Pożegnanie wędrówek sentymentalnych w Vancouverze

Pożegnanie wędrówek sentymentalnych w Vancouverze

I tak dobiegają końca moje spacery cieniami spacerów sprzed lat w tym mieście. Nie, nie wyjeżdżam jeszcze, ale nie mogę żyć tylko przeszłością. I tak masę się jej nazbierało. Czas wrócić do dnia dzisiejszego, do teraźniejszości.

Dalej chodzić będę w miejscach, gdzie chodziłem z Mamą, z Johnem. Nie sposób inaczej – miasto, choć duże, aż tak zmienić się nie mogło! Zasadnicze jego kształty, miejsca pozostały te same. Stare, piękne parki są tam, gdzie były. Katedry, filharmonie, nawet niektóre restauracje – te same. Przybyło więcej domów, zwłaszcza tych niebotycznie wysokich, ale postawiono je na tych samych ulicach; te same plaże nad Pacyfikiem, nawet znajomi i przyjaciele – jak ja też starsi oczywiście – ci sami wciąż są tu. Gdy ich spotykać będę, będę z nimi rozmawiać teraz, w 2025, a nie z cieniami przeszłości. Spacery w Stanley Parku czy po Queen Elizabeth lub Central Park będą teraz. Tak, jak teraz fizycznie i emocjonalnie ja tu jestem. W tym wieku, w jakim jestem.

Ostatni taki sentymentalny spacer był ledwie wczoraj. W Surrey, w okolicach mieszkania na 138 Ulicy. Wybrałem się na jeżyny. Tam, gdzie chodziłem przez lata z Mamą. Dzika długa ścieżka idąca pod trakcja linii wysokiego napięcia, gdzie domów stawiać nie można było. I tak uratowała swoja dzikość. Była też świetną trasa rowerową, która bardzo lubiłem. A dalej nieco, w kierunku na wschód też doczłapałem się mimo upału – do Green Timbers Forest i uroczego parku z jeziorkiem. Jeziorkiem, gdzie jak Mama mawiała ‘chodziła ,na kaczuchy’, chodziła tam jeszcze z naszego domku w Guildford, z małą dziewczynką, którą się opiekowała, wnuczką byłej redaktor i wydawcy “Gazety”, Elżbiety Kozar. Elżbieta dalej mieszka w Surrey, w tym samym mieszkaniu, w którym mieszkała ze swoim partnerem, cenionym i lubianym kompozytorem, pianistą, wodzirejem towarzystwa i sceny, Ryszardem Wrzaskałą.

Ale ja na te jeżyny, z laską i dwoma pojemniczkami. Pamiętałm, że zawsze te moje zbieranie jeżyn kończyło się poharatanymi nogami i ramionami, bo wysokie ponad głowę szpalery jeżyn maja kolec przy kolcu, jak haczyki na wędce. I zawsze mnie na ta wędkę złapały. Mama była dużo ostrożniejsza. Więc ja teraz też byłem ostrożniejszy. Jakże by to wyglądało aby facet w moim wieku chodził podziergany, jak nastolatek na narkotykach, LOL?

Jedno jeszcze, specjalne zdjęcie. Zdjęcie z miejsca, którego już nie ma, a które wyjątkowe znaczenie miało dla mnie i dla wielu. Ludzi kochających jazz, kameralną muzykę klasyczną, stary dobry pop w różnych odmianach, a w salce na półpiętrze – tygodniowe spotkania osób LBTTQ i własne nasze występy queer queens.

Na tym zdjęciu mojej Mamy urodziny tam 75-te, w 2013. Mało z nami siedziała przy stoliku, w zasadzie była królową parkietu. Gdzie – w ‘Heritage Grill’, vis-à-vis Royal Navy (też już nie istniejącego ciągu sklepowego – ale budynek wykorzystywany bardzo mądrze i praktycznie dla młodzieży).

Mama z Johnem

A teraz – droga na jeżyny. Z ostatniej wędrówki śladami przeszłości.

Cała ta okolica zachowała (dzieki tej trakcji chyba elektrycznej) swój stary charakter, te same stare i nowsze domki – dwa kroki dalej i już wieżowce. Stary, wymagający od czasów, gdy tam mieszkałem niezłego remontu tu domek ze starymi drzewkami papierówek. Nikt ich już wtedy nie zbierał, prócz mnie chyba. To i teraz zerwałem dwie – choć jeszcze kwaśne bardzo i twarde. Ale żadne jabłka tak nie smakują, jak te z szabru LOL!

Na rogu 140 Ulicy i 100 Alei smutny, stary domek, też w rozsypce. Smutny, bo to domek po koledze, młodym człowieku, przystojnym, mającym bardzo dobrze płatną pracę w BC Ferry na funkcji supervisora już na kilka lat zanim ja taką mogłem otrzymać ( BC Ferries były bardzo silnie zorganizowane i oparte na długości stażu pracy, jako zasadniczym probierzem awansu – oczywiście poza oczywistym profesjonalizmem i znajomością masy przepisów i regulacji – on zas w tej firmie pracował szereg lat dłużej). Czasami razem robiliśmy car-share do pracy, ale zrezygnowałem, bo męczyły mnie trochę jego dziwactwa i nie lubiłem jeździć do pracy starym samochodem policyjnym, jeszcze ze starymi reflektorami na dachu i znakowaniami policyjnymi. To były jego hobby, miał ich kilka zaparkowanych na podwórku. Wpadł w depresję i zmarł śmiercią prawdopodobnie samobójczą. Młody człowiek, naprawdę przystojny, z dobrą pracą, własnym, spłaconym domem, bez nałogów. A mnie wydaje się, że zmarł skutkiem … silnej homofobii. Zapominamy często o tym, że prawdziwy homophobe to osoba sama o orientacji homoseksualnej nienawidząca się przez to i wrogo nastawiona wobec innych, którzy tą orientację akceptują. Czy mam pewność i dlaczego tym w ogóle piszę?

Primo – jestem starej daty gejem i za moich czasów Pani Natura oficjalnie ofiarowywała nam urządzenie zwane ‘gejdarem’ (radar na rozpoznawanie innych gejów) byśmy łatwo mogli innych rozpoznawać w tłumie. Działał raczej niezawodnie. Z tego, co wiem nigdy mi się nie zepsuł i złych danych nie przekazywał.

Secundo – upłynęło wiele lat od tej smutnej śmierci. Nikt już prawie w BC Ferries z tamtego okresu nie pracuje. Emerytury, odejścia. Po prostu czas. A lekcja strasznie ważna i cenna dla ludzi młodych. Czasy są oczywiście inne, łagodniejsze, lepsze – ale czasy i wówczas w Kanadzie, a już zwłaszcza w BC Ferries , były tolerancyjne, akceptujące, dobre. a byłem z Johnem zatrudniony tam na wiele, wiele lat przed jakakolwiek instytucją małżeństwa – i od pierwszego dnia zrejestrowani byliśmy, jako para, odpowiednik konkubinatu. Najważniejsza przyczyna jednak jest inna: homofobia to ciężkie, trudne i niebezpieczne schorzenie psychiatryczne. Mówię nie o głupiej, wulgarnej ‘homofobii prostaków’ a o tej medycznie rozpoznawalnej chorobie. Która jest uleczalna. Jeśli sam, lub ktoś kogo znasz jest ofiarą tej choroby – powiedz mu, poradź wizytę u lekarza. Może komuś uratujesz tym życie. Bo homophobe jest pierwszą ofiarą tej choroby.

Alone – state of being

Alone – state of being

You did talk to me last night, first time in a while. Yes, it was a strange night, followed by strange day. Or was it the other way around?  When you are alone, without a set schedule or watch, things do get mixed up easily. Dates especially: Mondays become Fridays, Fridays Tuesdays. So what happened to Wednesday, you ask? Who cares what happened to Wedneday, perhaps I left it on a beach, or on a bench in some park? Maybe it is still in the shower when I saw it last time I was taking a shower? What? Do I not take a shower every day? Maybe not, maybe sometime I take a bath, who cares? You really are asking way too many questions and it is my story anyway. Be quite, just listen.

No, not you, Babycake – I’m talking to my alter ego. You wouldn’t ask such stupid, mundane questions.

But the day or the night when I was still in bed, when I was sleeping, I dreamt of you, I talked to you. Have not done it in a while. I thought that you just let it go, these talks of ours across the boundaries of life and death. Thought maybe there is some allotted time that you can do that and maybe you have used it up. I don’t know. Remember? I am the one still left alive, never been consciously to the other side.

None of it is important really, anyway. I have dreamt of you in my sleep. It woke me up and there you were, next to me. No, I couldn’t see you, but you were there talking to me, you were saying something important.  You said that I have to understand that I am alone. That adjective ‘alone’ stood up as a mountain, a wall impregnable, forest too dense to walk out of it. I was getting used to be ‘alone’ in an adverb form.

Since I came back to our home, our former life here, in this city, this province, I have become very busy in many aspects: walks, friends, beaches, concerts, plans. It was just hard to go back to our home, our street. So I did it very seldom, hoping that it will allow me to function as normal as possible. And it did. Had evenings in bars, laughter, maybe a flirt or two. It seemed normal, I was spared any regrets. It was almost as I would finally get across that invisible line of Doctor Time, who heals old wounds; whose grief becomes first bearable, then transforms itself into a memory. Memory that is sad, but also happy that we did have our time, we found each other among the millions of people. As I was told many times, that it will get easier.

You think that was an expectation too easy, perhaps? I am not, after all, just a single guy ready for the picking and ready for harvesting. Is there anything wrong with it, isn’t it logical, practical?

I have reached to my writings of the early days after you were gone, to the first winter after you were gone and my constant visits to the gravesite in Pictou. Yes, that old ancestral town, where we were going to build our home, and spent the rest of our lives in that home.  We did not.

(notes from my writings after John’s passing by the end of November 2022)

               One year. It is hard as hell. Came to Pictou to spent time on the cemetery where we put your ashes. It’s windy, very cold. Desolate place. There was no one else there, on the cemetery. I know – it is only a stone with your name on it. Yours, your parents, and your baby brother you never had a chance to know. And now, there is also your oldest brother Fraser, who was laid there just few months ago.

Cleaned around a bit, threw away old winter flowers, and fixed things. Fixed things? How to ‘fix things’? Nothing can be fixed, when everything is broken.

Yes, I know that you are not there, not under the ground. You are with me. Forever. I have engraved on that stone myself that you are forever in my memory. I looked at the letters and smiled. In my memory, really? That’s what it all came to? Our Love, our life: to be remembered? How silly words could be, when they try to describe emotions, feelings. But still hoped that many years from now, when all of us, who knew you and me, would be gone – a stranger would wonder to that gravesite and he would think, that the guy who is buried there was indeed ‘non omnis moriar’, that part of him lived in that other guy’s heart. Nice thought.

You and that Love of ours are engraved not on the stone, but in my soul.

Me? I don’t remember who I was before I met you. I was just waiting. Waiting and searching for you – and I have found you.

               Now, now it is almost three years later. I am here, back to our good life on the shores of the other ocean.  Were we had home, a nest, were we had dozens of friends, people we cherished and who cherished us. Some were common, ours; others were exclusively yours or mine.  The two halves of Us were surprisingly very independent and strong, if only by the constant knowledge that the other half is there to make it whole.

I don’t have that knowledge anymore. The other half is gone, it is just me left. The many people I have known, and who sought my presence are still here. Not all of them, granted. Some have left either this life (as you), or this city. But some are still here. None seem to really need me. I am not sure I need them. Of course there is some curiosity, some friendly waving of a hand: how nice to see you again, you are looking good … and so on. I thought that I would need to search for them myself, that I would want it very much. But if I’m always finding excuses and ‘important things’ that prevent me from doing it – am I really?

I have one important friend and strangely enough one with the shortest amount of time we spent in this city before we left for Nova Scotia.  Less than a year, I think. After my dearest nephew had to go back to Poland, but still this young and very mature nephew was my angel in the first month after John was gone. Then my niece with her husband and son came to stay with me. But he, that younger friend of mine from Vancouver somehow helped me in the dark months after I was left alone in Halifax. The rest seemed like eternity. An eternity of being in hell, or waiting for the hell’s gates to be open to swallow my world. At these dark times that younger friend kept me connected to the world and people by phone. Our long conversations were instrumental of me getting the skeleton of myself back into me.

So I did return. To the place of Our home, our happiness. The places somehow were the strongest magnet for me. I submerged myself in going alone, for days on end, on long walks through parks, streets,  squares, building  were we lived, were my mom lived, were I was with my sisters, my nephew and niece. Places were calling me. Yes, places, much more than people.

I think that we all have these special places, sometime in many countries, on different continents. Special places that act as an anchor of ship of life. Where we can drop that anchor and stay safely in some magical Bay of Memories.

It is also a time to untie that line across the sides of our two separate boats: mine and the one belonging to my younger dear friend. He has journeys to make across the sea himself. His journey, not ours. That is also a part of me being alone. My boat is rusted a bit, engines are old. It will still make it though, the last long sailing, perhaps passing the Cape of Hope (not the Cape of Horn), back to original shipyard of its maiden voyage. Then I will rest.

After that rest, I will go alone on many walks to many places (some might not exist materially anymore, but will in my world) that will call me. Solitary walks. It will be like existing in two different dimensions.

One day, No, not in my sleep, perhaps suddenly, out of the blue I will see you taking the same trail or road and walking toward me, and I will stop being alone. I do hope so. Even in a faint split second before the big Nothingness.   

My Canada – A Tribute

My Canada – A Tribute

VANCOUVER

My Canada from ocean to an ocean, from the shores of Atlantic to the shores of Pacific, from Halifax to Vancouver. My Canada intrinsically tied to my John, our Love; his gift to me. Through our meeting and romantic story straight form the pages of Petrarka ‘Beatrice”, from the ancient lovers of Greeks and Macedonians, of Mesopotamians, of Sumerians.

Would I have loved thee if I never met John? Likely, for what there is not to love about thee, Canada? But it would have never consumed me as much, would have never made me such a fervent and ardent lover of this country. My personal private love of John’s Canada for ever etched in my soul and mind.

Halifax Atlantic Fleet

Let’s start with were it all begin in earnest, from our first own home belonging only to us. We met and fell in love almost on the slopes of towering peaks of Rocky Mountain. But it wasn’t till 1994 when we came here, to Greater Vancouver to start a new life in our first own apartment – our Home. On Capitol Hill in North Burnaby. But truly – for us here it is just one big Vancouver. A galery past and recent pictures of that amazing city on the shores of Pacific.

I just noticed that most of the pictures are of people much more than places … . But it is true – it is the people dear or important to you that makes a place – Home. A true home. Where you ar not a tourist, you belo g there, you are IT. My family, dear friends from work and my art promotor activities with poets, actors, musicians from Canada and Poland.

and Atlantic with Halifax – where it all begun for Canada, for entire North America de facto.

Thus end my own journey across the continent, from West to East, and back to West. My Journey of Love, love gifted to me by my own personal love, John. He was, still is in some way, my love to Canada, love of Canada. It begun some odd forty years ago. It didn’t change, it grew stronger perhaps. In a world of growing tensions, being ripped apart, sold to the highest bidder by two megalomaniacs, one from New York and Florida, other from murderous shadows of Kremlin – this country remained true to it’s Canadian core: polite, smiling, carrying. My Canada – a gift that I received from John. Gift of love to good, country, good people. Caring – as he was.

When Drag Queens Celebrate – they do so in style

When Drag Queens Celebrate – they do so in style

Few days ago in an old mining town of Squamish was a very unusual concert/happening. On the 14 of June Entire group of drag queens descended on that little town. Pandemonium! Out of all the places they choose … an abandoned, old ore mine that used to be the back bone of the community way back when. And it was glorious idea – spooky, very acoustic, with entire walls, where the ore was actually excavated, surrounded us on all sites. I am talking few stores high above the gathering platform for guests and artists. Strategically placed lights shown the intricate colours of the rocks – from most abundant copper, to nickel and even gold. As years gone by, resources dwindled and the mine was closed. Most of you know the town by the characteristic vertical massive mountain-rock used by hiking adeventure-seekers. Most would pass the the town on the way to Whistler. I used to do some hiking in this neighborhood toward the mouth of How Sound.

Definitely I was not wearing high heels during these hikes, LOL. Would have fort hat concert – but my injured leg would not allow me. Found a fun way to stress the drag tradition, LOL. Nothing like an old red Chinese woman dress. I am sure I will find some use for it later, too.

Here is some pictures and some short videos from my YouTube channel.

Nowe sylwetki w życiu polonijnym Brytyjskiej Kolumbii

Nowe sylwetki w życiu polonijnym Brytyjskiej Kolumbii

Pokolenia, wojny lokalne, wojny światowe, skomplikowane życiorysy, przeszłość, która osobom wrażliwym kładzie się cieniem nad teraźniejszością. Tak zaczynać mógłby się wstęp do każdej opowieści polskiej między końcem istnienia I Rzeczypospolitej od XVIII, do prawie końca XX wieku. Marsze, zbieranie tobołków, gubienie połowy tych tobołków w drodze, przesiedlenia wymuszone zmianami granic, nowymi gospodarzami ziem praojców, ratowanie mienia i życia. Bodaj najgorzej i najdotkliwiej dotknęło to mieszkańców dawnych Kresów: od Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Polesia, Mińszczyzny, Wołyń, Podole, hen aż po Pokucie. Dotykało to ich kilkakrotnie w życiu jednego tylko pokolenia między 1914 a 1945. Dochodziły też lokalne mordy, walki z sąsiadami, którzy skutkiem podżegania etnicznego lub chęcią zwykłej grabieży chwytali za siekiery, karabiny lub organizowali lokalne oddziały paramilitarne.  

                Trochę z tych cieni, pewne pokłosie tej traumy przesiedleńczo-wygnaniowej spada na nowe pokolenie. Pokolenie, które urodziło się i wychowało już w zupełnie innej krainie, hen, tysiące kilometrów od jakichkolwiek ziem polskich w jakimkolwiek okresie historycznym. Mówię o dzieciach i wnukach polskich emigrantów do Kanady, USA, Australii, Ameryki Południowej.

Jak zawsze w życiu jest, każdy nieco inaczej funkcjonuje i traktuje swoje własne rodzinne ‘bagaże’ emigracyjne.  Jedni urodzeni już i wychowani na nowej ziemi, w nowym kraju adaptują się bardzo łatwo.  Inni maja kłopoty, które często są pokłosiem kłopotów ich rodziców.

Znałem w Kanadzie bardzo dobrze polską emigrację czasów II wojny światowej. Nikt z nich de facto nie ‘wyemigrował’  do Kanady. Nie obudzili się pewnego ranka gdzieś w Warszawie, we Lwowie lub Stanisławowie i nie pomyśleli: o, pojadę sobie zamieszkać w Albercie, lub w Ontario kanadyjskim. Nie, tą decyzję podjęła za nich bezwzględna Historia i trzech panów o nazwiskach Churchill, Roosevelt i Stalin w pięknym hotelu w Jałcie, na pięknym Krymie. Oni byli po prostu żołnierzami polskiej armii, która z dala od ziem polskich biła się o tą Polskę, w której do tej armii wstąpili. I nagle ta „Polska’ przestała istnieć.

Morze atramentu na te tematy wylano w ostatnich 80 latach. Nic nowego tu nie dodam. Ale ciągle spotykam się z pokłosiem tamtych wydarzeń.

               Wstęp ten zarysowuje tło historyczne pierwszej i drugiej generacji Kanadyjczyków polskiego pochodzenia tu urodzonych[i]. Pokoleń generalnie straconych dla aktywności i działalności w ośrodkach i organizacjach polonijnych. Ich rodzice i dziadkowie, którzy tu przybyli w dużej mierze nolens volens – żyli we własnym świecie grajdołku polonijnego. W Kanadzie, ale obok Kanady. Ich dzieci i wnukowie już tu urodzeni i wykształceni nie mieli po prostu z nimi wspólnego języka.

               Wszystkiego tego byłem świadom i pamiętałem od tym przed moim spotkaniem z ‘elektronicznym’ znajomym( i przyjacielem chyba),  Chrystianem Stanleyem Ciesielskim. Chrystian pojawił się na polskiej scenie w Vancouverze już po moim stąd wyjeździe w 2018 roku. Czytając moje wpisy na mediach społecznościowych, moją konsekwentną działalność w organizacjach i grupach pro-demokratycznych (zwłaszcza po ataku PiS na polskie prawa obywatelskie, niezależne sądownictwo) – nawiązał ze mną kontakt elektroniczny. Przez szereg lat prowadziliśmy długie i niełatwe rozmowy, wymianę myśli i poglądów.

W uroczej Galerii ‘George’[ii], gdzie miał właśnie wystawę swoich fotografii, spotkaliśmy się w końcu fizycznie.

Przed tym spotkaniem wybrałem się jednak we własną, prywatną wycieczką wspomnień wzdłuż ulicy Pender, zaczynając od Granville, aż do ulicy Abbott, gdzie zaczyna sią zaczarowany świat starego Chinatown. Szlakiem obok, ale niezbyt często wybieranym przez turystów. A szkoda, bo ten fragment starego Vancouveru w okolicach Cenotaphu, to architektura niezapomniana początków kamiennego, murowanego Vancouveru. Miasta, które rozwijało się od Water Street i starego portu.

Tutaj, obok skrzyżowania z ulicą Richard był kiedyś w piwnicy jeden z pierwszych klubów/kawiarń LGB (to był wtedy o wiele krótszy skrótowiec, LOL), nieco dalej, już przy Abbott otworzono chyba dwa ostatnie, już za moich czasów, kluby LGBTQ (wtedy już funkcjonował ten skrótowiec) – faktycznie były to dwa kluby obok siebie:  jeden dla dziewczyn, drugi dla chłopców. Lubiliśmy tu z moim Johnem przychodzić. Dziś zamknięte okna świecą pustką. Straszne to, jak łatwo my sami pozbywamy się swojej historii. O, jest tam duża plakietka o ‘LGBTQ+ Heritage site’ – tak jak wystawia się plakietki historyczne o ludziach i zdarzeniach sprzed stu lat… .  Zapominają moi młodsi przyjaciele, że ‘łaska Pańska na pstrym koniu jeździ’, niestety.  Napisy i plakietki, wystawy w muzeach, że było kiedyś coś takiego, jak społeczność LGBTQ plus cokolwiek. Społeczność, nie pojedyncze jednostki – a to nie to samo. To temat wszak osobny, do którego tu jeszcze kiedyś powrócę.

Wracajmy do galerii ‘George’. Urocze miejsce, zapraszające. I jak wspaniale, że nie na Robson, nie na Granville Street. Tam, na East Hasting i całym jej sąsiedztwie istnieje duża, barwna społeczność lokalna. Starsi, młodzi, dzieci. Jest żywo, gwarno. Tak, są też narkotyki i ludzie chorzy, biedni, bezdomni. W przeciwieństwie do moich wcześniejszych tu czasów – oni są teraz wszędzie. Kto ostatni raz przespacerował całą ‘wizytówkową’ ulicę Vancouveru – Granville?  Prawda, że wizytówka mało atrakcyjna?

W tym sympatycznym pomieszczeniu galerii George spotykam przemiłą żonę Chrystiana i panią prowadzącą galerię. W dwu salkach są eksponaty metaloplastyki, rzeźby i malarstwa (głównie w temperze – czy nikt już dziś nie maluje w oleju?) . W drugiej sali, na ścianie seria fotografii nocnego nieba robiona przez Chrystiana. Widać od razu jego fascynację tematem nocnego nieba, gwiazdozbiorów. Skądś mi znajomą, hmmm. Ach, no tak sam nocą wybiegałem nad Atlantyk łapać tych kosmicznych gości, LOL. Zalety Wenus do Jowisza,  in flagranti.

Po chwili zjawia się Chrystian. Oprowadza, tłumaczy. Są świeże jeżyny, jest i lampka wina. Francja –elegancja, mówię wam.

To była bardzo miła wizyta i pod względem wrażeń estetycznych, ale i etycznych, moralnych.  Tą drugą część etyczną, poszerzoną o uwagi i porównania filozoficzne kontynuujemy już pod moim domem w New Westminster. Przyznaję, że miło mnie zaskoczył dość dobrą ogólną wiedzą filozoficzną, a to świadczy o ciekawości poznania człowieka i siebie w świecie.

Pomyślałem też, jak wielkim atutem dla Polonii w Vancouverze byłoby mieć takiego reprezentanta w organizacjach polonijnych.  Naturalnie wiem, że Dom Polski nigdy w zasadzie Polonii generalnie ani służył ani ją rozwijał. Zajmował się po prostu biznesem. Robieniem pieniędzy. Rozumiem, że budynek wymaga opłat, ma koszty utrzymania.  Ale jeśli tylko po to jest, to ciśnie się pytanie: po co nam kolejny polonijny biznes, w dodatku ubrany w piórka ‘reprezentanta’ społeczności polskiej? Zapewne panom i paniom działającym tam wydaje się, że … działają, coś i kogoś reprezentują. To miłe mieć takie wyobrażenie. I pewnie czasem coś nawet zrobią, jeśli w kalendarzu imprez biznesowych akurat pojawi się wolne okienko. Tylko praktycznie nikomu i niczemu to nie służy.

Może właśnie funkcja koordynatora aktywności ściśle polonijnej i Polonii wyłącznie służącej bardzo by w takim ośrodku się przydała?  I czyż nie byłoby idealnie by kimś takim nie był emigrant z Polski, a Kanadyjczyk, który sam polskość wybrał z własnej woli?  Bo nowe wielkie fale emigracyjne się nie szykują na przyjazd. A dla tu urodzonych dzieci tych poprzednich fal, w tym grajdołku miejsca nie ma. Dla nich ‘siusiu, paciorek i spać’ nic nie daje i nic im nie ofiarowuje.

Dla działaczy, decydentów tego ledwie dyszącego światka polonijnego mam więc krótki apel, od faceta, który zęby zjadł na pracy dla Polonii i z Polonią: pomyślcie o tym. Inaczej nadejdzie czas już niedługo, że jedyne wydarzenia, jakie będziecie organizować, to będą … pogrzeby waszych kolegów i koleżanek. Biologia ma swoje prawa, niestety. A nieliczni nowi emigranci profesjonalni z Polski będą się prywatnie może organizować, bezwzględnie z dala od istniejących ośrodków, które pachną naftaliną na kilometr.

Ludzie tacy, jak Chrystian Stanley Ciesielski mogą ten proces przesadzić na zdrowe tory. Nie zniechęcajcie ich, bo robicie sobie niedźwiedzią przysługę. Być może kiedyś, dawno wydawało się nam, że przyjechaliśmy tu na chwilę, że jak się zmieni ‘tam’, to zaraz wrócimy. I budowaliśmy tu taką namiastkę drugiej Polski. Aż do form satyryczno-absurdalnych prawie. W Kanadzie ale obok Kanady. A zmieniło się w Polsce i my nie powróciliśmy. Normalne życie, zapuszcza się korzenie. Jedyne, co pozostało skostniałe, nie zmieniło się, nie adaptowało do nowych potrzeb i nowej rzeczywistości – to są właśnie skanseny organizacji polonijnych. Tyle, że skansen to muzeum a nie żywa rzeczywistość. Może czas to zmienić, uwspółcześnić, dostosować do życia, które przepływa mimo obok?

By to zrobić tacy ludzie, jak Chrystian Stanley Ciesielski będą nam bardzo potrzebni.


[i] wcześniejsze fale emigracji polskiej do Kanady między latami końca XIX i XX wieku przed wybuchem  2 wojny, to temat zupełnie osobny. Interesujący zwłaszcza w na tle konfliktu polsko-ukraińskiego emigrantów z Galicji Wschodniej.  Konfliktu, który w Albercie i Saskatchewanie zwłaszcza przybierał nie raz charakter napadów na osiedla, walki zbrojnej. Ówczesną bardzo nieliczna RCMP stroniła od interwencji w te konflikty i rzadko interweniowała.

[ii] Home | The Gallery George

ne me quitte pas …

ne me quitte pas …

 Ne me quitte pas,  ne me quitte pas śpiewa Simon[i]. Stara piosenka Brela otwiera świeże rany, otwiera wielkie, okrągłe oczy smutku. Nie odchodź … . Te dni okrutne, gdy odszedłeś. Jakże samolubnie ty sam, beze mnie. Dlaczego? Przecież mogłem być czulszy, słodszy, wierniejszy. Powinieneś, mimo tych wszystkich moich braków i ułomności, docenić naszą wspólną miłość, naszą a nie tylko Twoją lub moją i zabrać mnie w tą inną, nową drogę.

Tutaj, teraz bez Ciebie? Myślałem, że tu, w naszym najdłuższym pobycie i najsłodszym domu w Vancouverze znajdę smutno-sentymentalny uśmiech, odpoczynek, czas na refleksję. Początkowo nawet wydawało mi się, że tak jest. Nawet ciepło było i serdecznie na wycieczkach wspólnych z serdecznym przyjacielem. Rozmowy o życiu, o muzyce, troska o jego młodość by znalazł to, co w życiu najważniejsze, co mu nadaje sens najgłębszy. Miłość romantyczną.

Ale jestem już tylko skorupą i echem słów dawno wypowiedzianych, historii dawno przeżytych i ścieżek, gdzie trawa zarosła moje ślady. Tak, jak ślady nagich stóp moje i tego przyjaciela na piasku plaży, gdzie chodziliśmy. Zabrała je fala przypływu.

A rady? Rady dawane tym, co żyją mogą męczyć i nudzić po jakimś czasie. Nudzić adresatów. Wszak oni żyją teraz i tu, a ja mówię głosem z przeszłości.

Laisse-moi devenir

L’ombre de ton ombre

L’ombre de ta main

L’ombre de ton chie [ii]


ne me quitte pas

nie opuszczaj mnie

nie teraz jeszcze

miłość ciągle trwa

nie zostawiaj mnie

w tych lasach zieleni

szmaragdowym morzu

gdy kwitnie nasze życie

nie będę szlochać więcej

ni przeklinać dni i nocy

świeże kwiaty przyniosę

kochać będę miękcej

co jesień nam da

przyjmiemy jak dar

minut kilka jeszcze

ne me quitte pas

(B. Pacak-Gamalski, 03.05.25, New Westminster)


Mówiłeś do mnie, że ja jestem Twoim domem. Kłamałeś? To, dlaczego wyszedłeś i dom opuściłeś? Cóż dom zresztą? Deski tylko i meble. Nawet książki moje cóż? Są we mnie i tak, nowych stron już nikt nie dopisze. Obrazy? Tych kształt, odcienie i barwy też na pamięć znam. Więc, gdzie poszedłeś lekko by się razem szło, bez ciężarów, bez bagaży.

Podaj mi rękę, niech będzie jak most przez zatokę, ja po nim przejdę na Twój brzeg. Ta rzeka pod oknem moim teraz, rzeka, za którą jest nasz stary dom, jest tak szeroka, jak ta zatoka dzieląca Halifax od Dartmouth. Chcę na ten drugi brzeg do Ciebie przejść. Mówisz, tłumaczysz smutno, że tam jest pusto i nie ma nic. Nie prawda. Tam jest nasza miłość. Podaj mi dłoń i pomóż przejść na tamten brzeg i pusto nigdy już nie będzie nam. Zbudujemy tam wiszące Ogrody Semiramidy, gdzie ptaki będą śpiewać o miłości. I już nigdy nie będę sam.

Kamienne forty budowałem na dzikiej plaży nad Atlantykiem – nieme pomniki naszej miłości w Lower East Chezzetcook. Miesiącami toczyłem głazy, kamienie i kłody przez fale naniesione. Czy sztormy przetrwały? Nie wiem. Ale miłość nie może być samotna. Miłość musi mieć partnera. Więc wróć, podaj mi ramię i pozwól na Twój brzeg tutaj przejść. Ne me quitte pas.


[i] Ne Me Quitte Pas (Audio) – YouTube Music

[ii] frag. ostatniej zwrotki piosenki we francuskim oryginale

w zwariowanych czasach poszeptajmy o miłości

w zwariowanych czasach poszeptajmy o miłości

‘List’ dedykowany serdecznemu Przyjacielowi, W.

Mam pisać do ciebie.

Nie, źle mówię –

mam z tobą rozmawiać.

O czym? 

O życiu, naturalnie.

Nie, dosyć rozmów o śmierci.

O odchodzeniu,

o wiecznym bólu,

stracie i pustce.

To znamy, przeszliśmy

te drogi w lasach, na skałach,

łąkach i plażach Atlantyku.

Forty Miłości budowane

z kamieni i głazów w dzikich

mierzejach, piaszczystych

łachach pełnych muszli

żywych i martwych.

Oddaliśmy śmierci,

co było jej

i do niej należne.

Ale nie wszystko było jej,

o nie!

Miłość była nasza.

Tylko nasza – ani

życia ani śmierci,

żadnego z żywiołów.

Powiem inaczej – miłość

była naszym własnym żywiołem,

żadnym darem od żadnych bogów.

Może pierwsze zauroczenie,

może skrzyżowanie dróg –

ale nie Dom,

jaki z niej zbudowaliśmy.

Z balkonami, z tarasami

na świat i Kosmos

i na maleńki skrawek,

gdzie kradliśmy pocałunki

i szczęście, które bogom jest obce.

Więc chodź, siądź obok i porozmawiajmy o życiu. O ludziach, o naszych przyjaciołach i bliskich. O wrogach mówić nie będziemy, bo po co tracić czas na zajęcia bezużyteczne?

Obejmiemy ich ramieniem, przytulimy serdecznie. Niech wiedzą, że są ważni, są specjalni, wyjątkowi, niepowtarzalni w swoim pięknie i wartości. Przyjaźń nie musi być romantyczna i erotyczna by była piękna i pełna szczerej miłości do przyjaciela. Ale nie krępuj się im wmawiać uparcie by nie przestawali wierzyć, że jest gdzieś jeszcze – może za rogiem następnej ulicy? – ten, kto im tą drugą też chce podarować, tą z pocałunkiem gorącym, niecierpliwym, jak dłoń wędrująca szlakami zagłębień i wybrzuszeń ciała. Miłość szczera do przyjaciela daje ci prawo mówić o takich intymnościach.  Czyż nie pragnąłbyś by był szczęśliwy?

To nie są skomplikowane wywody o psychologii, socjologii interakcji między ludźmi – to rzecz zwykła w rozmowie serc i dusz. Oduczyliśmy się dawać im głos i nasłuchiwać ich głosu w harmiderze zajęć i oczekiwań współczesnego świata pośpiechu.

Złap go za ramię i pociągnij ku jakiejś ławce pod zielonym drzewem w parkowej alejce. Spytaj, co słyszy. Chcąc być miły odpowie pewnie: no tak, słyszę piękne świergotanie ptaków. Powiedz, że ptaszki tak, i owszem. Ale niech posłucha pieśni własnej duszy, muzyki, która w niej gra. To muzyka tęsknoty. Naucz go dróg szukania jej, znajdowania, otwierania ramion i serc na jej widok. I że przyjaźń nigdy nie będzie zazdrosna o czas, który tamta wielka miłość może jej zabrać. To nie będzie strata zaiste! To będzie wielki zysk szczęśliwego przyjaciela, który naturalna kolejnością rzeczy, pełnią swego szczęścia – szczęścia i tobie użyczy. Opromienieje nim własne otoczenie. Bo miłość nigdy nie jest zazdrosna, choć nie ma gwarancji, że będzie trwała. Cóż, młodość i atrakcyjność też mijają z czasem – czyż to jest powód, by młodością wzgardzić lub ją poniżać?

Węc nie pisałem

listu pisanego patykiem

na piasku plaży,

którego fale zanosiły

do głębin oceanu.

Ten czas też

już minął, choć był

bardzo wówczas potrzebny.

Napisałem list

do Przyjaciela

z zielonych wód

starego morza Salish.

O miłości naszej

i miłości, która

czeka niecierpliwie

na niego. Nie wiem

gdzie dokładnie,

nie znam jej adresu.

Ale wiem, że czeka.

Niech popływa,

niech pochodzi

alejkami, uliczkami

i niech ma oczy,

serce i duszę otwarte

na szept miłości

przechodzącej obok.

Chalice

I have missed you still

I have missed you by

empty night and by

colorless daytime

I have missed you

yesterday on my walk

I have missed you today

when I got up from bed

I have missed you last year

and I’m missing you

this year the same

I have missed you

three years ago

the day you were

gone

I do get up in the morning; get dressed, have breakfast; clean the dishes afterwards and watch some news. I don’t go to concerts anymore or much less than I did in Halifax. It was terrible there, where every street, every park, every store reminded me of us being there together.  It is terrible here, where everywhere I go, I remember when younger us walked together. You are everywhere, and yet I know that you are nowhere. You are gone. Forever.

It was going to be easier they said, and I thought it would. It is not, or it is by the virtue that you can get used to even chronic pain. But the pain is not lesser and it is tiring all the same. After a while you are just tired of that chronic pain. You have had enough and you want to be gone, too. What is the point of maintaining that, which will never ease, never go away?

Oh, I know that mine is not special or rare and distinct. But suffering of others does not ease your pain. That would be a sick perversion. I know that you are no longer have any worries, unhappy days or sadness. You can’t ‘cause you are gone, nonexistent anymore. But it is the memory of you that pains me so much. I am the only holder, only chalice where you exist. For as long as I live, I will be that chalice containing you, and the pain.

Right now I am in the process or refurbishing my life again. Moving to place where we used have our happiest days, decades actually. No, not some sort idyllic frolicking in flowery meadow. A life with its bad days, but live full of love, nonetheless. It did exited me, when I got that idea, and I got struck with realization that I will be walking these trails, street, places as alone, as every day I did since you were gone. Yet, I’m looking forward to it. Strange. Somehow, can’t explain logically how it works, that chalice full of pain will not be as heavy? Or I will understand perhaps better why it is so heavy. Understanding a process might make it easier to go through it.

Yes, there is also that element of egoistic pleasure of ‘coming back home’. Sort of making it the full circle. Of course big part of that circle would be reconnecting with my old friends. Very dear people: older, younger, my age. Somehow our life and love did not preclude both of us from pursuing our own interests and social circles.  Much more on my part perhaps, not by design though or special privileges. I just did.

It will not make me happy in a conventional meaning of the world. It will however (or not?) allow me to live again, smile at times. Smile honestly, not politely.  

I will miss you

tomorrow again

I will miss you

as I did yesterday

I will miss you

till there is no longer

either night or day

in places we have lived

and places we have

never together been

until the chalice will

be broken and the wine

of life will be spilled

Place of Recpice

Place of Recpice

Place of respice

No. I don’t know anymore

where is that place.

Have travelled many

decades now, across

oceans and land masses.

I’ve met and loved people,

have been in love with Him.

From airport to airport,

from train station to another

far away, in different city.

Gathered things and lost

all of it somewhere.

I have met friends, who

offered shelter and whom

I have helped, when help

was needed on a bad day.

But where is that place

of respice, of wisdom

learnt from this world,

from travels, loves

and friendships dear?

10.02.25

Nothing, nothing has changed since THAT year. A year when everything stopped for me. I have tried, have searched, got engaged in other things, re-connected with some friends. Yes, there were good days, maybe even weeks. There were jolts of enthusiasm, new plans. It never lasted for long. Not for lack of trying or lack of wanting. It is just, just that the weight of that year, of these days watching him slipping through my fingers, arms, my love, always finds me and whispers: you have not tried hard enough. It is not that I don’t know, that he would want me be alive and enjoying the surroundings, the places, faces and smiles. Especially these places here,  where we truly had our home. And gosh, we were happy.

Would he, if we changed places and roles? I think a bit more than me. I think he wouldn’t have carried such a heavy rock on his shoulders. He would have enjoy more his friends and places perhaps. It was me, who wants more of people, who needs them to be beautiful and good, with no broken souls, light and accepting of fates. He didn’t need anything of anyone. He just wanted them to be. He had such a beautiful soul.

And now I am tired. I need to find that place of respice, of understanding, of accepting. I am ready to say ‘hi’ to the world as it is. Have no strength left to carry my luggage anymore.