Remembrance Day on November 11th

Remembrance Day on November 11th

The day we wear the red poppies attached to our other clothing. Why? Because on Flanders fields in Europe the red blood form thousands of young Canadian and Commonwealth countries soldiers saturated the fields so much, that a carpet of red poppies covered the dead ones mercifully and gave them peace. The final peace.

Did you know that the last soldier killed in that awful war was a Canadian boy from Saskatchewan? He was shot few seconds before the clock on the town’s square struck the 11 th hour. The armistice was signed already, the big guns were silent. That boy just went from his trenches to that little village/town to look around. Near by, stood a German soldier, a sharpshooter. He saw the allied soldier from far away, check the clock on the town’s tower and seeing that the large needle did not reach ’11’ yet – he aimed, pulled the trigger. The Canadian boy fell down instantly. Nothing was gain by it, not a single inch of land moved hands. By the time he gave his last breath – the war was over. The German soldier stopped being his mortal enemy, he stopped being the enemy of the German soldier.

The impossible stupidity of all wars. I remember I wrote a poem about that Saskatchewan boy many, many years ago. Now, every November 11 I remember some of the names of some of the great commanders of the massive armies, remember some of the huge battlefields on the Maginot Line, the gases used to kill silently hundreds of them, the awful swamps red-brown from the blood of the soldiers, who were ordered to climb over the trenches and mount another useless attack on foot and being instantly cut down by first submachine guns. Being cut like flowers by stroke of scythe. Later, after the guns stopped, the war ended – the fields were red not from blood, but from the poppies.

And I remember that lonely boy from Saskatchewan, who never really knew why they were fighting, probably knew from some small school near his town the name of the British king, the one he was going to die for. But why? He ever saw any big town or city in Canada – until he was on the train and saw the stations of Winnipeg, Toronto, finally Montreal, where he boarded a huge ship with hundreds of other boys and went across the huge and cold ocean. I’m sure he become seasick many times.

A boy from the prairies on a ship in the middle of Atlantic! He would have many stories to tell family and friends for many years to come! But he didn’t. He died, in that strange village. After being told by his officer or sergeant that the war is over. He did not tell stories his parents or grandparents. By now his parents are dead, his grandparents are dead, too. If he had any siblings and his siblings had children – they are dead, too. Many years, more than a hundred have passed.

But I remember him, more than any other king, general or Prime Minister from that time in the Commonwealth and Great Britain. Just by now, I am myself so much older than he is. I suppose by now, I am his grandfather?

These were my thoughts on a sunny, colourful Fall’s day, as I walked to the City Hall and our Cenotaph in New Westminster. Later, a short walk through the park to the Armory, a chat with a Captain, who was in command of the troops, who organized the short parade and laying of wreaths. His father (or was it grandfather?) served in the 2nd world war and took part in landing across the Ardens, near Falaise Pocket. I told the captain that my personal friend, Ted Kaminski was a parachuter in the 1st Polish Airborne Division and was dropped along his many friends to support the advance of a tank divisions of allied forces (among them the Canadian 1st Army of general Harry Crerar and the Polish Tank Division of general Stanislav Maczek). The Polish paratroopers were able to encircle major German forces in a Falaise Pocked, thus definitely eliminating a great many casualties of the marching allied tank formations. And I was able many years after the war to meet personally that Polish general of the Armored Division in that battle. I met him In London, I think must have been in 1982. We had nice chat. Therefore the young captain of the Canadian soldiers, whose father fought during the last world war near Falaise, had an invisible connection with my life and people I knew. Through events eighty years ago. Indeed a strange chance encounter.

But most of all, I thought of you, my young boy from Saskatchewan, who died when the clock in some village in Europe struck the 11th hour. When the guns went silent and when you took your last breath.

post scriptum:

just as a side note: over the last forty odd years I observed Remembrance Day every year. Sometime by just solitary or with my husband, individual visit to many Cenotaphs. Once in Calgary, in the late 1980s very officially: in the company of Mayor of Calgary, Canadian general, Commander of the large garrison in Calgary and the President of Polish Combatants Association in front of the Cenotaph, by the 3rd Street, in front of the old Library.

This year is the very first year that, to my shock I must admit, a majority of passers bye on the street did not wear a poppy. It was so noticeable. It shows a tremendous lack of respect to the memory of the people, who gave their life for us to be free in our country. I actually felt angry that these people showed such a cowardly indifference to my boy from Saskatchewan. No more on that subject, but just so you know what I think of you. And it is not much.

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Straszny smutek mnie dziś ogarnął. Nadszedł gdzieś z chmurami i mgłami jesieni i z odlotem przyjaciela na krótka wizytę do Polski. I nie ten jego odlot, nie ta wizyta w Warszawie, ale kilkugodzinny jego pobyt we Frankfurcie. Frankfurt kocham wyjątkowo. 

Sturm Und Drang[i] tam się zaczął od Goethego i Schillera, synów tego cudownego miasta. Okresu, który do dziś ma , po Renesansie, największy wpływ na charakter Polski i Polaków.  Nolens volens, i mój. Ze wszystkimi tego pozytywnymi negatywnymi konsekwencjami. Mickiewicz widział się zresztą z Goethem, choć nie była to zbyt budująca rozmowa i Goethe przyjął go początkowo chłodno, nie mniej później spotykał się z nim  w Weimarze kilkakroć. Sam Goethe był już uznanym pół-bogiem nowego kierunku i nic mu prawie mało znany poeta z Polski, której na mapie nie było, nie oferował ciekawego wedle jego początkowej opinii.

Nie o Goethem jednak ani o Mickiewiczu chcę tu pisać i nic to z moim uczuciem do Frankfurtu wspólnego nie ma – poza oczywistym faktem, że tam się wychował i urodził i miłe chwile z jego domu-muzeum opodal Klasztoru Karmelitanek wspominam. Miłe było też przesiadywanie zawsze na ławce blisko jego pomnika i blisko pomnika Schillera.

Frankfurt – poza wszelkimi i licznymi atrakcjami dla ducha i ciała (oj, tak – LOL) – to dla mnie kolebka dzisiejszej Europy Centralnej. Mojej Europy. To tu z państwa Franków (stąd nazwa) przybył Karol Wielki i rozpoczął marsz na Pomorze Przednie.  Na Połabach (dzisiejsze tereny Hamburga i Schwerinu), w dolinach Łaby (Elbe) trochę sobie wielokrotnie zęby pokruszył. W tamtym już czasie Połabianie ulegli sporej germanizacji. Z ciekawostek warto dodać, że już w czasach współczesnych ostatni Książę panujący na ziemiach niemieckich, władca Meklemburgii, był w prostej linii potomkiem właśnie Księcia i władcy Słowian połabskich. Karol Wielki tak jego zdolnościami wojskowymi był zafascynowany, że za oddanie hołdu i poddania się woli Karolinga -uznał wasalską władzę tegoż księcia słowiańskiego na ziemi połabskiej.  

Później zwiedzałem oszałamiający wręcz w przepychu pałac tych Książąt w Schwerinie . Oglądałem, to mało – w ogrodach tego parku robiliśmy sesję zdjęciową ślubu mojej córki chrzestnej.  Jakież to losy ludzkie są dziwne, zaiste.

Wracajmy do Frankfurtu jednak kochanego. Pisząc przyjacielowi, co powinien w tymże Frankfurcie zobaczyć – uderzyła mnie realizacja, że ja chyba tam już nigdy nie zawitam. Że pewnie albo tu szczeznę, albo w Polsce gdzieś, krótko po planowanym tam powrocie.  Że już w tym grodzie nad Menem szerokim nie będę chadzał śladami początków nowożytnej Europy, mojej Europy. Nie pójdę tymi szerokimi bulwarami nad tą rzeką z mamą pod rękę, tak jak chadzaliśmy tam –onegdaj zda się .

Czasem zatrzymywałem się tylko, w przelotach, na kilka godzin, czasem na noc lud dwie. Wtedy to ho, ho, poszaleć można było. Stara Hesja nie wiedziała, co to szaleństwa pókim ja tam nie zawitał, LOL.

Mama bardzo Frankfurt lubiła, byliśmy tam razem dwa lub trzy razy. Lubiła lody jeść przy Hauptwache i spacerować powoli bulwarami nad Menem. Nocowaliśmy na ogół w jednym z dwóch hotelików tuż przy Dworcu Głównym, bo były tanie i rano dawali niezłe śniadanie. Raz jeden wracając z Polski do Kanady pojechaliśmy do Frankfurtu pociągiem z Berlina tą przepiękną trasą wzdłuż wijącego się Renu, z wysokimi wzgórzami po obu stronach doliny, wieżami starych niemieckich zamków, koło Ratyzbony skąd przybyła do nas Królowa Rycheza. Potem pociąg skręcał ostro na północ i jechał do Frankfurtu.

Ale – jak zawsze ze mną – prócz szaleństw czas musiał się znaleźć na refleksje, na zachwyt jakimś brylancikiem historii, opowieścią muzyczną lub literacką.  A tych tam dużo. Choćby ta śmieszna rzecz, że Miasto Karola Wielkiego ma barwy biało-czerwone i godło … białego Orła w złotej koronie.

Więc gdym pisał przyjacielowi, jaką ulicą warto przejść … nagle sam chodziłem tymi samymi ulicami pamięci. Dziwne i smutne nieco uczucie. Uczucie-przeczucie?  Gdy bogowie rozdają karty, śmiertelnik musi się z ich wyrokiem pogodzić.

Pożegnanie

Johann Wolfgang Goethe

Niechaj oczy ci wyszepcą
Pożegnanie: wargi drżą
Cięzko, o jak ciężko rzec to…
A dojrzały przeciem mąż!

Jakiż nikły w tym momencie
Każdy uczuć jawny pąk:
Zimne – twoich warg dotknięcie
Słaby – uścisk twoich rąk

Dawniej całus… gdzieś… w pośpiechu – 
O, jak cudny był to szał!
Tak fijołki nam uciechą,
Kto jest w marcu pierwsze rwał.

Nic już nie mam do zerwania – 

Brakło kwiatów, brakło róż:
Wiosna wkoło, miła Franiu,
Dla mnie jesień… jesień już…[ii]


[i] epoka Szturmu i Naporu w kulturze europejskiej, początek romantyzmu

[ii] Pożegnanie – Johann Wolfgang Goethe

Prezydenci

Ktoś kiedyś, gdzieś powiedział: najważniejsze, by ktoś w odpowiednim czasie znalazł się we właściwym miejscu. Nikt już pewnie nie pamięta, kto i kiedy ukuł tą maksymę, ale powtarzana była odtąd tysiące razy. I pasuje jak ulał do wielu specyficznych i ważnych momentów dziejów.  

Często zdarza się, że jest to więcej niż jedna osoba, ale jedną na ogół jakoś się upamiętni, wyróżni w sposób szczególny i odtąd w annałach historii tą osobę będzie się głównie wymieniać, przypominać.

  1. 1914-1918, Polska: Józef Piłsudski – i koniec, kropka. Owszem są tam i Daszyński i Paderewski, i Dmowski. Ale w cieniu, w tle.
  2. 1980-1989, Polska: Lech Wałęsa i koniec, kropka. Znowu: Anna Walentynowicz, Ryszard Bujak, Frasyniuk, Michnik (nie, tam ‘obok’ nie ma jakichkolwiek Kaczyńskich, bo mówię o aktorach ról pierwszoplanowych, a nie o statystach) tylko w tle.
  3. 1989-1990, upadek komunizmu w Rosji i Europie Centralno-Wschodniej na przełomie 1989-90: znowu Wałęsa, Jan Paweł II, Ronald Reagan, i ostatni ‘samowładca’ ZSRR, Michał Gorbaczow (jak później historia udowodniła ponad wszelką wątpliwość, to właśnie ten ostatni ‘komunistyczny car’ był pierwszym i jak dotąd jedynym rosyjskim przywódcą, który był demokratą). I koniec, kropka. Reszta ważnych osób, to tylko tło.

Rok jest teraz 2025, w schyłkowej już fazie. Losy świata ważą się znowu.  Powietrze jest ciężkie, pełne prochu, strach zapalić zapałkę. Przypomina bardziej lata przed wybuchem obu ostatnich wojen światowych niż powiew wiosny z 1981-1989.   Bez wątpienia lata 1938-1939.

Tyle, że groźniej. Dużo groźniej. I dużo, dużo szerzej. Od Bałtyku po Morze Japońskie; od Kalifornii i Alaski po Morze Chińskie. Mocarstw jest dużo więcej. I wystarczająco mocarstwowych, by straty olbrzymie, gigantyczne zadać innym krajom. Kraje małe stały się mocarstwami (Korea Północna, Izrael) mogącymi zapalić lont pod całym globem.

Masowe ludobójstwo (genocide) stało się znowu narzędziem gry politycznej. Międzynarodowe instytucje powołane ‘by nigdy więcej’ i by ‘nikt ponad prawem’ są bezsilne wobec nagiej pięści mającej wsparcie największej opoki demokracji i prawa, która tą opoką być przestała – USA.

               Właśnie dobiegła końca Specjalna Sesja Zgromadzenia ONZ w Nowym Jorku. Organizacji, którą po to właśnie powołano, by ‘nigdy więcej’. Naturalnie górnolotne i szlachetne cele tej organizacji okazały się trochę tylko lepsze i silniejsze od nieboszczki Ligii Narodów z okresu Międzywojnia. Największą siłą ONZ jest opinia publiczna, pręgierz tej opinii. Zwłaszcza w dobie powszechnego, globalnego dostępu do informacji. I reakcje na samej Sali obrad ONZ.

Zatrzymam się na trzech przywódcach. Binjaminie Netanjahu, premierze Izraela, Karolu Nawrockim, prezydencie Polski i Donaldzie Trumpie, prezydencie Stanów Zjednoczonych, warto też wymienić na moment Sergieja Ławrowa – ministra MSZ Rosji.

Tragedia prawdziwie antyczna, niewyobrażalna z niczym prawie w czasach bardziej współczesnych zgotowana przez krwiożerczy, barbarzyński reżym izraelski jest trudna do opisania. Łamanie wszystkich praw, konwencji, umów międzynarodowych. Przy wsparciu cichym i aktywnym Donalda Trumpa. I naturalnie olbrzymiej większości diaspory żydowskiej – ale trzeba bardzo wyraźnie zaznaczyć, że i w tej diasporze, a nawet w samym Izraelu, są grupy i jednostki, które te zbrodnie rządu izraelskiego potępiają, odcinają się od nich. A to duża odwaga cywilna i rzecz niełatwa być Żydem i potępiać akcje państwa żydowskiego. Nisko chylę kapelusza wobec tych osób.

Więc jest ta sesja ONZ. Na mównicę wchodzi Binjamin Netanjahu, szef państwa izraelskiego. Potęgi nuklearnej. Zaczyna opowiadać swoje znane od dawna opowiastki. W tym samym czasie na resztki kompletnie zrujnowanej  i zamienionej w Warszawę po Powstaniu Warszawskim, Gazę – spadają kolejne bomby i armia izraelska wkracza do pełnej okupacji ziem palestyńskich. Okupacji i aneksji tych odwiecznie palestyńskich ziem. Zapowiadają zrobić to samo na terenach Organizacji i rządu palestyńskiego w West Bank (Zachodni Brzeg). Nie będę tu przypominał ni opisywał tego konfliktu. Wszyscy wiemy. Cały świat. Kiedy Netanjahu (człowiek, na którego wydano legalny nakaz aresztowania przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze) zaczyna mówić, powoli wstaje z miejsc olbrzymia większość delegatów na Sesję Plenarną ONZ i demonstracyjnie opuszcza salę obrad. Oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości premier Izraela mówi do pustych foteli i zmuszony jest oglądać z mównicy ten exodus wielu delegacji innych państw.

Jakie to ma znaczenie? Ma, bo widzi to na ekranach telewizorów, telefonów i innych narzędzi masowej komunikacji miliardy ludzi na świecie. Skończyły się czasy poufnych dyskusji gabinetowych.

Król jest nagi. I jest odrażający.

               Na moment tylko (bo nie jest przywódcą swojego kraju) Sergiej Ławrow, jeden z najinteligentniejszych ministrów spraw zagranicznych na świecie, świetny dyplomata.  Z ‘małym ale’: ze względu na fakt jaki rząd i państwo reprezentuje jest nałogowym kłamcą i idealnym przedstawicielem szkoły dyplomatycznej, która opowiada slogany nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Szkoła Kalego – jak Kali ukradnie to dobrze, jak ukradną Kalemu to świństwo[i].

Więc ten rosyjski Kali to robił. Opowiadał (prawdę) o występkach i łamaniu konwencji międzynarodowych przez tzw. Zachód i o tym … jak to Rosja musiała wejść na Ukrainę by … ratować demokrację na Ukrainie i prześladowania języka, ludności, religii i tradycji rosyjskich na Ukrainie. No i podkreślając ‘konstytucyjną nielegalność’ obecnych władz Ukrainy. Godna tradycja najlepszych ministrów spraw zagranicznych Rosji sowieckiej, od Mołotowa poczynając. Rodzaj idealnego dyplomaty Europy XVII i XVIII wieku. Inteligentny, mający świetny wywiad, gotowy służyć i panu Bogu i diabłu jednocześnie. Ot, i wsio na ten temat. Szkoda inkaustu na więcej.

               Donald Trump, prezydent USA.

Uff, oh! Wielki, wspaniały, najmądrzejszy, przystojny. LOL! Tak zadufanego w sobie człowieka na scenie politycznej nie widziano od lat. Kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek dozy skromności i taktu. Cezar, demokrata, autokrata, król, cesarz i papież w jednej osobie. Zakochany głównie w sobie i swoich kontach bankowych. Wśród możnych tego świata jest wielu takich. Nikt z nich nie jest – na szczęście – prezydentem mocarstwa. Trump – niestety – jest. Największy pojemnik na wodę gazową z bąbelkami.  Nawet Putin, (choć pamiętamy jego zdjęcie na białym koniu, bez koszuli) tej mydlanej bańce trampowskiej nie dorównuje. Putin to typowy autokrata rosyjski, znający i historię i rozumiejący politykę. Jego zasadniczym celem nie jest budowanie własnego wizerunku bohatera, a odbudowa imperium.  Nieszczęściem Trumpa jest, że urodził się, jako człowiek, a nie orangutan, w dżungli Manhattanu, a nie w dżungli tropikalnej. Tam bicia w piersi koledzy by mu nie wytykali i chętnie wszystkie samice by mu oddawali. A dżungli, jako-takiej by nie zagrażał.

Moralny dowódca nieudanego zamachu i puczu na własną konstytucję i własny Parlament (pierwsza kadencja prezydencka), w czasie drugiej po kilkukrotnym ośmieszeniu się na arenie międzynarodowej – przybrał białe piórka gołąbka pokoju i bez żenady oświadczył, że należy mu się Pokojowa Nagroda Nobla, bo tyle wojen zażegnał na świecie!  Po nieudanej próbie rozwiązania masakry palestyńskiej przez próbę wysiedlenia Palestyńczyków z ich prastarej ojczyzny do Jordanii, Egiptu i Arabii Saudyjskiej, zaoferował samemu przejąć Gazę i wybudować tam nową Trump Tower i zrobić  z Gazy fantastyczny prywatny kurort morski. Chętnych nie było. W Jordanii i Egipcie też.  Urażony ich niewdzięcznością stwierdził, że w takim razie zakończy wojnę w Ukrainie.  Przecież tak dobrze znana i rozumie się z Putinem.  Putin na spotkanie na Alasce się zgodził.  I wystrychnął Donalda na dudka.  Czego się wszyscy spodziewali.  Z Oslo też nie oferowali Nagrody Nobla.  Świat tego geniusza po prostu nie rozumie.

Wracajmy jednak do Sesji Specjalnej ONZ.  Przemawia Donald Trump.  Najpierw informuje (gdybyśmy nie wiedzieli) jaki jest wspaniały i ile Nobli (Pokojowych, oczywiście) powinien dostać.  Potem poucza Europę, co ma zrobić.  I że w końcu, choć częściowo się go na szczęście posłuchała. Potem okazuje się, że nie ma żadnego ocieplenia klimatu ani innych tego typu bzdur. Jego kraj (USA) nigdy nie był w takiej prospericie, jak obecnie.  Zażegnał prawie wszystkie wojny na świecie.  A przede wszystkim powstrzymał kolejną inwazję meksykańską na USA:

Na naszej południowej granicy z pełnym sukcesem powstrzymaliśmy kolosalną inwazję. Przez ostatnie cztery miesiące z rzędu ilość nielegalnych obcych wpuszcznych do naszego kraju równa jest zeru. Trudno uwierzyć, gdy patrzymy wstecz, tylko cztery lata temu to były miliony i miliony ludzi najeżdżających nas z całego świata – z więzień, z zakładów psychiatrycznych, handlarzy narkotyków zewsząd. Najechali nas. Po prostu najechali w tej idiotycznej polityce otwartych granic za prezydentury Biddena. (…)

W moich pierwszych czterech latach ja zbudowałem najwspanialszą ekonomię w historii świata. Mieliśmy najlepszą gospodarkę odkąd istniejemy. I teraz znowu robię to samo, tyle, że teraz nawet lepiej i więcej” (czy to w ogóle możliwe?! – przyp autora)

Potem narzekał, że schody ruchome nie działały i winda zawiodła, i że ONZ się rozpada. No, ale przecież jest ktoś, kto mógł tą ruderę ONZ w pięknym stanie utrzymać. I prawdziwy Trump-handlarz nieruchomości nie wytrzymał:

Wiele lat temu, świetny deweloper z Nowego Jorku, znany jako Donald Trump zaproponował wam renowacje i przebudowę właśnie tego budynku. Pamietam to świetnie. Powiedziałem wtedy, że zrobię to za 500 milionów dolarów –przebudowałbym to przepięknie. Mowiłem o mamurowych podłogach, o terakocie. Mówiłem wam o ścianach z mahoganu … [ii]

To tylko fragmenty krótkie, Trump lubi mówić dużo. Po pouczaniu i napominaniu ONZ, Trump powiedział jeszcze sporo o Europie, Londynie, Australii – o tym, że wszyscy jesteśmy na drodze do piekła, do gwałtów na naszych kobietach, do wprowadzenia nakazów prawa islamskiego w naszych miastach … .  O tym, że Narody Zjednoczone nic nie potrafią zrobić, a tylko wyciągają pieniądze na administrację tej beznadziejnej instytucji. A przecież mogliby się od niego właśnie uczyć, jak to robić.

To było przemówienie Prezydenta Stanów Zjednoczonych na Specjalnej rocznicowej Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Lepszego męża stanu trudno sobie wyobrazić.  Stalin? Mołotow? Mao Tse Tung? Słoneczko Narodów …

Dosyć jednak o tym Mojżeszu, Abrahamie i Mahomecie w jednej osobie. Już tylko niecałe dwa lata, może jakoś bez hekatomby jakiejś się obejdzie. Tylko, że to wyjątkowo złe czasy na takiego prezydenta, gdy świat stoi nad przepaścią kataklizmów wojennych i ekologicznych. Ech …

Teraz dwa słowa o znajomym tegoż Wielkiego Prezydenta, nawet się lubią i trochę podobną znajomość arkanów dyplomacji i wielkiej polityki mają.

 O panu prezydencie RP, Karolu Nawrockim. Otóż pan Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, jako Głowa Państwa na Sesję ONZ też naturalnie pojechał. Towarzyszył mu w tej podróży najwybitniejszy od czasów Władysława Bartoszewskiego polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski. Zapewne wiele cennych uwag Prezydentowi Nawrockiemu udzielił przed wystąpieniem w ONZ. Zgodnie ze starą zasadą, że w domu możemy się kłócić i nie lubić, ale na zewnątrz występujemy, jako jedna rodzina i jedno dobro mamy na uwadze.

No i pan prezydent Nawrocki wstąpił na ambonę.  Pardon moi – na mównicę, oczywiście! Początkowo mówił do rzeczy i w miarę sprawnie. Ale potem poszedł w manowce polskiego podwórka politycznego i zaczął  p… . No, tego tam, jak to określić?  Używać pewnej popularnej przyprawy stołowej? Jak już mówił o nienarodzonych i ich prawie do życia i temu podobnych hasłach Ordo Iuris, to słuchać przestałem.  

Ale jeden maleńki a charakterystyczny drobiazg spamiętałem i pewnie już nigdy nie zapomnę. Głupstwo takie trochę. A przez skojarzenie z innym wydarzeniem – utkwiło w pamięci.

Dawniej pewni mówcy polityczni (głównie z dwóch najskrajniejszych odmian ideologicznych: skrajnej prawicy i skrajnej lewicy) lubili akcentować to, co mówią uderzając ręką w pulpit mównicy. Robił to świetnie Władysław Gomułka w Polsce peerelowskiej, pamiętam.  Pewnie dodaje to animuszu głównie temu, co przemawia. Trochę taka własna a’la perkusja. Ale specjalnie utkwił w pamięci inny ‘deplomata’ , I Sekretarz KC Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Nikita Chruszczow.  Ten już tam sobie paluszkami po blacie nie biegał – zdjął pantofel i walił nim w mównicę na Sesji Plenarnej ONZ. A co tam, paluszkami niech burżuje stukają!

Otóż pan Karol Nawrocki komunistą zdecydowanie nie jest i basta. Nawet, jeśli nieświadomie coś tam robi, co jest Putinowi na rękę. Bycie nieświadomym lub mało kompetentnym, przestępstwem nie jest. Ale Radek Sikorski zapomniał pouczyć chyba prezydenta Nawrockiego, że nawet paluszkami przy mikrofonie stukać nie należy. Zwłaszcza, gdy to mikrofon nadający na cały świat. No i tak poleciało w ten świat te rytmiczne, perkusyjne stulanie po pulpicie pana prezydenta RP. I już nigdy nie wymarzę z mojej biednej pamięci tego stukania i będę widział w koszmarach taki duet Chruszczowa i Nawrockiego na perkusji.  Ech …


[i] jedna z kolorowych postaci w popularnej powieści  H. Sienkiewicza dla młodzieży, „W pustyni i w puszczy”

[ii] Donald Trump’s full speech at UNGA: Here’s everything the US president said – The Economic Times

The Little Mountain of Vancouver

The Little Mountain of Vancouver

On top of Little Mountain is a very special place called Queen Elizabeth Park. I am not sure how many modern day Vancouverites do know that the name of the park was given in honor of Queen Mother, not Queen Elizabeth II. At that time, in the 1930ties, Elizabeth Bowes-Lyon was the Queen Consort and as such Queen Consort of Canada. During her visit with King George VI in 1939.

Originally, before the English came here, it was lush small mountain of old growth forest with salmon spawning creeks running to False Creek (they still exist under the pavement and houses ). Later it became a basalt quarry. In 1936 Vancouver Tulip Association ask the City Board to create there a park – and so it begun. There are no longer grey wolves, bears, and elks roaming the Little Mountain, but birds and squirrels are plentiful. And so are people.

Philanthropher and landscape architect Bill Livingstone turned it into a gem of lush walkways, remnants of the old growth, Rose Garden, little ponds and small sport fields, and on top of it sits iconic Bloedell Floral Conservatory. Behind the Conservatory is an amazing display of water fountains and a famous sculpture of renowned British artist Henry Moore.

It used to be one of my favored places for walks with my Mom in my earlier days in Vancouver. Last time we went there with Mom, John and both of my sisters.

Był więc to czas najwyższy do odwiedzin tego specjalnego miejsca po moim tu powrocie. Przejść się ścieżkami, którymi chodziliśmy razem. Po spacerach w ukochanym Stanley Parku, w Central Parku w Burnaby, Bear Creek Parku w Surrey i naturalnie po Holland Parku w centrum Surrey, tuż pod domem …  Powoli zamykam koło ponownych odwiedzin ‘syna marnotrawnego’, wdowca. Jeszcze tylko jedna dłuższa podróż, ostania może. Do kraju, gdzie wszystkie moje perygrenacje się zaczęły.

Powoli zaczynam czuć się zmęczony. Czas może siąść na ławce znajomej w starym parku nad Wisłą. Tam, gdzie były zauroczenia pierwsze, pierwsze miłości, gdzie jako dziecko słuchałem Szopena.

Lonsdale Avenue przy Quay w Północnym Vancouverze i Polski Festiwal

Lonsdale Avenue przy Quay w Północnym Vancouverze i Polski Festiwal

Od jedenastu już lat w prominentnym miejscu Północnego Vancouveru, u początków Lonsdale Avenue na nadbrzeżnych tarasach widokowych, organizowany jest Polski Festiwal. Od samego zarania robi to organizacja polonijna „Belweder” pod kierownictwem pani Urszuli Sulińskiej[i]. W latach ostatnich wspomaga ją w organizacji tego Festiwalu pani Iza Sobieska. Udział biorą też zacne członkinie Federacji Polek, Grupa Taneczna „Polonez”, organizacja „Barka” o charakterze pomocowym dla osób z uzależnieniami. Spotkałem z radością Patrika May – Kanadyjczyka o ‘polskim sercu’, wielkiego admiratora muzyki Szopena i organizatora Vancouver Chopin Society[ii].

Bardzo udanym było włączenie do występów świetnego bułgarskiego zespołu tanecznego, który scenę ożywił w sposób znacząco lepszy niż zespól polonijny „Polonez”. Jeśli radzić mogę, to bym sugerował, aby „Polonez” nie zawsze i nie na każdej scenie tańczył … poloneza. Ten prosty z pozoru tylko taniec jest w sumie bardzo trudny dla małych scen i traci wówczas swoje dostojeństwo i powagę. O wiele lepiej by wypadł mazur, kujawiak czy nawet krakowiak. Każdy z tych tańców mógłby być tańczony nawet w kontuszach, jakie użyto dla niefortunnego poloneza.

Wśród zaproszonych gości na scenie przemawiali Mayor North Vancouver i pani Konsul Generalna RP. Potem wystąpił miły młody prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej oddziału BC. Na końcu kilka słów powiedziałem i ja w skrócie przypominając o znaczących osiągnięciach twórców i artystów polskich zamieszkałych w ostatnich dziesięcioleciach w Greater Vancouver i ich wkładzie dla Polski i Kanady.

A to włąśnie rzeżba ‘Raphsody of the North’ Ryszarda Wojciechowskiego wykonana na zamówienie Rady Miejskiej North Vancouver. Stała kiedyś tuż nad miejscem, gdzie był Festiwal. Potem przeniesiono ją nieco dalej do budynku teatru na Lonsdale -przeszedłem całą tą ulicę i rzeźby już nigdzie nie widziałem.

A był znaczny, w każdej bodaj dziedzinie: kompozytorzy (Ryszard Wrzaskała), rzeźbiarze (Ryszard Wojciechowski); poeci (Grażyna Zambrzycka, Bogdan Czaykowski, Andrzej Busza, piszący te słowa Bogumił Pacak-Gamalski, Tomasz Michalak, Karolina Piotrowska, Ryszard Tylman, w mniejszej może skali Piotr Siedlanowski, Leszek Buczyłko, Ryszard Kryłowski, Edward Dornia, świetny tłumacz współczesnej literatury irlandzkiej Roman Sabo-Walsh; teatr (aktorzy i reżyserzy –  Jerzy Kopczewski, Anna Gradowska, Elbieta Kozłowska, Anna Ślązkiewicz, Julia Siedlanowska, Jerzy Koplinger, a zdecydowanie największe zasługi dla polskiej sceny teatralnej w Vancouverze należą się panu Czumie, aktorowi z bardzo popularnego serialu telewizyjnego „Beachcombers”, który przejął prowadzenia teatru, nota bene synowi bohaterskiego dowódcy obrony Warszawy w 1939, gen. Waleriana Czumy; malarze (Andrzej Brakoniecki, Dariusz Bebel, Ryszard Kiełb, Wiesław Repnicki; wydawnictwa: Rocznik Twórczości „Strumień” i piszącego te słowa redaktora naczelnego tego rocznika, tygodniki Andrzeja Jara, Elżbiety Kozar, Andrzeja Manowskiego.

Anna Gradowska była nade wszystko znawcą historii sztuki (była założycielką Wydziału Sztuk Pięknych na Uniwerytecie w Caracas w Wenezueli) i publikowała na łamach „Strumienia” cykl esejów o sztukach wizualnych.  Nie wolno też pominąć pracy i wydanych opracowań historycznych profesor Marri Jarochowskiej. Olbrzymią w tym temacie propagowania i rozwijania polskiej kultury miała organizacja ‘Pod skrzydłami Pegaza’ prowadzona przez Krystynę Połubińską; oraz powstała trochę później i równolegle z późniejszą działalnością grupy pegazowskiej działalność pani Ireny Gostomskiej i jej Grupy „Epizod”.  Dużą pomoc i wsparcie w prowadzenie wówczas tej całej działalności i aktywności kulturowej mieliśmy zawsze od kolejnych Konsuli Generalnych RP. W tym miejscu składam im wszystkim podziękowanie. Bliski współpracownik redakcji “Strumienia” z niezastąpiona edytorką, Ireną – jeden z ojców polskiego dezajnu (design), były rektor ASP w Warszawie – Andrzej Wróblewski. Tobie i Irence składam osobne i wielkie podziękowanie za rady, wspaniałomyślność i cierpliwość.

Mógłbym wyciągnąć ze szpargałów mojego własnego archiwum wiele jeszcze nazwisk i wydarzeń. Osób i grup, które utkały bardzo bogatą tkaninę kultury polskiej i jej osiągnięć w tym pięknym mieście nad Pacyfikiem. To by już poza oryginalne ramy tego tekstu zbytnio się rozlało. A i czasu już dla tych tematów kronikarskich nie mam. Pewnie ostatni raz na te tematy piszę. Ale warto wiedzieć skąd przyszliśmy i co zrobiliśmy.  Bo wbrew pozorom to nie spiże, nie stan kont bankowych i ilość nieruchomości tworzy najtrwalsze fundamenty historii człowieka i grup ludzkich – tworzy je Kultura, ta wyższa, z dużej litery.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   


[i] Home | belweder

[ii] The Vancouver Chopin Society | Live classical music concerts in Vancouver area

Hidden gems of West Vancouver shoreline

Continuing my explorations and re-visiting old familiar places, I went the other day to the picturesque Old Marine Drive.  Used to like to take it for the vistas it offered while passing many coves. Was shocked (or sad?) how much the cove with the marina has changed. There was not even half the amount of yachts and boats in the older days. It was actually tranquil. Not so much anymore – au contraire.

But I never really stopped in previous years to explore the shoreline more acutely. I think once I was intrigued if you could observe the ferry passing on its way from Horseshoe Bay to Nanaimo. I hardly ever took that route, it was just easier (and less busy at that time) to take one from my home terminal in Tsawwassen.  However, I did take often the small ferry to Bowen Island – my Mom just loved it over there. We would put lot of snacks and some food to the cooler, and would take a little propane stove and she would be happy on that little last beach facing the Howe Sound. There were so many black and salmon berries there – incredible. I would swim and fish there too, and mom cooked the fresh fish. She really loved it there.

I was going to take that little ferry again now, but the timing was not good. One just left and the other would have been too late to have time to truly enjoy the visit.  Therefore exploration of the shoreline was in order. And I did what I could, starting with Whytecliff Park. Never knew there was such a maze of rocky trails with unpararelled vistas of the Salish Sea.

Next was, unknown to me before, little marvel cove called Caulfeild Cove. There is a monument there to the memory of on British vice count Francis William Caulfeild, who at end of his career v-ce was appointed the rank of Admiral of Royal Navy and served during the 1 world war under the British Imperial ensign. As far as I could search from British Office his bio, he was neither very successful commander nor liked by his crews and got the distinction in Admiralty only at the end of his active career, so he would not command a ship anymore and do more damage, LOL. Having a British Peerage (due to his aristocratic birth) called for such military title though.

However – the cove by his name is a true and true marvel to explore. Highly recommend. Be careful though during rain – rocks are very high and could be very slippery.       

Nowe sylwetki w życiu polonijnym Brytyjskiej Kolumbii

Nowe sylwetki w życiu polonijnym Brytyjskiej Kolumbii

Pokolenia, wojny lokalne, wojny światowe, skomplikowane życiorysy, przeszłość, która osobom wrażliwym kładzie się cieniem nad teraźniejszością. Tak zaczynać mógłby się wstęp do każdej opowieści polskiej między końcem istnienia I Rzeczypospolitej od XVIII, do prawie końca XX wieku. Marsze, zbieranie tobołków, gubienie połowy tych tobołków w drodze, przesiedlenia wymuszone zmianami granic, nowymi gospodarzami ziem praojców, ratowanie mienia i życia. Bodaj najgorzej i najdotkliwiej dotknęło to mieszkańców dawnych Kresów: od Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Polesia, Mińszczyzny, Wołyń, Podole, hen aż po Pokucie. Dotykało to ich kilkakrotnie w życiu jednego tylko pokolenia między 1914 a 1945. Dochodziły też lokalne mordy, walki z sąsiadami, którzy skutkiem podżegania etnicznego lub chęcią zwykłej grabieży chwytali za siekiery, karabiny lub organizowali lokalne oddziały paramilitarne.  

                Trochę z tych cieni, pewne pokłosie tej traumy przesiedleńczo-wygnaniowej spada na nowe pokolenie. Pokolenie, które urodziło się i wychowało już w zupełnie innej krainie, hen, tysiące kilometrów od jakichkolwiek ziem polskich w jakimkolwiek okresie historycznym. Mówię o dzieciach i wnukach polskich emigrantów do Kanady, USA, Australii, Ameryki Południowej.

Jak zawsze w życiu jest, każdy nieco inaczej funkcjonuje i traktuje swoje własne rodzinne ‘bagaże’ emigracyjne.  Jedni urodzeni już i wychowani na nowej ziemi, w nowym kraju adaptują się bardzo łatwo.  Inni maja kłopoty, które często są pokłosiem kłopotów ich rodziców.

Znałem w Kanadzie bardzo dobrze polską emigrację czasów II wojny światowej. Nikt z nich de facto nie ‘wyemigrował’  do Kanady. Nie obudzili się pewnego ranka gdzieś w Warszawie, we Lwowie lub Stanisławowie i nie pomyśleli: o, pojadę sobie zamieszkać w Albercie, lub w Ontario kanadyjskim. Nie, tą decyzję podjęła za nich bezwzględna Historia i trzech panów o nazwiskach Churchill, Roosevelt i Stalin w pięknym hotelu w Jałcie, na pięknym Krymie. Oni byli po prostu żołnierzami polskiej armii, która z dala od ziem polskich biła się o tą Polskę, w której do tej armii wstąpili. I nagle ta „Polska’ przestała istnieć.

Morze atramentu na te tematy wylano w ostatnich 80 latach. Nic nowego tu nie dodam. Ale ciągle spotykam się z pokłosiem tamtych wydarzeń.

               Wstęp ten zarysowuje tło historyczne pierwszej i drugiej generacji Kanadyjczyków polskiego pochodzenia tu urodzonych[i]. Pokoleń generalnie straconych dla aktywności i działalności w ośrodkach i organizacjach polonijnych. Ich rodzice i dziadkowie, którzy tu przybyli w dużej mierze nolens volens – żyli we własnym świecie grajdołku polonijnego. W Kanadzie, ale obok Kanady. Ich dzieci i wnukowie już tu urodzeni i wykształceni nie mieli po prostu z nimi wspólnego języka.

               Wszystkiego tego byłem świadom i pamiętałem od tym przed moim spotkaniem z ‘elektronicznym’ znajomym( i przyjacielem chyba),  Chrystianem Stanleyem Ciesielskim. Chrystian pojawił się na polskiej scenie w Vancouverze już po moim stąd wyjeździe w 2018 roku. Czytając moje wpisy na mediach społecznościowych, moją konsekwentną działalność w organizacjach i grupach pro-demokratycznych (zwłaszcza po ataku PiS na polskie prawa obywatelskie, niezależne sądownictwo) – nawiązał ze mną kontakt elektroniczny. Przez szereg lat prowadziliśmy długie i niełatwe rozmowy, wymianę myśli i poglądów.

W uroczej Galerii ‘George’[ii], gdzie miał właśnie wystawę swoich fotografii, spotkaliśmy się w końcu fizycznie.

Przed tym spotkaniem wybrałem się jednak we własną, prywatną wycieczką wspomnień wzdłuż ulicy Pender, zaczynając od Granville, aż do ulicy Abbott, gdzie zaczyna sią zaczarowany świat starego Chinatown. Szlakiem obok, ale niezbyt często wybieranym przez turystów. A szkoda, bo ten fragment starego Vancouveru w okolicach Cenotaphu, to architektura niezapomniana początków kamiennego, murowanego Vancouveru. Miasta, które rozwijało się od Water Street i starego portu.

Tutaj, obok skrzyżowania z ulicą Richard był kiedyś w piwnicy jeden z pierwszych klubów/kawiarń LGB (to był wtedy o wiele krótszy skrótowiec, LOL), nieco dalej, już przy Abbott otworzono chyba dwa ostatnie, już za moich czasów, kluby LGBTQ (wtedy już funkcjonował ten skrótowiec) – faktycznie były to dwa kluby obok siebie:  jeden dla dziewczyn, drugi dla chłopców. Lubiliśmy tu z moim Johnem przychodzić. Dziś zamknięte okna świecą pustką. Straszne to, jak łatwo my sami pozbywamy się swojej historii. O, jest tam duża plakietka o ‘LGBTQ+ Heritage site’ – tak jak wystawia się plakietki historyczne o ludziach i zdarzeniach sprzed stu lat… .  Zapominają moi młodsi przyjaciele, że ‘łaska Pańska na pstrym koniu jeździ’, niestety.  Napisy i plakietki, wystawy w muzeach, że było kiedyś coś takiego, jak społeczność LGBTQ plus cokolwiek. Społeczność, nie pojedyncze jednostki – a to nie to samo. To temat wszak osobny, do którego tu jeszcze kiedyś powrócę.

Wracajmy do galerii ‘George’. Urocze miejsce, zapraszające. I jak wspaniale, że nie na Robson, nie na Granville Street. Tam, na East Hasting i całym jej sąsiedztwie istnieje duża, barwna społeczność lokalna. Starsi, młodzi, dzieci. Jest żywo, gwarno. Tak, są też narkotyki i ludzie chorzy, biedni, bezdomni. W przeciwieństwie do moich wcześniejszych tu czasów – oni są teraz wszędzie. Kto ostatni raz przespacerował całą ‘wizytówkową’ ulicę Vancouveru – Granville?  Prawda, że wizytówka mało atrakcyjna?

W tym sympatycznym pomieszczeniu galerii George spotykam przemiłą żonę Chrystiana i panią prowadzącą galerię. W dwu salkach są eksponaty metaloplastyki, rzeźby i malarstwa (głównie w temperze – czy nikt już dziś nie maluje w oleju?) . W drugiej sali, na ścianie seria fotografii nocnego nieba robiona przez Chrystiana. Widać od razu jego fascynację tematem nocnego nieba, gwiazdozbiorów. Skądś mi znajomą, hmmm. Ach, no tak sam nocą wybiegałem nad Atlantyk łapać tych kosmicznych gości, LOL. Zalety Wenus do Jowisza,  in flagranti.

Po chwili zjawia się Chrystian. Oprowadza, tłumaczy. Są świeże jeżyny, jest i lampka wina. Francja –elegancja, mówię wam.

To była bardzo miła wizyta i pod względem wrażeń estetycznych, ale i etycznych, moralnych.  Tą drugą część etyczną, poszerzoną o uwagi i porównania filozoficzne kontynuujemy już pod moim domem w New Westminster. Przyznaję, że miło mnie zaskoczył dość dobrą ogólną wiedzą filozoficzną, a to świadczy o ciekawości poznania człowieka i siebie w świecie.

Pomyślałem też, jak wielkim atutem dla Polonii w Vancouverze byłoby mieć takiego reprezentanta w organizacjach polonijnych.  Naturalnie wiem, że Dom Polski nigdy w zasadzie Polonii generalnie ani służył ani ją rozwijał. Zajmował się po prostu biznesem. Robieniem pieniędzy. Rozumiem, że budynek wymaga opłat, ma koszty utrzymania.  Ale jeśli tylko po to jest, to ciśnie się pytanie: po co nam kolejny polonijny biznes, w dodatku ubrany w piórka ‘reprezentanta’ społeczności polskiej? Zapewne panom i paniom działającym tam wydaje się, że … działają, coś i kogoś reprezentują. To miłe mieć takie wyobrażenie. I pewnie czasem coś nawet zrobią, jeśli w kalendarzu imprez biznesowych akurat pojawi się wolne okienko. Tylko praktycznie nikomu i niczemu to nie służy.

Może właśnie funkcja koordynatora aktywności ściśle polonijnej i Polonii wyłącznie służącej bardzo by w takim ośrodku się przydała?  I czyż nie byłoby idealnie by kimś takim nie był emigrant z Polski, a Kanadyjczyk, który sam polskość wybrał z własnej woli?  Bo nowe wielkie fale emigracyjne się nie szykują na przyjazd. A dla tu urodzonych dzieci tych poprzednich fal, w tym grajdołku miejsca nie ma. Dla nich ‘siusiu, paciorek i spać’ nic nie daje i nic im nie ofiarowuje.

Dla działaczy, decydentów tego ledwie dyszącego światka polonijnego mam więc krótki apel, od faceta, który zęby zjadł na pracy dla Polonii i z Polonią: pomyślcie o tym. Inaczej nadejdzie czas już niedługo, że jedyne wydarzenia, jakie będziecie organizować, to będą … pogrzeby waszych kolegów i koleżanek. Biologia ma swoje prawa, niestety. A nieliczni nowi emigranci profesjonalni z Polski będą się prywatnie może organizować, bezwzględnie z dala od istniejących ośrodków, które pachną naftaliną na kilometr.

Ludzie tacy, jak Chrystian Stanley Ciesielski mogą ten proces przesadzić na zdrowe tory. Nie zniechęcajcie ich, bo robicie sobie niedźwiedzią przysługę. Być może kiedyś, dawno wydawało się nam, że przyjechaliśmy tu na chwilę, że jak się zmieni ‘tam’, to zaraz wrócimy. I budowaliśmy tu taką namiastkę drugiej Polski. Aż do form satyryczno-absurdalnych prawie. W Kanadzie ale obok Kanady. A zmieniło się w Polsce i my nie powróciliśmy. Normalne życie, zapuszcza się korzenie. Jedyne, co pozostało skostniałe, nie zmieniło się, nie adaptowało do nowych potrzeb i nowej rzeczywistości – to są właśnie skanseny organizacji polonijnych. Tyle, że skansen to muzeum a nie żywa rzeczywistość. Może czas to zmienić, uwspółcześnić, dostosować do życia, które przepływa mimo obok?

By to zrobić tacy ludzie, jak Chrystian Stanley Ciesielski będą nam bardzo potrzebni.


[i] wcześniejsze fale emigracji polskiej do Kanady między latami końca XIX i XX wieku przed wybuchem  2 wojny, to temat zupełnie osobny. Interesujący zwłaszcza w na tle konfliktu polsko-ukraińskiego emigrantów z Galicji Wschodniej.  Konfliktu, który w Albercie i Saskatchewanie zwłaszcza przybierał nie raz charakter napadów na osiedla, walki zbrojnej. Ówczesną bardzo nieliczna RCMP stroniła od interwencji w te konflikty i rzadko interweniowała.

[ii] Home | The Gallery George

SPK i historia małego znaczka w tle dużej historii

Rok jest 1987, w Londynie, w auli głównej POSKU jest wielka Akademia na 70 lecie odzyskania niepodległości Polski w 1917[i]. Jadę właśnie z Calgary w Kanadzie do Londynu. Pełniłem wówczas funkcję v-ce Prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej w Albercie. Na Akademii w Londynie nie ma żadnego reprezentanta KPK na całą Kanadę (ówczesny Prezes, pan Kaszuba miał dość bliskie stosunki z władzami PRL, a niepodległościowe postawa KPK w Kanadzie dawno przestała mieć jakiekolwiek ‘znaczenie’. Więc gospodarze Akademii w Londynie, którzy mnie dobrze znali jeszcze z okresu w 1981,  gdy w Londynie mieszkałem i witają mnie serdecznie  prosząc o reprezentowanie Polonii kanadyjskiej na Akademii. Ówczesny Prezes Światowego ZG SPK, pan Soboniewski bardzo się na to cieszy i podszeptuje mi do ucha – obiecałem generałowi Tarczyńskiemu wręczyć panu odznakę SPK za pańska nieugiętą postawę niepodległościową[ii].

I tu zaczyna się historia pewnego znaczka, co to było SPK i kto ma prawo nosić taki znaczek SPK wpięty w klapę. Źle mówię: ‘ma’ – kto miał – bo de facto w 2025 nie ma żyjących w Vancouverze kombatantów-weteranów wojska polskiego z okresu walk 2 wojny światowej. Odeszli na wieczna wartę. Bodaj ostatni dosłownie w tych miesiącach, a był w zasadzie chłopcem, gdy Anders uratował go z obozów w Rosji. Za młody do wcielenia do wojska. Dopiero już u schyłku wojny, w organizowanych na podbitych ziemiach niemieckich batalionach strażniczych, wcielono go do tych batalionów. Do 1947 roku w Anglii były jeszcze obozy wojskowe dla żołnierzy polskich po formalnej demobilizacji. Po 1947 już i tego nie było. Od 47. minęło w tym roku 78 lat. Przyznaję z pochylona głową, że matematyka nigdy nie była moim celującym przedmiotem w szkole, ale na palcach liczyć jakoś sobie daję radę, no to policzę: w 1947 taki zdemobilizowany żołnierz nie mógł mieć mniej niż 18 lat, minęło 78 lat. Czyli najmłodszy mógłby mieć 96 lat. A gdyby brał udział faktycznie w walkach frontowych, to 98 lat. Bardzo bym się ucieszył, że ktoś z tych wspaniałych ludzi jeszcze żyje w Vancouverze, o ile jednak wiem, niestety już nie. Więc nikt z młodszych Polaków takiej odznaki nosić nie ma prawa.  Może w formie pamiątkowej po ojcu lub matce, ale nie, jako odznakę członkowską. Ten, który ja noszę jest też tylko odznaką członka honorowego, nie zwyczajnego, a więc bez statutowych uprawnień należnych tylko członkom zwyczajnym, tj weteranów walk o niepodległość w latach 1938-45. Nie dotyczy żadnych wojen koreańskich, afganistańskich czy gdziekolwiek indziej. Zdecydowanie nie dotyczy żadnego stanu wojennego w latach 80. – który, mimo że był okrutny i ciężki – wojną bezwzględnie nie był, a członkowie „Solidarności’ (i ja byłem działaczem ‘S” w Warszawie) nie byli żołnierzami. Nie mają więc jakichkolwiek uprawnień moralnych bycia członkami Stowarzyszenia Kombatantów Polskich. Równie dobrze mogliby się określać tytułem Powstańców  z Powstania Styczniowego lub Listopadowego.

(0statnie zdjęcie w prawym rogu to skromny budynek nie istniejącej już organizacji British Air Force Veterans – dosłownie po drugiej stronie budynku SPK na Kingsway)

Dość charakterystyczny jest tu przykład brytyjskiego RAF (Royal Air Force). Tak się złożyło, że spora grupa byłych żołnierzy brytyjskich też po wojnie osiedliła się w Kanadzie, gdyż warunki ekonomiczne w zniszczonej wojną Anglii ( i w Europie kontynentalnej) były bardzo trudne. Było biednie, chłodno i głodno. Podstawowe produkty przemysłowe i żywnościowe były na kartki.  Jedynie USA i Kanada przeżywały ekonomiczny rozkwit. Tutaj, gdzie ani Luftwaffe ani Wermacht nie bombardowały miast i wiosek, infrastruktury przemysłowej – wojna przyniosła rozwój ekonomiczny i wzrost poziomu życia.

Otóż weterani tego brytyjskiego RAF wybudowali swój budynek dokładnie tam, gdzie nasi weterani mieli SPK  – na Kingsway, po przeciwnej stronie ulicy. Naturalnie obie grupy kombatanckie – brytyjska i polska – utrzymywały dobre i koleżeńskie kontakty. Jest też naturalne, że mieszkają w Vancouverze dzieci tych brytyjskich lotników, wnukowie i (bez cienia wątpliwości) są w Vancouverze na pewno jacyś nowi emigranci z Anglii, którzy w tych ostatnich dziesięcioleciach po wojnie zwyczajnie wyemigrowali do Vancouveru. Nikomu z nich do głowy nie przyszło, że mają jakiekolwiek uprawnienia do kontynuowania działalności organizacji weteranów RAF-u ani prezentowania się, jako członkowie koła weteranów RAF. To by było absurdalne. Więc ten budynek stoi pusty. Nie ma nawet napisu, że tu było Koło RAF.

A nasi młodsi o pokolenie ‘weterani’ SPK , którzy też urodzili się już po II wojnie światowej, bohatersko członkami SPK się mianują. Nie ma to jak pewność siebie i przekonanie o własnym heroizmie. Cóż za różnica, że wyimaginowanym? Jeszcze trochę czasu upłynie i dowiemy się, że walczyli pod Monte Casino, bronili Narwiku i przelewali krew pod Tobrukiem … .  Postanowili dziarsko po prostu zaanektować część historii Polskich Sił Zbrojnych dla siebie. Ta historia może aż tak ważna dla nich nie jest, ale wartość potencjalna małego budyneczku-ruderki w tak newralgicznym fragmencie Vancouveru, to owszem, kąsek łakomy. A przecież są organizacje świeckie, gdzie Polacy mogą się organizować, zrzeszać, spotykać. I wielu to robi i po prawej i po lewej stronie Burrard Inlet.

Potem pojechałem właśnie do miejsca właściwego i honorowego upamiętnienia polskich lotników (a więc części Polskich Sił Zbrojnych w latach 39-47): blisko Rose Gardens, na pięknym wzniesieniu stoku Stanley Parku. Pamiętam przed laty nie aż tak wielu, paradę pocztów sztandarowych kombatantów kanadyjskich, polskich[iii] i inny narodów, przelot samolotów Royal Canadian Air Force, i bodaj jeden Lancaster też koło nad Stanley Parkiem zatoczył. Byłem tam wtedy też oficjalnie reprezentując z Januszem Kowalskim i Lawrencem Waterfall vankuverski i kanadyjski oddział Komitetu Obrony Demokracji[iv].

Byłem tam ledwie kilka dni temu, przeszedłem spacerem przez te lekkie wzgórze, zatrzymałem się przy wszystkich tablicach oddających hołd ówczesnym bohaterom tych walk, najdłużej przy naszej, polskiej i skłoniłem głowę w refleksji nad ich poświęceniem i ich trudnej młodości. Zawdzięczamy im dużo.

Ale niech ta wdzięczność wobec nich nikomu nie pomyli się z jakimkolwiek zawładnięciem tej tradycji. To była tylko ich chwała i ich młodość z karabinem w ręku i życiem w plecaku. Ja, jako były działacz „Solidarności” (ani jakikolwiek inny były członek „S”) lub ponieważ jestem Polakiem do tej tradycji i tej chwały nie mam moralnego prawa. To tradycja ściśle wojskowa.

Suwerenność Polski przyszła w 1990 roku, jesienią w drodze wolnych wyborów, które wygrał Lech Wałęsa. Bez jednego wystrzału. Tak samo, jak w 1980-81,  gdy nikt z nas, działaczy i członków „Solidarności”, nie nosił karabinów na ramieniu. Byliśmy działaczami związkowymi i społecznymi – nie byliśmy żołnierzami i nie planowaliśmy akcji zbrojnych. Tak, zakończyło się to Stanem Wojennym i obozami odosobnienia dla wielu głównych przywódców Związku – nigdy jednak nie padł z naszej strony apel o akcje zbrojne, o barykady z butelkami z benzyną i dubeltówkami na sznurku na ramieniu. I całe szczęście. Bo polska krew jest za droga by ją tanio toczyć.  Więc osoby, które dziś ustawiają się w szeregu ‘bojowników o wolność i niepodległość’ niech nieco zluzują. Jeżeli byli, to byli działaczami a nie bojownikami. I bez najmniejszej wątpliwości nikt z nas nie reprezentował opcji faszystowskiej. Ideologia faszystowska była i jest koszmarem, który Polskę i świat kosztował miliony ofiar. Jest obca najszlachetniejszym i najpiękniejszym ruchom, filozofiom i prądom ludzkości.

               A co stało się w końcu z tym maleńkim znaczkiem, który do dziś czasem w klapie noszę, tej odznaki ‘członka honorowego SPK’? Nic, dostałem na tej Akademii w Londynie. Przypiął mi ten znaczek Premier Rządu RP na Uchodźstwie, pan Kazimierz Sabbat. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu podziękował mi za działalność na rzecz Skarbu Narodowego.

Tu chyba trochę wyjaśnienia, przypomnienia się należy: Rząd Polski w Londynie nie utrzymywał się z jakiś tajnych dotacji FBI czy CIA. Jedynym źródłem dochodów były dobrowolne składki polonijne na Skarb Narodowy. Po prawdzie nie były one masowe i odbywały się w głównie wśród członków SPK. Aby pamiętać, bym je regularnie opłacał poprosiłem pana Ferensowicza  (nie pamiętam dziś pierwszego imienia), który reprezentował Skarb w Albercie, o wstawienie mi legitymacji członka Skarbu Narodowego. Mała, szara legitymacja z stroniczkami, gdzie wpisywano miesięczne opłaty. Z nowej emigracji byłem bodaj jedynym, który ją miał[v]. Umożliwiało mi to pamiętanie o regularności miesięcznych opłat. W którymś roku odwiedził nas w Calgary z wizytą z ‘Polskiego Londynu’ minister, który miał tekę Skarbu Narodowego. Skromny pan, wyglądający faktycznie na urzędnika bankowego. Bardzo grzeczny i miły. Była w Domu Polskim jakąś uroczystość/bankiet z tej okazji i byli goście z Rady Miejskiej, może nawet z rządu prowincjonalnego. Był naturalnie i ten pan minister Sabbat. To był okres nim został i premierem, a potem Prezydentem RP. Działacze polonijni w Calgary bardzo bali się przedstawiać go, jako ‘ministra Skarbu Rządu Polskiego na Uchodźstwie’, bo przecież Kanada miała stosunki dyplomatyczne i uznawała rząd PRL. Będzie skandal dyplomatyczny! LOL. Starałem się wytłumaczyć, że goście kanadyjscy to radni miejscy, a ten ktoś z rządu to rząd prowincji a nie Kanady, a prowincje stosunków dyplomatycznych nie utrzymują ani z Warszawą ani z polskim ‘Londynem’. Obiecałem być ostrożny. Jednak w przemówieniu-powitaniu gości … jakoś zapomniałem (LOL) i podkreśliłem, że szczególnie serdecznie witamy specjalnego gościa z Londynu, pana Ministra legalnego rządu emigracyjnego Polski w Londynie, Kazimierza Sabbata. I tak się poznaliśmy i pan Sabbat pamiętał to świetnie po latach na spotkaniu w Londynie, kiedy był już premierem przypinał mi tą odznakę Honorowego Członka SPK. Po kilku ledwie latach, po śmierci Prezydenta Raczyńskiego został de facto ostatnim prezydentem II RP. De facto, bo de iure był Prezydent Kaczorowski, ten, który zginał w tragicznym wypadku pod Smoleńskiem. Ale prezydent Kaczorowski w zasadzie wykonał tylko jedną formalną funkcję Głowy Państwa: rok był 1990, Polska odzyskała pełną suwerenność i Prezydent londyński przywiózł nowemu Prezydentowi w Warszawie insygnia władzy państwowej, łącznie z oryginałem Konstytucji RP i formalnie złożył swój Urząd na ręce prezydenta nowej demokratycznej III RP, Lecha Wałęsy.

Gdy wrócił do Warszawy na zaproszenie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Jarosława Kaczyńskiego by wziąć udział w tragicznym locie do Katynia/Smoleńska była to jedynie forma grzecznościowa wobec byłego już, ale i ostatniego legalnego prezydenta RP na Uchodźstwie.
Tragiczny wypadek tego lotu i autentyczna głęboka żałoba narodowa była jednocześnie możliwością pogodzenia sporu i podziału społecznego i politycznego, który kładł się głębokim cieniem na stosunkowo ciągle młodą polska demokrację. Przez krótki moment wydawało się, że tak się stanie. Niestety Jarosław Kaczyński, ten enfant terrible polskiej sceny politycznej, zrobił wszystko by do tego nie dopuścić. Twarzą dzisiejszej organizacji związkowej „Solidarność” jest niejaki Piotr Duda[vi] – postać cyniczna i ostro faszyzująca. Potępiona m.in. przez francuskie związki zawodowe za wspieranie liderki francuskiej partii faszystowskie, Marine Le Pen. Podejrzewam, że dzisiejsi ‘solidarnościowcy’ tak w Polsce, jak i w Vancouverze utożsamiają się i wiekiem i tradycją właśnie z panem Piotrem Dudą, a nie z oryginalną ‘Solidarnością’ z Porozumień Gdańskich i z Lechem Wałęsą.

Ot i cała historia pewnego małego znaczka w klapie mojej marynarki. Gdy ma się kilka dziesiątek lat na karku aktywnego życia publicznego i organizacyjnego, to takie historie bywają długie.


[i] formalnie uznaje się rok 1918 za datę międzynarodowego formalnego uznania wskrzeszenia Państwa Polskiego; w warunkach krajowych zalążki tego państwa i kilka form jego rządu istniały już wcześniej, od 1917 i można mówić o jego istnieniu na długo przed powrotem Marszałka Piłsudskiego z więzienia w twierdzy magdeburskiej w listopadzie 1918.

[ii] gen. bryg. Tadeusz Alf-Tarczyński był adiutantem Józefa Piłsudskiego i oficerem legionowym z walk na Ukrainie w latach 1918-1919; poznaliśmy się i bardzo zaprzyjaźniliśmy w Londynie 1981. Utrzymywaliśmy bliski kontakt korespondencyjny prawie do dnia jego śmierci w 1985.

[iii] wówczas była jeszcze mała grupa starszych panów i pań (PSWK – Pomocnicza Służba Woskowa Kobiet – popularnie nazywane Pestkami), którzy byli autentycznymi weteranami walk o niepodległość 1939-47.

[iv]  w 2015, w Stanley Parku, w 70-tą rocznicę zakończenia 2 wojny światowej.

[v] z mojej fali emigracyjnej inni też dawali datki, ale były one nieregularne i nie wszyscy, a legitymację miałem tylko ja

[vi] “S” wyleci z europejskiej centrali związkowej za promocję skrajnej prawicy?OKO.press – OKO.press