My Canada – A Tribute

My Canada – A Tribute

VANCOUVER

My Canada from ocean to an ocean, from the shores of Atlantic to the shores of Pacific, from Halifax to Vancouver. My Canada intrinsically tied to my John, our Love; his gift to me. Through our meeting and romantic story straight form the pages of Petrarka ‘Beatrice”, from the ancient lovers of Greeks and Macedonians, of Mesopotamians, of Sumerians.

Would I have loved thee if I never met John? Likely, for what there is not to love about thee, Canada? But it would have never consumed me as much, would have never made me such a fervent and ardent lover of this country. My personal private love of John’s Canada for ever etched in my soul and mind.

Halifax Atlantic Fleet

Let’s start with were it all begin in earnest, from our first own home belonging only to us. We met and fell in love almost on the slopes of towering peaks of Rocky Mountain. But it wasn’t till 1994 when we came here, to Greater Vancouver to start a new life in our first own apartment – our Home. On Capitol Hill in North Burnaby. But truly – for us here it is just one big Vancouver. A galery past and recent pictures of that amazing city on the shores of Pacific.

I just noticed that most of the pictures are of people much more than places … . But it is true – it is the people dear or important to you that makes a place – Home. A true home. Where you ar not a tourist, you belo g there, you are IT. My family, dear friends from work and my art promotor activities with poets, actors, musicians from Canada and Poland.

and Atlantic with Halifax – where it all begun for Canada, for entire North America de facto.

Thus end my own journey across the continent, from West to East, and back to West. My Journey of Love, love gifted to me by my own personal love, John. He was, still is in some way, my love to Canada, love of Canada. It begun some odd forty years ago. It didn’t change, it grew stronger perhaps. In a world of growing tensions, being ripped apart, sold to the highest bidder by two megalomaniacs, one from New York and Florida, other from murderous shadows of Kremlin – this country remained true to it’s Canadian core: polite, smiling, carrying. My Canada – a gift that I received from John. Gift of love to good, country, good people. Caring – as he was.

Ballada włóczykija

Ballada włóczykija

Siadamy na parapecie okna – ja i Zosia Nałkowska. Patrzymy, obserwujemy ulicę i przechodniów. Ona wie, że na mnie to nie robi wrażenia, ale siada zalotnie i poprawia uważnie szwy na nylonowych pończochach. To jest jej bardziej potrzebne niż mnie. I doceniam to, nie uważam za próżność.

Obserwujemy, jakie zmiany zaszły w polu jej widzenia[i]. Postrzega, że zauważyłem tą niewinną czynność poprawiania pończoszek na jej zgrabnych, długich nogach. Grozi mi palcem filuternie i śmieje się:

Ja wiem, że na was to nie robi znaczenia, wy nawet nas nie zauważacie, a nam zapach flirtu jest bardzo potrzebny. Chcemy być zauważone.

Pani Zofio kochana – takiej kobiety, jak pani jest niemożliwością nie zauważyć – odpowiadam w proteście.

Nałkowska poważnieje trochę, odwraca wzrok do szyby i patrzy, gdzieś w dal:

Naturalnie, że macie nienaganne maniery. Jak Andrzejewski, jak Iwaszkiewicz, ale to tylko maniery a nie potrzeba życia, mój drogi panie.

Po krótkiej chwili milczenia mówi tak, jakby mówiła do siebie, nie do mnie:

Wie pan, to ciekawe, bo wy jesteście bardzo podobni do nas czasem, w szyku, geście, w uwielbianiu niewinnego flirtu. A Marysia Dąbrowska, która winna być do was podobna – kompletnie na te falbanki uwagi na zwraca. Mmmm, ciekawe zaiste.

Właśnie miałem jej starać się to wytłumaczyć, odrzucić na bok banalność starych spostrzeżeń. Odwróciłem twarz do niej … i nic. Nie było śladu po niej. Rozpłynęła się we mgle czasu.

Ciekawe jakby potoczyłaby się moja rozmowa z Gombrowiczem w Warszawie czy w Buenos Aires? Niby tak, niby napisał ten „Kronos”[ii], tak chroniony przez Ritę, skrywany, że gdy wiele lat po jego śmierci w końcu go wydano prawie cały literacki półświatek padł na kolana: co za szczerość, co za odwaga (po śmieci, co prawda, ale chyba odwaga, bo spiż mógłby się nieco ukruszyć). A ja mam tyle do niego pytań, na które ani w Kronosie ani w Dziennikach nie odpowiedział. Nie wiem, co jest w sumie ważniejsze: fakty czy przemyślenia? Gdzie jest granica etyki, a gdzie tylko szablon środowiskowego savoir faire?

Gombrowicz był wielkim pisarzem, full stop. Więc musi być pytany, rozpatrywany inaczej. Skandalik tu i tam, portowy chłopak na randce ze starzejącym się pisarzem, lęk o tantiemy i opinie – to ważne.  I jednocześnie tylko drugorzędne. Istotne jest wejrzenie, podglądnięcie jego intelektualnej, filozoficznej barwy.  Intelektualiści akademiccy często nijak nie potrafią zrozumieć intelektualizmu artysty. To się odbywa na innych zupełnie piętrach. Pisarz (niekoniecznie literaci, których jest dużo więcej) prowadzi nade wszystko nieustanną dyskusję z samym sobą. I stały głód życia, nigdy niezaspokojony.

A przecież rozmów z Nałkowską ani z Gombrowiczem nie odbyłem. Zmuszony jestem, nolens volens, na własną wiwisekcję, własne poszukiwanie siebie, kim jestem często podświadomie, w czasie samotnych spacerów i poza ścianami mojego mieszkania, a niezauważalne dla mnie publicznego.

               Naturalnie, że żyję. Przejechałem znów cały kontynent, by to życie ożywić, odnaleźć nasze ślady. Ślady naszej miłości, twoje ślady. Twojego uśmiechu, twojej dobroci. Spić z twoich ust czarę mojego szczęścia, które miałem, znałem. Nawet w dni niepogody wiedziałem, że je mam. W dni niepogody było też pogodnie, w dni zimowe było ciepło.

Wszystko, co robię pozostaje niedokończone, a constant jest tylko pustka. Przeraźliwa, obezwładniająca. Wszyscy wokół są mili i dobrzy, a mimo, że znam ich – mówią gwarą dziwną, trudno rozpoznawalną, zagmatwanymi metaforami. Monette[iii] mi to przypomniał.

Więc siadam i ballada jakaś spływa na kartkę spod długopisu w formie sobie tylko znanej. Pisałem tak, jak bardzo dawno temu na kawiarnianych serwetkach w kafejkach mojej, nieistniejącej już też, Warszawy.  Słowa po słowie, bez zwracania uwagi na formę, konstrukcję. Ballada, jako forma śpiewana przy ognisku, butelce wina. Obok ten chłopak lub ta dziewczyna. No właśnie tak.

Apetyt na czereśnie

Jest głód jeszcze

– a brak apetytu.

Jeszcze nęcą czereśnie,

że nie za późno, nie za wcześnie,

choć nie wiem, czy to nie we śnie.

Z zapomnianych nocy letnich,

Szekspirowskich westchnień, żądz.

Niedosycenie świata,

znudzenie śmiercią,

która się ociąga –

– tragizm ubrany w suknię farsy.

Śmiech, jak zgrzyt zardzewiałego

gwoździa na szybie okna.

Ależ tak, wiem:

te czereśnie jeszcze,

jeszcze płatki dzikiej róży,

jak wargi drżące,

spocone lekkim syropem

woni i obietnicy. Czego?

Dzwoni telefon. Odbieram: słucham.

Dzień dobry, tu Stamtąd. Miał pan wrócić, czekam, a po panu nawet śladu. My tu wiemy: i czereśnie i róże są na dole i są w górze. I wargi drżące, lepkie – ale miał pan być, trzeci sezon mija. Co z tego, że czereśnie?  Pestki nawet nie zostały. Róże, jak wargi rozchylone? Proszę przyjeżdżać, lub zwrócić cenę biletu. A róże proszę pana nie mają warg, tylko płatki.

I trzask, słuchawka upadła na widełki i rozmowa się skończyła. Kto dzwonił, skąd dzwonił? Bies czy anioł? Pojęcia nie mam. Takie telefony, co się kładzie słuchawkę na widełki nie mają wyświetlacza numerów, które dzwonią. Nawet nie wiedziałem, że mam jeszcze taki pod ręką. Widać miałem, bo rozmawiałem?

(pisane innym razem i odnalezione w notesach – na ten sam temat)

Niecierpliwość rosnąca każdego dnia, przysypiająca krótkimi nocami z nadzieją, że jutro będzie lżej. Oczywiście nie jest.

Wyszedłem na spacer, rzecz zwykła. Nie wziąłem parasola. a siąpi. Naturalnie, że nie jestem z cukru, nie roztopię się. Ale jestem okularnikiem i te protezy wzroku zaraz spryskane kropelkami wody – i zły humor popsuł cały spacer.

Zachodzę do znajomej kafejki obok, zamawiam expresso. Dobre. Mocne, jak siekiera. Czy pomaga? Raczej nie, ale trzeźwieje i przywraca do rzeczywistości, tej powypadkowej. Może nawet nie tej pół-inwalidzkiej rzeczywistości po wypadku, a po prostu zwyczajnej rzeczywistości starzejącego się samotnego pana. Starzenie, jako-takie też mi po prawdzie nie przeszkadza. Tylko ten tytuł ‘samotnego’ jest przykry, niespodziewany, nieoczekiwany.  Czy Gombrowiczowi dokuczała samotność? Z Ritą musiał być samotny, nie była jego miłością, pasją. Była – i to wszystko. Tak, jak byli chłopcy z portowych dzielnic. Im więcej ich było – tym bardziej samotność dokuczała. Nie miał tego luksusu pasji i spełnienia, jaka była udziałem jego dobroczyńcy literackiego – Kota Jeleńskiego.

A ty, jaki jesteś? – pytam siebie. Odpowiadam Johnowi, mojemu Chłopcu, odpowiadam zapisem z pierwszych tygodni od jego odejścia. Może miesiąca, dwóch. Nie mam dokładnej daty tego zapisu, ale łatwo z tekstu mogę to kalendarzowo określić. Mówię mu, że był architektem ‘mnie’, jakim jestem, nie odrzucając niczego z mojej konstrukcji wcześniejszej – dobudował piętra, pokoje, wykusze.

               Wiosna. Jest ciepło. w alejach parku rozmawiam z Tobą. Miła rozmowa. Dodałeś mi znowu otuchy. Nikt, tak jak Ty, tego robić nie potrafi. Twoje naturalne ciepło i dobroć są zaraźliwe. Jesteś jakimś dziwnym mnichem, który bez hałasu, heroizmu po prostu daje siebie. Tak zwyczajnie, trudno to nawet zauważyć, bo jest tak naturalne, jak oddech powietrza.

Ale brak mi strasznie Twojej fizycznej obecności. Przynosiła spokój mojej skołatanej głowie, kłębowisku myśli. Wprowadzała ład.

Zabierałeś tak mało miejsca w świecie. Niezauważalny pyłek na drodze, maleńki trybik w wielkiej maszynie. Gdy ja zmagałem się z tymi wielkimi kołami historii, ty po prostu dbałeś, aby kawa była smaczna, a obiad ładnie podany. Dzięki tym drobiazgom ta wielka deus ex machina mogła funkcjonować.  Teraz, bez tego maleńkiego trybiku maszyna zatrzymała się. Zatrzymał się mój świat – ten wielki i ważny świat. Bez tego jednego trybu wielkie koło Historii stanęło w miejscu. I jestem zagubiony.

Czasem, w momentach najzimniejszych otulam się szalikiem naszych wspomnień i jest cieplej, mogę funkcjonować.

Czy to coś zmienia, czy odpowiedziałem na poszukiwania Gombrowicza? Znalazłem piętro, gdzie funkcjonuje umysł i duch artysty?

A może wystarczy kubek

dobrej czarnej kawy

z Buenos czy z Warszawy

może wszystko jest jak czubek

wiedzy niedostępnej , trwałej

która wiemy że jest.

Poeta zrobił gest

czułości pełnej i całej.

Jakaś konkluzja, kwintesencja życia i jego sensu? A skądże! Życie polega na pytaniu, na drodze, na ruchu. Szukaniu siebie. W tym Gombrowiczowi pisanie ‘Kronosu’ bardzo pomogło. Trzeba te wszystkie detale zapisać, by między linijkami tekstu znaleźć część siebie. Ten opis zdarzeń i czynności do pewnego stopnia jest bezużyteczny dla zrozumienia, kim się jest. Zwykłe pamiętniki lub dzienniki są dobre dla badaczy, którzy muszą wszystkie filiżanki, kubki i krawaty ułożyć równo na długich półkach w chronologicznej ciągłości.

Dla zrozumienia, kim twórca był – są kompletnie bezużyteczne. Wiadomo, że życie musi być wypełnione czynnościami: trzeba wstać z łóżka, wypić kawę, podrapać się po głowie i po  … tak, tam też, po dupie.  Pójść do pracy lub na spacer. Ale najistotniejszym zajęciem jest poszukiwanie siebie, uczenie się siebie, poznawanie siebie.

Kilka miesięcy temu napisałem wiersz krótki, który wtedy wydał mi się pozytywnym zrozumiem, gdzie jestem w tym momencie. A to nie przykuwa kajdanami do celi, przeciwnie – daje solidne zrozumienie się w tym etapie życia. Samookreślenie.

Coś się przebudziło we mnie,

jakaś uśpiona joie de vivre,

jakiś prezent życia, może zryw

co było, przetrwało niezmiennie.

Przez dzieciństwa łąki nad rzekami,

przez młodości loty nad szczytami,

po dojrzałość rozerwaną oceanami,

aż do czasów, gdy zostajemy sami.

Poszukiwanie siebie, uczenie się siebie jest bodaj najcenniejszym zajęciem twórcy. Poemat, fuga, balet, obraz nie musi być źródłem wiedzy dla publiczności o prywatnym ego twórcy. Zawierają w swej formie przekaz czysto artystyczny, czytelny na różne sposoby przez odbiorcę.  Ale dla badacza twórczości X lub Y są możliwością spojrzenia przez dziurkę od klucza we wnętrze twórcy, wnętrze duszy tego artysty, ujrzenia go In statu nascendi. Dla twórcy – a byłbym ryzykował twierdzenie, że jest to proces uczenia dostępny dla każdego człowieka i bardzo pomocny w mierzeniu się z wyzwaniami życia – to niezbędny proces poznawania się, odkrywania tego centrum, jądra, kim jesteśmy. Gdy odkryjemy tą drogę, to o ileż bezpieczniej przetrwać wielkie burze i kataklizmy życiowe. To nasz azymut i busola.


[i] Zofia Nałkowska przez wiele lat prowadziła Dzienniki i szereg jej nowych zapisów zaczynała od zwrotu: i znów zaszła zmiana w polu mojego widzenia.

[ii] „Kronos”. Witold Gombrowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2013, s.460.

[iii] Paul Monett – poeta i pisarz czasów epidemii AIDSa w Ameryce Północnej.

ne me quitte pas …

ne me quitte pas …

 Ne me quitte pas,  ne me quitte pas śpiewa Simon[i]. Stara piosenka Brela otwiera świeże rany, otwiera wielkie, okrągłe oczy smutku. Nie odchodź … . Te dni okrutne, gdy odszedłeś. Jakże samolubnie ty sam, beze mnie. Dlaczego? Przecież mogłem być czulszy, słodszy, wierniejszy. Powinieneś, mimo tych wszystkich moich braków i ułomności, docenić naszą wspólną miłość, naszą a nie tylko Twoją lub moją i zabrać mnie w tą inną, nową drogę.

Tutaj, teraz bez Ciebie? Myślałem, że tu, w naszym najdłuższym pobycie i najsłodszym domu w Vancouverze znajdę smutno-sentymentalny uśmiech, odpoczynek, czas na refleksję. Początkowo nawet wydawało mi się, że tak jest. Nawet ciepło było i serdecznie na wycieczkach wspólnych z serdecznym przyjacielem. Rozmowy o życiu, o muzyce, troska o jego młodość by znalazł to, co w życiu najważniejsze, co mu nadaje sens najgłębszy. Miłość romantyczną.

Ale jestem już tylko skorupą i echem słów dawno wypowiedzianych, historii dawno przeżytych i ścieżek, gdzie trawa zarosła moje ślady. Tak, jak ślady nagich stóp moje i tego przyjaciela na piasku plaży, gdzie chodziliśmy. Zabrała je fala przypływu.

A rady? Rady dawane tym, co żyją mogą męczyć i nudzić po jakimś czasie. Nudzić adresatów. Wszak oni żyją teraz i tu, a ja mówię głosem z przeszłości.

Laisse-moi devenir

L’ombre de ton ombre

L’ombre de ta main

L’ombre de ton chie [ii]


ne me quitte pas

nie opuszczaj mnie

nie teraz jeszcze

miłość ciągle trwa

nie zostawiaj mnie

w tych lasach zieleni

szmaragdowym morzu

gdy kwitnie nasze życie

nie będę szlochać więcej

ni przeklinać dni i nocy

świeże kwiaty przyniosę

kochać będę miękcej

co jesień nam da

przyjmiemy jak dar

minut kilka jeszcze

ne me quitte pas

(B. Pacak-Gamalski, 03.05.25, New Westminster)


Mówiłeś do mnie, że ja jestem Twoim domem. Kłamałeś? To, dlaczego wyszedłeś i dom opuściłeś? Cóż dom zresztą? Deski tylko i meble. Nawet książki moje cóż? Są we mnie i tak, nowych stron już nikt nie dopisze. Obrazy? Tych kształt, odcienie i barwy też na pamięć znam. Więc, gdzie poszedłeś lekko by się razem szło, bez ciężarów, bez bagaży.

Podaj mi rękę, niech będzie jak most przez zatokę, ja po nim przejdę na Twój brzeg. Ta rzeka pod oknem moim teraz, rzeka, za którą jest nasz stary dom, jest tak szeroka, jak ta zatoka dzieląca Halifax od Dartmouth. Chcę na ten drugi brzeg do Ciebie przejść. Mówisz, tłumaczysz smutno, że tam jest pusto i nie ma nic. Nie prawda. Tam jest nasza miłość. Podaj mi dłoń i pomóż przejść na tamten brzeg i pusto nigdy już nie będzie nam. Zbudujemy tam wiszące Ogrody Semiramidy, gdzie ptaki będą śpiewać o miłości. I już nigdy nie będę sam.

Kamienne forty budowałem na dzikiej plaży nad Atlantykiem – nieme pomniki naszej miłości w Lower East Chezzetcook. Miesiącami toczyłem głazy, kamienie i kłody przez fale naniesione. Czy sztormy przetrwały? Nie wiem. Ale miłość nie może być samotna. Miłość musi mieć partnera. Więc wróć, podaj mi ramię i pozwól na Twój brzeg tutaj przejść. Ne me quitte pas.


[i] Ne Me Quitte Pas (Audio) – YouTube Music

[ii] frag. ostatniej zwrotki piosenki we francuskim oryginale

Róża Wiatrów – The Compass Rose

Róża Wiatrów – The Compass Rose

Since I moved back home to Vancouver a flurry of meetings, talks and just walks trough that amazingly beautiful city took me away from my grief and my feelings of end of times. My times, of course.

But very recent accident made me hardly movable and confined to home and limited short walks in the vicinity. In the wee hour between sleep and being awake talks with those, who are gone: John, my parents, friends … And than, just a few seconds later, when you are fully returned to reality – the painful knowledge that they are just ghosts, workings of different parts of your brain. That ‘return to reality’ hurts. It is just like for brief moment you have to re-live it all again.

But it is a good reminder. You are always alone with your grief. New connections do not replace broken ones.

In the ancient times there was a concept of Compass Rose – a drawing representing major winds. In the Old Testament the winds refer to land of Elam habituated by people of the brother of Jacob. In ancient Greece that concept was known and used as an aid to safe sailings and returns in navigation and was described from Homer and later historians.

My Rose of Winds, my Compass takes me back to my shores of pain and Loss.

Róża Wiatrów, antyczna od czasów Homera i biblijnego proroka kraina Elamu, do którego wypędzeni z niej zawsze znajdą drogę powrotną.

Tak i ja znajduję po wczesnym zagubieniu, zauroczeniu, zachwycie moim ukochanym Vancouverem. Naszym ukochanym gniazdem miłości i szczęścia. Moim i Johna. Ale Johna nie ma już. Jestem ja i moja Strata, mój Ból. Niedawny wypadek bardzo ograniczył moją mobilność do powierzchni mojego mieszkania i najbliższego sąsiedztwa. Obudziło mnie to też z naiwnego snu nowych przyjaźni, odnowionych koleżeństw i związków. Spotykałem w ostatnich ‘szarych godzinkach’, kiedy już nie spisz a jeszcze nie jesteś przebudzony, twarze wszystkich tych, którzy z mego życia odeszli na stałe. I w tych momentach, sekundach tej realizacji – przeżywałem ten ból na nowo. To było bardzo trudne. I może potrzebne. By zrozumieć, że mój czas się kończy, a nie zaczyna. Że nowe znajomości, może nawet przyjaźnie nie są zastępstwem tych, które odeszły na zawsze. Czas wracać do Elamu.

Gérard Dicks Pellerin

Old tree

I’m watching the dark grey waters

of mighty Fraser River on the approaches

 in its muddy delta to North Pacific.

Noon hour, sunny and warm, circles

silvery, light filled stories on its moving

surface like on a back of huge, arched

spines of ancient fish, that remembers

ancient times before the end of times.

Light green leaves of trees lining the shores

dance in the breeze of the spring air.

They hum: we are back, we are back

from a long sleep of the winter.

We are re-born again, and not stopping

the humming, they ask me: are you?

But my green in no longer of light hue;

my roots got stuck in the autumn,

my branches are heavy of thought

and of past springs, summers and winters.

I mourn the birds that used to build nest

on my arms, sing songs of love.

One season they did not came back

and I have not seen them ever again.

I missed them, sighs the old tree.

I sigh, too.

Where are they gone, the birds of my spring?

The time comes when old trees are like old people,

alone in their solitude.

One day, they know, the mighty river will float

the fallen trunks to the edge of time,

to the ocean of primordial waters.

(B. Pacak-Gamalski, 13.04.25, New Westminster)

Róża Wiatrów

Oto jestem sam,

jak wyspa otoczona

Wszechświatem

obcych gwiazd

i konstelacji,

Galaktyk

uczuć, miłości

i tęsknoty

Róży Czterech Wiatrów.

Moje Elam,

mój dom obiecany

tęsknotą Róży,

rozebrano na cegły,

skruszone czasem

wygnań i powrotów

drewniane bele

libańskich cedrów.

Oto jestem sam.

Z twarzami umarłych

w przegrodach głębokich

podróżnych torb,

stukam laską

w kamienne posadzki

peronów historii.

Słucham pieśni płaczek

nad trumnami kochanków.

(B. Pacak-Gamalski, 13.o4.25, New Westminster)

Muzyka i Miłość – nasiona boskości

Muzyka i Miłość – nasiona boskości

Więc straciłem przez ten nieszczęsny wypadek kilka dni temu możliwość bycia na tak oczekiwanym koncercie w Bell Art Centre w Surrey. Bilet dawno już kupiony i kolejne (ileż to już razy?) spotkanie z Chopinem i jego Drugim Koncertem Fortepianowym z Orkiestrą. De facto pierwszym, tyle że numery opusów pomieszane przez różnice dat publikacji. To zresztą nie istotne. Kocham ten Koncert tak strasznie związany z ukochanym Chopina, miłością jego całego prawie życia. Tytus Woyciechowski – monumentalna postać w biografii, ale i twórczości Fryderyka.

Sztuka bez miłości, zwłaszcza miłości tragicznej, istnieć nie może. O, wariacje różne, ronda i fugi można pisać intelektem. Koncerty, ballady – domagają się duszy i serca. Naturalnie talentu i znajomości tej sztuki bezwzględnie. Fryderyk wszystkie te elementy miał, więc – voila!

Potem w domu, liżąc rany (nie dosłownie, brrr) słuchałem z mojej kolekcji kilku lubianych kompozytorów i wykonawców.

Dużą przyjemność sprawiły mi nagrania Praskiej Orkiestry Symfonicznej dzieł Szostakowicza[i]. Co prawda nie ma tam jego najsłynniejszej kompozycji, monumentalnej Symfonii z czasów obrony Leningradu w wojnie sowiecko-niemieckiej[ii] , ale jest to dość dobry przegląd całości kompozycji Szostakowicza. Zaskoczyło mnie bardzo, nie pamiętane z wcześniejszych czasów, allegro z Symfonii nr 9 – zupełnie jakbym słuchał fragmentów muzyki Gershwina z ‘Amerykanina w Paryżu’!  Zdumiewające powinowactwo. Nie będę tematu rozwijać, bo musiałbym jakiś badania tematu porobić, a … nie bardzo mi się teraz chce.  Marnie sobie za te teksty płacę, to mam prawo być czasem leniwy, LOL.

               Jak już słuchać muzyki z nagrań zacząłem, to i kontynuowałem te zajęcie nieco dłużej. Jest urocza, piękna płytka CD z nagrań wspaniałego koncertu na żywo zorganizowanego przez Luciano Pavarottiego w amfiteatrze w Modenie na rzecz pomocy dla dzieci w Bośni[iii] Pamiętam to niesamowite przedstawienie, z Dianą Księżną Walii, która bardzo poparła koncert. Wspaniali wykonawcy ze wszystkich rodzajów muzyki: od opery i pieśni religijnych, po rock, jazz, Negro spirituals. To było niesamowite z tą atmosferą czegoś niepowtarzalnego, ważnego.

I ciarki mnie przechodziły słuchając fragmentów tej muzyki. Zetknięcie z boskością.  Odczułem to wyraźnie w Ave Maria Schuberta w wykonaniu Pavarottiego i Dolores O’Riordan.  Przyznaję, że tą sama boskość znajduję w skomponowanych wiele lat później utworach poświęconych Marii matce Chrystusa przez[iv]Andrzeja Panufnika i jego córki, brytyjskiej kompozytorce Roxanie Panufnik.

Więc ta boskość dotykalna omal w Ave Maria Schuberta i boskość w słynnej arii z ‘Turandota’ Pucciniego – Nessum Dorma. Oba utwory w wykonaniu Pavarattioego (przyznać trzeba, że był genialny) ale ze znacznym współudziałem Meat Loafa, Michaela Boltona, Dolores O’Riordan, Bono i innych. I ta całość właśnie, te różne (jakże bardzo) głosy, skale tych głosów – stworzyły nie kakofonię, a jakąś jedność wielkiego chorału ludzkości do niebios. Zetknięcie z boskością.

Nie wiem czy jest Bóg, w mojej opinii Go nie ma. Ale bez najmniejszej wątpliwości istnieje boska sztuka. Sztuka, która przekracza nasze obszary transcendencji, percepcji, myślenia i widzenia świata racjonalnie..

Muszę koniecznie iść do opery w najbliższym czasie, bo inaczej oszaleję z głodu za piękną arią i historią, która jest tak beznadziejnie przerysowana, że aż groteskowa, a mimo to jest wielka i wspaniała. Tragizm. Tragedia grecka. Te wszystkie losy bohaterów, herosów i heroin Iliady i Odysei są przecież absurdalnie nienormalne. A są jednocześnie prawdziwe. Nie przez realizm, a przez niezbędne rozdmuchanie, wyolbrzymienie uczuć – naszego indywidualnego nasionka boskości i nieśmiertelności.

No bo inaczej, to wszystko naprawdę nie ma sensu.

               Przypomniałem sobie nagle podobne uczucia sprzed wielu laty: wracam samochodem (nie pamiętam już skąd) 108 ulicą do domu w Guildford, w Surrey. Z radia słychać początek arii Vissi ‘darte, Vissi d’Amore w wykonaniu równie boskiej Marii Callas. Widzę oszalałą z bólu Francescę Tosca, jej ukochanego Mario Cavaradossiego, obrzydliwego szefa policji, Scarpio usiłującego uwieść Toscę za cenę zaprzestania tortur Mario. Zwykła, codzienna i normalna historia … jeśli żyjesz w operze, LOL. Ale gdy słuchasz tych najpiękniejszych boskich arii w wykonaniu wielkich artystów sceny operowej – to tak, żyjesz w operze w tym momencie. To dla ciebie autentyczne, prawdziwe, szczere.

Pamiętam jak dziś, że gdy dojechałem samochodem do domu natychmiast zadzwoniłem do serdecznej przyjaciółki, filolożki Marysi Tylman. Wspaniała dziewczyna! (no, dorosła już bardzo wtedy kobieta, ale określenie ‘dziewczyna’ zawsze do niej pasowało najlepiej). Zachwycona moim zachwytem tych arii krzyczy do słuchawki: Boguś! pamiętam te arie doskonale i też je kocham. Gadamy potem z pół godziny, a ona nagle: przecież o takich pięknych sprawach Ne możemy mówić przez telefon. Przyjeżdżaj koniecznie. Nastawiam kawę.

No i pojechałem. Późnym już bardzo wieczorem, z Guildford w Surrey do Vancouveru w okolicach Granville Island, gdzie mieszkała. Coś jak z Żoliborza na Pragę Południe. Porozmawiać o dwóch ariach. Marysia była kobietą w średnim wieku, ja mężczyzną już w średnim wieku też. Nie pracowaliśmy nad żadnym tekstem ani o Tosce, ani operze czy nad czymkolwiek z tym tematem związanym. Po prostu – z pasji do sztuki i piękna. Jak byśmy mieli po szesnaście lat.

Co się stało z tymi ludźmi dziś? Gdzie są? Z którymi warto było noce nieprzespane spędzać i dyskutować, wertować jakieś strony w poszukiwaniu jakiegoś fragmentu tekstu, słuchaniu fragmentów symfonii o drugiej w nocy, przypominać zapomnianego poetę – zwykłe, normalne rzeczy, które budzą w tobie pasje i obiecują ziarno boskości. I nigdy, nigdy więcej nie brukać mysli i ust jakąś wulgarną dyskusją o jakimś malwersancie finansowym, jakimś handlarzem wielkich nieruchomości, ordynarnym mizoginistą i wulgarnym dziwkarzem, który po raz drugi został prezydentem wielkiego mocarstwa.  O tempora, o mores.

Więc co się stało z tą nasza klasą? Kaśka z Piotrkiem są w Kanadzie, bo tam mają perspektywy; Wojtek w Szwecji w porno-clubie …[v]


[i] Nagranie CD wyd. NAXOS”, nr. 8.556684, 1997

[ii] Symfonia Nr 7 C-dur, Op. 60; zwana też po prostu Symfonią Leningradzką

[iii] The Decca Record Co., London; Luciano Pavarotti &Friends, 1995

[iv] A. Panufnik, ‘Pieśń do Marii Panny’ (oratorio) i Roxanny Panufnik ‘Ave Maria’

[v] fragmenty popularnej ballady Jacka Kaczmarskiego „Nasza klasa:”

w zwariowanych czasach poszeptajmy o miłości

w zwariowanych czasach poszeptajmy o miłości

‘List’ dedykowany serdecznemu Przyjacielowi, W.

Mam pisać do ciebie.

Nie, źle mówię –

mam z tobą rozmawiać.

O czym? 

O życiu, naturalnie.

Nie, dosyć rozmów o śmierci.

O odchodzeniu,

o wiecznym bólu,

stracie i pustce.

To znamy, przeszliśmy

te drogi w lasach, na skałach,

łąkach i plażach Atlantyku.

Forty Miłości budowane

z kamieni i głazów w dzikich

mierzejach, piaszczystych

łachach pełnych muszli

żywych i martwych.

Oddaliśmy śmierci,

co było jej

i do niej należne.

Ale nie wszystko było jej,

o nie!

Miłość była nasza.

Tylko nasza – ani

życia ani śmierci,

żadnego z żywiołów.

Powiem inaczej – miłość

była naszym własnym żywiołem,

żadnym darem od żadnych bogów.

Może pierwsze zauroczenie,

może skrzyżowanie dróg –

ale nie Dom,

jaki z niej zbudowaliśmy.

Z balkonami, z tarasami

na świat i Kosmos

i na maleńki skrawek,

gdzie kradliśmy pocałunki

i szczęście, które bogom jest obce.

Więc chodź, siądź obok i porozmawiajmy o życiu. O ludziach, o naszych przyjaciołach i bliskich. O wrogach mówić nie będziemy, bo po co tracić czas na zajęcia bezużyteczne?

Obejmiemy ich ramieniem, przytulimy serdecznie. Niech wiedzą, że są ważni, są specjalni, wyjątkowi, niepowtarzalni w swoim pięknie i wartości. Przyjaźń nie musi być romantyczna i erotyczna by była piękna i pełna szczerej miłości do przyjaciela. Ale nie krępuj się im wmawiać uparcie by nie przestawali wierzyć, że jest gdzieś jeszcze – może za rogiem następnej ulicy? – ten, kto im tą drugą też chce podarować, tą z pocałunkiem gorącym, niecierpliwym, jak dłoń wędrująca szlakami zagłębień i wybrzuszeń ciała. Miłość szczera do przyjaciela daje ci prawo mówić o takich intymnościach.  Czyż nie pragnąłbyś by był szczęśliwy?

To nie są skomplikowane wywody o psychologii, socjologii interakcji między ludźmi – to rzecz zwykła w rozmowie serc i dusz. Oduczyliśmy się dawać im głos i nasłuchiwać ich głosu w harmiderze zajęć i oczekiwań współczesnego świata pośpiechu.

Złap go za ramię i pociągnij ku jakiejś ławce pod zielonym drzewem w parkowej alejce. Spytaj, co słyszy. Chcąc być miły odpowie pewnie: no tak, słyszę piękne świergotanie ptaków. Powiedz, że ptaszki tak, i owszem. Ale niech posłucha pieśni własnej duszy, muzyki, która w niej gra. To muzyka tęsknoty. Naucz go dróg szukania jej, znajdowania, otwierania ramion i serc na jej widok. I że przyjaźń nigdy nie będzie zazdrosna o czas, który tamta wielka miłość może jej zabrać. To nie będzie strata zaiste! To będzie wielki zysk szczęśliwego przyjaciela, który naturalna kolejnością rzeczy, pełnią swego szczęścia – szczęścia i tobie użyczy. Opromienieje nim własne otoczenie. Bo miłość nigdy nie jest zazdrosna, choć nie ma gwarancji, że będzie trwała. Cóż, młodość i atrakcyjność też mijają z czasem – czyż to jest powód, by młodością wzgardzić lub ją poniżać?

Węc nie pisałem

listu pisanego patykiem

na piasku plaży,

którego fale zanosiły

do głębin oceanu.

Ten czas też

już minął, choć był

bardzo wówczas potrzebny.

Napisałem list

do Przyjaciela

z zielonych wód

starego morza Salish.

O miłości naszej

i miłości, która

czeka niecierpliwie

na niego. Nie wiem

gdzie dokładnie,

nie znam jej adresu.

Ale wiem, że czeka.

Niech popływa,

niech pochodzi

alejkami, uliczkami

i niech ma oczy,

serce i duszę otwarte

na szept miłości

przechodzącej obok.

Ścieżkami przez czas, alejkami wzdłuż Zagubionej Laguny w Parku Stanleya

Ścieżkami przez czas, alejkami wzdłuż Zagubionej Laguny w Parku Stanleya

@B. Pacak-Gamalski, 2025

Więc wróciłem. Wróciłem do ciebie, mój Parku Stanleya. Jadę tam teraz kolejką z mojego domu tu. Tak jak było wtedy przez tyle lat, tyle marzeń, pocałunków i westchnień.

Jadę parku najdroższy, tak jak Łazienkowski w Warszawie, podziwiać twoje bordowe kwiaty japońskiego klonu nad twoją laguną.  Wracam, jak syn marnotrawny z wertepów tysięcy kilometrów.. Trochę złamany, trochę poturbowany, może wolniejszy w marszu. Wracam sam, więc tak, jakby tylko moja połowa wróciła. Boleśnie  rozdarty piorunem na dwoje, jak stary wysoki cedr z twoich alejek.

Jeszcze się gałęzie zielenią, jeszcze ptaki w dziuplach gniazda wiją. Wracam z mojej dziupli, z mojego nowego gniazda na tym samym drzewie. Ale to gniazdo na zawsze pozostanie w pół zamieszkane, w pół puste z jednym samotnym ptakiem..

Kaczuchy czyszczą po zimie swoje gniazda w zatoczkach laguny. Gromadki gęsiątek na popasie w trawie, tuż koło tego znajomego mostku prowadzącego do alejek Stanley. Patrzą się na mnie zdziwione pytającym wzrokiem: to ty? wróciłeś? I bez niego, bez twojej mamy i bez Irenki?

Oh, Irenka – jakże mógłbym zapomnieć! To lata jeszcze z Burnaby na Capitol Hill, z polskiego Domu Kopernika na Rosemont Drive, z naszego pierwszego townhouse, który kupiliśmy po wyprowadzeniu się z Capitol Hill. Do Parku Stanleya  z nimi jeździłem często, do ulubionego przez Irenkę Ogrodu Różanego, gdzie dojeżdżał trolejbus z Kingsway blisko od Domu Kopernika,  na końcowy przystanek właśnie przy tym Ogrodzie Różanym.  Irenka kończyła przed wojną Wydział Ogrodnictwa na SGGW w Warszawie i stąd tak lubiła i znała się na ogrodach i kwiatach.  Pochodziła z zamożnej rodziny Maciejewskich i bywała na balach u Prezydentowej Mościckiej. Ta zaś, w ‘spisku’ z mamą Irenki, chciała ją żenić ze swoim synem, młodym Mościckim. Ale jej ani w głowie było małżeństwo wtedy – wolała tańczyć fokstrota na stolikach w „Ziemiańskiej”! Potem wyszła za mąż za pana Pasławskiego, ale nie było to udane małżeństwo. Po wojnie spotkała się ze znajomym panem Kropińskim, który przyjechał do Polski na urlop z Kanady, gdzie osiedlił się po wojnie.  A Kropiński twierdził, że kochał się w niej jeszcze w tej przedwojennej Warszawce, ale dała mu też kosza. Płk. Dyp. Adam Kropiński był przed wojną  oficerem stacjonującym w twierdzy Przemyśl. Jego praprapra, Piotr Kropiński był rotmistrzem Straży Przedniej samego Augusta II Sasa.  Pan Adam w czasie stacjonowania w Anglii pobrał się z arystokratka angielską z tego samego rodu … co Diana, tragiczna Księżniczka Walii. Co za konotacje i ścieżki historii, prawda? Gdy spotkał z naszą Irenką podczas wizyty w Polsce był już wdowcem i się jej oświadczył.  Z Pasławskim wzięła rozwód i … tak wylądowała w Kanadzie, początkowo pod Vernon w Okanagan, potem w Vancouverze.

A potem jeszcze …no łaziliśmy nocami po klubach ciekawych z nią i mamą, za dnia po Stanley Parku, gadaliśmy wiersze i słuchaliśmy dobrej muzyki i wykładów znawców wielu tematów ze sztuką związanych na niezapomnianych wieczorach „Pegaza” u Krystyny Połubińskiej, raz w roku na spotkaniach w Bibliotece przy ukazywaniu się kolejnego rocznika „Strumień’, który tu wydawałem przez ponad 10 lat.

Zaraz, o czym to miało być? A, o Stanley Parku. No widzicie, aż tak się nie zmieniłem – ciągle uciekam w tematy poboczne i gadułą jestem nieznośnym, LOL.

Więc chodzę teraz brzegiem tej Zagubionej Laguny i widzę Johna, widzę Irenkę, widzę moją mamę. I też jestem sam tak, jak one wtedy już obie były.  Kiedyś wszyscy zostajemy sami. Ten drugi ptak z któregoś lotu do dziupli już nie wraca. Kiedyś kaczka druga do gniazda uwitego z tataraku więcej nie podpływa …

Zwalony wykrot olbrzymiego starego cedru szepce:

pamiętaj, że było warto, warto po stokroć, a samotność nie jest ceną wygórowaną nawet za dzień szczęścia.

Kiwam głową:

tak, warto po stokroć. Ból Straty jest, jak eliksir życia – krzyczy, że jeszcze żyjesz, a żyjąc pamiętasz, że kochałeś, że byłeś kochany. Cóż w życiu może być bardziej piękne, bardziej wartościowe niż doświadczenie miłości?

To dzięki temu potrafię chodzic naszymi alejkami nad Zagubioną Laguną, uliczkami w Surrey, New Westminster i Vancouveru. Bez przymusu, serdecznie i szczerze kłaniać się i uśmiechać do mijanych przechodniów. I szeptać im bezgłośnie:

Idźcie na spacer przed zmierzchem do tego Parku w Aleję Zakochanych. Ale przed nocą, nim zmierzch wszystko opończą ciemną otoczy, nim wrócicie do domów i powszedniości. Idźcie tam i całujcie się serdecznie, gorąco, natarczywie. Czy macie lat piętnaście czy osiemdziesiąt jest bez znaczenia, prawdziwa miłość o metrykę nie pyta. Pięćsetletnie tuje i klony ponad wami spojrzą, szturchną się gałęziami i ze śmiechem zaszumią – patrzcie na tych siedemdziesięcioletnich smarkaczy na randce!

I to by było na tyle dzisiaj, tymczasem więc.

Nasza droga przez życie,

nasze życie w tej drodze,

i kochanie w niebycie!

Read more: Ścieżkami przez czas, alejkami wzdłuż Zagubionej Laguny w Parku Stanleya

Kliknij na pierwszą linijkę (Nasza droga przez życie) i otworzysz stronę z pełnym tekstem tego wiersza-piosenki

Zaśpiewam ci piosenkę wędrowca. Zwykłą, prostą

Zaśpiewam ci piosenkę wędrowca. Zwykłą, prostą

Piosenka na drogę

Nasza droga mój miły,

nasze chmury nad nami

wzdłuż będą nam się wiły,

jak rzeki zakolami.

Nasza droga przez życie,

nasze życie w tej drodze,

i kochanie w niebycie!

Nasza droga kochany,

świtaniem i zachodem

szczodrze podarowanym

beztrosko, mimochodem.

Nasza droga przez życie,

nasze życie w tej drodze,

i kochanie w niebycie!

Nasza droga przez lasy,

dolinami przez łąki.

Darowane nam czasy,

noce gwiezdne i dzionki.

Nasza droga przez życie,

nasze życie w tej drodze,

i kochanie w niebycie!

Nasze droga wyśniona,

nasze ścieżki czułości.

niczym fala szalona.

Nasz gościniec miłości.

Nasza droga przez życie

i kochanie w niebycie!

(B. Pacak-Gamalski, 26.02.25)

Letter to you

Letter to you

How do I say it? Where do I sent it, to what address? You didn’t leave any forwarding mail note in all these little messages for my on your old Iphone.  Yes, you did tell me that you love me – but that I knew already, as you did that I do love you. More than life. Much more than that. I guess we both did know IT for many decades.  Of course, as any lovers we also had the natural urge to say it over and over to the other. Silly, isn’t it? Yet, sweet nonetheless.

But I still don’t know where do I sent this letter, these words I scribble now to you. Just in case.

You know that I’m going in a day or two to complete the last leg of our last journey. I’m going to our Home. Back to our home. Back to the amazing city that saw us, blanketed us with its beauty and it’s almost unnatural  shower of protection, and gave our feelings a nest. No, it didn’t protect us from little silly misgivings, trespasses (even if they felt at that time as a apocalyptic catastrophe) – why would it? The city knew that they are of no consequence. It took care and protected that, which was most important and most cherished. That made life worthwhile – our mutual love. The rest was just a noise. Little things to do to fill time. It is when I laid in bed at night and listened to your breathing as you were falling asleep – that was when it mattered. That was all that mattered. Even more than – dare I say it?! – nights of passion that was heavenly.

Have to take that journey back. Back where we should had have came back much earlier together.  

It doesn’t matter anymore, really. You are coming with me anyway. Maybe not in body, but in memory. With passing years memories is often what we have left.

You know that highway I’m taking. During summertime it offers glorious vistas. This time of the years, at times it is very treacherous. A strange feeling came over me. A feeling that I might not make it. Not take us back home through the very last, short leg of the journey. Funny, but a bit disturbing. Foretelling?  Just in case,  a little note to you.  Want you to know that I almost did it. One could say that I did, regardless of some little detail at the very end. It would be like, let’s say falling off you skies at the very bottom of the hill, after a long slalom from the top. Who cares? You still skied from the very top. Just a mere few meters doesn’t really count.  No, I’m not wishing or hoping that it would end up like that. I do actually believe that in a day or two I will be unpacking in our new place back in our city. This is just a few words to you, in case of some tiny misshape on the last mile. Otherwise – see you at home, Babycake.

yours always –