwać wszystko ‘od a do zet’. Wieże z kości słoniowej opustoszały.

Miałem pisać o swoistej ‘językologii’, ucieczce od znaczeń kropek, przecinków, od sylab, zgłosek. Ucieczce od narzędzi, które same w sobie znaczenia nie mają. Są puste, bezdźwięczne, przerywniki wypełnione ciszą. I o ile są w tym podobne do znaczenia ciszy (pauzy) w muzyce, o tyle w poezji zwłaszcza tworzą często przestrzeń eliminującą delikatna siatkę wieloznaczności, dopuszczalności interpretacyjnej.  Bo wiersz ożywa wszak naprawdę dopiero czytany przez indywidualnego odbiorcę-czytelnika, gdy zderza się z całym mikrokosmosem emocjonalnym tegoż czytelnika. Kosmosem nieprzewidywalnym przez autora. I z tego zderzenia, jak przy jakimś zderzeniu się dwu planet lub gwiazd – powstaje nowy świat, nieznany przedtem ani przez poetę, ani przez czytelnika.

Skąd znalibyśmy cudowną historię Gilgamesza i Enkidu spisaną w tych właśnie archaicznych językach Sumeru i Akadu, gdyby nie odnaleziono w ruinach Uru tychże tabliczek spisanych na długo przed Zaratustrą? Praojczyzny pierwszego systemu języka pisanego. To już nie pismo obrazkowe, to alfabet.

Piękne są formy zapisywania języków prastarych, archaicznych. Od Egiptu, przez całą Mezopotamię, Persję, po doliny Gangesu, Brahmaputry i Indusu i wreszcie do starych Chin i Dalekiego Wschodu.  Słowa nie są w nich porąbane niczym kawałek drzazgi podpałkowej jakimiś gramatycznymi kreskówkami pilnującymi by były jednoznaczne, bez wątpliwości, bez możliwości interpretacji. Przecinki, dwukropki, wielokropki, pauzy i średniki to bezwzględni strażnicy wiezienia wyobraźni. W tym świecie otoczonym fosą i murem nie ma mowy na dopuszczalność innych znaczeń, innych emocjonalnych łączy. A przecież emocje to kosmos nieogarniony i zmienny. Wartki, jak woda, a nie statyczny, jak skała. A jeśli skała to właśnie w formie ognistej lawy, płynna. Emocje to rzeczywistość niestateczna, nietrwała, ale niezbędna dla poezji, dla twórczości. Dla pełnego życia.

Pary siedzą cicho na ławkach w mroku

nadchodzącej szybkim krokiem nocy środkolata.

Przekwitły już pierwsze i drugie kwiaty wiosny,

świeżości pierwszych letnich dni. Coraz więcej

kolorowych owoców, coraz mniej płatków kwiecia.

Jest jeszcze ciepło. Pary siedzą na ławkach, spacerują

w półmroku trzymając się za ręce. Mówią coś głośno,

chcą zagłuszyć tym mówieniem lęk nadchodzącej rozłąki,

lub nie mówią nic prawie ściskają swoje ręce silniej,

wtulając się szczelniej w ramiona słodkiej chwili.

Lęk przed samotnością, przed nocą, przed jesienną słotą.

Nieusprawiedliwiony może, może nie do końca rozumiany –

ale zawsze obecny, natrętny, obok, za każdym mijanym pniem.

/B. Pacak-Gamalski, 2025/


[i] 20 lipca 2025, w wieku 94 lat

[ii] https://poezja.org/wz/Wislawa_Szymborska/106/Nic_dwa_razy

[iii] wiersz „Rozmowa z kamieniem”

[iv] https://timenote.info/en/Julia-Hartwig

[v] frag. wiersza „jak uczcić miejsce” (wyd. Sic, Warszawa, 2002)

[vi] oryginalnie w samizdacie w Warszawie przez Niezależną Oficynę Poetów i Malarzy w 1985 – ja korzystam z bibliofilskiego przedruku w ilości tylko 200 numerowanych egzemplarzy przez Master Printing. Poetka ofiarowała mi wówczas w Toronto ten egzemplarz z numerem 27. Fragment wiersza z cyklu ‘Wielkie awarie’

Sunshine Coast allure – Czar Słonecznego Wybrzeża

Sunshine Coast allure  – Czar Słonecznego Wybrzeża

Onegdaj. ledwie kilka tygodni temu przyleciały z wizytą do Vancouveru dwie przemiłe dziewczyny, mama z córką – Elżbieta i Zuzanna. Przyleciały pobyć z mieszkającym tu synem, moim przyjacielem. I spędzili razem dwie kilkudniowe wycieczki na zaczarowanym Sunshine Coast – pod namiotem, pod gwiazdami. Ich opowieści, zdjęcia stamtąd, moja pamięć tego miejsca taki obrazek mi wymalowały. Spisałem go, bo piórem lepiej chyba władam niż pędzelkiem.

Ognisko

dedykuję Elżbiecie i Zuzannie

Tetmajerowsko tak jakby?
Chmury, grzbiet i granie skalne?
Niech tam nawet! Ja, ona, on, ty.
Kosmos pędzi bezustannie.


Jak halny po stokach, grzbietach;
od ust do ust, śmiechu, szlochu,
na pędzących gdzieś kometach
sypie ziarno nam po trochu.


My, śmieszne ptaki historii,
dziobiemy te okruchy roześmiani,
zapłakani, przerażeni, zachwyceni.
W górach, chmurach i na ziemi.
Bośmy jednak trafem losu ciągle
do niej przytroczeni, zamyśleni …


Wieloryby nam śpiewają
gdzie cykady noca grają,
iskra zrywa się do lotu
tak zwyczajnie, bez warkotu
autobusów, samolotów.
Posiedzimy jeszcze chwilę
przy gasnącym już ognisku,
by spamiętać chociaż tyle
zanim zniknie wszystko w błysku.


/Bogumił Pacak-Gamalski, Kanada, sierpień 2025/

The Fraser River – giver and taker of life

The Fraser River – giver and taker of life

staľә

The Big River, now called Fraser; grey, fast, deep.

Charted but wild. The entire land locked

by mountains, ocean and artificial line called

border – yet, there too, right on the other side of

that invisible line, lies another wall:

the Cascades. Between these two walls is She, staľәẁ.

The vein carrying the lifeline of the Valley.

Called today a Fraser Valley. Living river,

like a huge Snake of Life, of good and bad.

staľәẁ the Lifegiver, and staľәẁ the Lifetaker.

/B. Pacak-Gamalski, 07.2025/

Chopin, słowa, płatki i liście tańczące

Chopin, słowa, płatki i liście tańczące

Walce i liście

Wszystko śpiewa. Jak muzyka Chopina.

A czym śpiewa muzyka Fryderyka?

Jego muzyka śpiewa miłością,

śpiewa płatkami kwiatów,

wirujących piruetów w powietrzu.

Śpiewa o Tobie, o naszej Miłości,

śpiewa o nich i ich miłości.

Kim są? Parą zakochanych.

Parą chłopców, parą dziewczyn,

parą pani i pana o zmierzchu, z rana.

Skąd? To doprawdy zupełnie nieistotne!

Może z Lasku Bulońskiego w Paryżu?

Może z chatki koło Szafar na Kujawach?

Z Central Parku w Nowym Jorku,

lub z Hyde Parku londyńskiego?

Ach, z warszawskich Łazienek przecież!

Może stamtąd, może stąd.

Lecz na pewno są z drzew

 i kwiatów, z chmur i ptaków.

Tańczą pasażami na klawiszach

forte mocne i ciche piano.

Klawisze czarno-białe, niczym

surdut i koszula z mankietami

z brabanckiej, misternej koronki.

Czarno-białe schody pnące się

do komnat pełnych lędźwi i westchnień.

A ja siedzę tu, w Parku Królowej

 w Nowym Westminsterze.

Po drugiej stronie Wielkiej Wody,

 gdzie wielkie cedry pną się.

Wrony chodzą obok zamyślone,

dostojne i wiewióry biegają,

jak dzieci goniące się po trawie.

Jakaś para rozłożyła chustę i koszyk

pod tują, jejmością przysadzistą.

Jedzą kanapki i owoce. Kto wie,

może to ci, którzy spóźnili się

na śniadanie na trawie Maneta?

Wieczór się zbliża lipcowy, ciepły.

Myśli odjeżdżają na bujanych konikach drewnianych,

na grzbietach książek jeszcze nie napisanych.

Wiersz oparł się o drzewo plecami, patrzy w dal.

Zamyślony głęboko? A skądże!

Gwiżdże sobie wesoło, jak Sowizdrzał.

I tylko dźwięki twego walca Fryderyku,

niesionego opuszkami palców letniego Zefirka:

jak słodkie płatki róż, jak szabelki żółtych

fryzur słoneczników i drewnianych żołnierzyków.

W kościółku wiejskim na Podniesienie

grają dzwonkami leśnych konwalii,

ministranci z różowymi policzkami tańczą,

jak łabędzie: jeden czarny, drugi biały.

Zamknę notes, pisać więcej nie trzeba.

Pójdę echem tych dźwięków do walca,

by wirować ze światem płatków kwiatów.

/B. Pacak-Gamalski, 17.07.25, Canada/