Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

Czas już żegnać się … a ja nie potrafię

W kwietniu 1999 roku poszliśmy w wielkiej arenie General Motors w Vancouverze na koncert Andrea Bocceli. Siedzę teraz i słucham jego dysku ,Romanza’[i].  I krzyczę bezgłośnie.  Bo to wszystko wraca: nasze koncerty, nasze podróże, nasza miłość, nasze marzenia.

Ostatnią ścieżką na dysku jest oczywiście duet „Time to say goodbye” Sary Brightman z Bocellim.  Ileż razy słuchaliśmy tej porywającej i strasznie smutnej piosenki … czas się żegnać już.  A przecież nie był! Nie jeszcze i nie tak.

I podła pogoda za oknem dziś, deszcz w silnych podmuchach wiatru, nie zastanawiając się wiele pomyślałem: posłucham „Romanzy” Bocelliego. I było OK, uwielbiam jego głos, jego interpretacje. Zapomniałem o tej ostatniej ścieżce dyskowej i kompletnie mnie powaliło, gdy popłynęła ta pieśń i Sara Brightman w duecie z Bocellim.

Sara, którą uwielbiał za jej niezapomnianą kreację w roli  Christine Daaé  w „Upiorze w Operze”. Był aż trzykrotnie na tym przedstawieniu: raz jeszcze w Calgary i potem dwukrotnie w Vancouverze, ze mną, ze swoją mamą jeszcze w Calgary i z moją później w Vancouverze.

A teraz, z tym ponurym deszczem zbliża się ten dzień fatalny w listopadzie. Dzień, w którym nadszedł ‘czas powiedzenia żegnaj’. Przeklęty dzień.  W jakiś sposób umarłem wówczas też.

Miesiąc wcześniej, gdzieś o tej porze października jak dziś, wymusiłem na nim przejażdżkę samochodem.  Pojechaliśmy na plażę, pierwszą plażę, na którą pojechaliśmy po przeprowadzce do Nowej Szkocji kilka lat wcześniej.  Wybrałem trasę piękną jesienią przez Cow Bay Road, prowadzącą malowniczą drogą nad wybrzeżem, wzdłuż lasów zielonych jeszcze, aż do tej Haven Beach i słodko-słonych rozlewisk jeziorno-bagiennych przed plażą. Był zadowolony. Ja też. Wiedzieliśmy, że nas czas się kończy. Nie sądziłem, że tak szybko. Zdjęcia poniżej z tego dnia właśnie.

Nigdy, przenigdy nie pogodziłem się z tym. Nie potrafię do dziś.  I nigdy już sobą, takim, jakim byłem, być nie potrafię i nie będę.


[i] „Romanza”, producer PolyGram Group Canada Ltd. (based on 1996 Insieme Srl).

Thanksgiving in solitude – an intimate letter

Thanksgiving in solitude – an intimate letter

Thanksgiving came with crisp, yet sunny day.

What do I have to be thankful for? The anger that still exist wants to scream: the hell with you and your thankfulness: Go away, you – rober of my Love, my life.

But anger is not truly my companion, my alter ego. Even, when at times, we exchange expletives. These moments are rare and short-lived, for what I have left of my life is not worth to be wasted on anger and easy expiative words. I still hold people and places dear to my heart. Mews, parks, rivers, mountains. I know I won’t see some of them anymore, some are non-existent anymore outside of my memory. But … what is truly more real: material world or world contained within ourselves? They used to co-exist within me in equal parts. It seems now, there is less of the outer and more of the inner.

I am almost afraid to go back to my old country, to my cherished and loved family, for I know that I will cheat them a bit – instead of becoming part of them, I will exist in a different space paralleled to their reality. Not outside their world, just paralleled. Like shadows that exist only in certain light, certain angle of your eyesight.

There is more now of what wasn’t as visible before THAT happened: my attachment to poetic verse, to good literature, to musical note. Something that consumes you, troubles you, moves you. Otherwise it is just noise of sounds or noise of words. Yes, there is a lot of just noise in so called art – let’s be honest – even great writers and composers produce a lot of noisy garbage.

Why then, there might be invisible wall between me and my loved ones? Because now it is much more pronounced, much more important to me, and I’m much less willing to hide it from visibility. It became me stronger than before. It filled that empty space left by THAT.

There is always a chance – let me be a clairvoyant about my future – that things will change, that someone will claim that space. Yet, I doubt it very much (and the accent is pronounced strongly on the ‘very much’); first, it is true without any doubt , that is is simply much harder at certain age to offer oneself to someone; second – if I am willing to get involved in a flirt, I am almost shut off from willingness to romantic attachment.

Odysseus

Love was always a mythical and mystical idea living in my soul since very early youth. Not just romance – a love overwhelming, all-powerfull. Many people did dream of it, many are and many will. Few will be successful. Such love is not easy, to a point that, at times, it could be overwhelming, too encompassing and like powerful boa-constrictor. You constantly travel between Elysium and Hades. You are on a boat on Aegean Sea, the starry skies at nighttime are pure joy and awe, but that sea could and will become stormy beyond your endurance and you are pleading with gods to let you return to land and never sail again. Odysseus will be my witness to the truth of this story. (image to the left from Wikimedia Commons under a licence: By Aison – Marie-Lan Nguyen (User:Jastrow), 2008-05-02, CC BY 2.5, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4019222

Where were we? Ach, Thanksgiving on sunny and crisp day in Vancouver in 2025. Couldn’t just sit at home and didn’t want to impose on someone’s genuine thanksgiving atmosphere.

Took my camera, my notebook and went to OUR city, city of OUR love. A long walk through streets and places we used to walk together. Reminiscing how it was before THAT. Getting ready to say again ‘goodbye to that city, this time my own, singular goodbye? Perhaps. And perhaps it will be the final goodbye. One more love locked forever in my memory, my soul. Another album in a chest full of other pictures albums… .

Here is the story of that day as seen through the camera lens. My, our streets, parks, cafes, beaches.

Of course, I did have my little dinner at my Melriches Cafe on Davie Street. It was a Thanksgiving Day, after all. And I took out my notebook from the backpack and I scribbled these words. Looked at the other chair at my table. It was empty.

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Straszny smutek mnie dziś ogarnął. Nadszedł gdzieś z chmurami i mgłami jesieni i z odlotem przyjaciela na krótka wizytę do Polski. I nie ten jego odlot, nie ta wizyta w Warszawie, ale kilkugodzinny jego pobyt we Frankfurcie. Frankfurt kocham wyjątkowo. 

Sturm Und Drang[i] tam się zaczął od Goethego i Schillera, synów tego cudownego miasta. Okresu, który do dziś ma , po Renesansie, największy wpływ na charakter Polski i Polaków.  Nolens volens, i mój. Ze wszystkimi tego pozytywnymi negatywnymi konsekwencjami. Mickiewicz widział się zresztą z Goethem, choć nie była to zbyt budująca rozmowa i Goethe przyjął go początkowo chłodno, nie mniej później spotykał się z nim  w Weimarze kilkakroć. Sam Goethe był już uznanym pół-bogiem nowego kierunku i nic mu prawie mało znany poeta z Polski, której na mapie nie było, nie oferował ciekawego wedle jego początkowej opinii.

Nie o Goethem jednak ani o Mickiewiczu chcę tu pisać i nic to z moim uczuciem do Frankfurtu wspólnego nie ma – poza oczywistym faktem, że tam się wychował i urodził i miłe chwile z jego domu-muzeum opodal Klasztoru Karmelitanek wspominam. Miłe było też przesiadywanie zawsze na ławce blisko jego pomnika i blisko pomnika Schillera.

Frankfurt – poza wszelkimi i licznymi atrakcjami dla ducha i ciała (oj, tak – LOL) – to dla mnie kolebka dzisiejszej Europy Centralnej. Mojej Europy. To tu z państwa Franków (stąd nazwa) przybył Karol Wielki i rozpoczął marsz na Pomorze Przednie.  Na Połabach (dzisiejsze tereny Hamburga i Schwerinu), w dolinach Łaby (Elbe) trochę sobie wielokrotnie zęby pokruszył. W tamtym już czasie Połabianie ulegli sporej germanizacji. Z ciekawostek warto dodać, że już w czasach współczesnych ostatni Książę panujący na ziemiach niemieckich, władca Meklemburgii, był w prostej linii potomkiem właśnie Księcia i władcy Słowian połabskich. Karol Wielki tak jego zdolnościami wojskowymi był zafascynowany, że za oddanie hołdu i poddania się woli Karolinga -uznał wasalską władzę tegoż księcia słowiańskiego na ziemi połabskiej.  

Później zwiedzałem oszałamiający wręcz w przepychu pałac tych Książąt w Schwerinie . Oglądałem, to mało – w ogrodach tego parku robiliśmy sesję zdjęciową ślubu mojej córki chrzestnej.  Jakież to losy ludzkie są dziwne, zaiste.

Wracajmy do Frankfurtu jednak kochanego. Pisząc przyjacielowi, co powinien w tymże Frankfurcie zobaczyć – uderzyła mnie realizacja, że ja chyba tam już nigdy nie zawitam. Że pewnie albo tu szczeznę, albo w Polsce gdzieś, krótko po planowanym tam powrocie.  Że już w tym grodzie nad Menem szerokim nie będę chadzał śladami początków nowożytnej Europy, mojej Europy. Nie pójdę tymi szerokimi bulwarami nad tą rzeką z mamą pod rękę, tak jak chadzaliśmy tam –onegdaj zda się .

Czasem zatrzymywałem się tylko, w przelotach, na kilka godzin, czasem na noc lud dwie. Wtedy to ho, ho, poszaleć można było. Stara Hesja nie wiedziała, co to szaleństwa pókim ja tam nie zawitał, LOL.

Mama bardzo Frankfurt lubiła, byliśmy tam razem dwa lub trzy razy. Lubiła lody jeść przy Hauptwache i spacerować powoli bulwarami nad Menem. Nocowaliśmy na ogół w jednym z dwóch hotelików tuż przy Dworcu Głównym, bo były tanie i rano dawali niezłe śniadanie. Raz jeden wracając z Polski do Kanady pojechaliśmy do Frankfurtu pociągiem z Berlina tą przepiękną trasą wzdłuż wijącego się Renu, z wysokimi wzgórzami po obu stronach doliny, wieżami starych niemieckich zamków, koło Ratyzbony skąd przybyła do nas Królowa Rycheza. Potem pociąg skręcał ostro na północ i jechał do Frankfurtu.

Ale – jak zawsze ze mną – prócz szaleństw czas musiał się znaleźć na refleksje, na zachwyt jakimś brylancikiem historii, opowieścią muzyczną lub literacką.  A tych tam dużo. Choćby ta śmieszna rzecz, że Miasto Karola Wielkiego ma barwy biało-czerwone i godło … białego Orła w złotej koronie.

Więc gdym pisał przyjacielowi, jaką ulicą warto przejść … nagle sam chodziłem tymi samymi ulicami pamięci. Dziwne i smutne nieco uczucie. Uczucie-przeczucie?  Gdy bogowie rozdają karty, śmiertelnik musi się z ich wyrokiem pogodzić.

Pożegnanie

Johann Wolfgang Goethe

Niechaj oczy ci wyszepcą
Pożegnanie: wargi drżą
Cięzko, o jak ciężko rzec to…
A dojrzały przeciem mąż!

Jakiż nikły w tym momencie
Każdy uczuć jawny pąk:
Zimne – twoich warg dotknięcie
Słaby – uścisk twoich rąk

Dawniej całus… gdzieś… w pośpiechu – 
O, jak cudny był to szał!
Tak fijołki nam uciechą,
Kto jest w marcu pierwsze rwał.

Nic już nie mam do zerwania – 

Brakło kwiatów, brakło róż:
Wiosna wkoło, miła Franiu,
Dla mnie jesień… jesień już…[ii]


[i] epoka Szturmu i Naporu w kulturze europejskiej, początek romantyzmu

[ii] Pożegnanie – Johann Wolfgang Goethe

The Valley of Death in an ocean of affluence – Dolina Śmierci otoczona dobrobytem

The Valley of Death in an ocean of affluence – Dolina Śmierci otoczona dobrobytem

Dolina Śmierci – tak można nazwać samo stare centrum Vancouveru. Nie, nie te przy pięknym nadbrzeżu Convention Centre, gdzie milionowe jachty lśnią hebanem i kolorowymi żaglami; nie te wokół cudownego, majestatycznego Stanley Park; nie te na urokliwym, jakże przyjacielskim Westendzie;  nie te nad 1, 2 i 3-cią plażą, nawet nie te przy ruchliwej, zwariowanej i uroczej Commercial Drive.

Te w starym centrum handlowo-komercjalnym, u zbiegu poważnych i statecznych arterii z licznymi hotelami z solidnej cegły i kamienia, przy starej, rodem jak z Manhattanu lub Londynu, Bibliotece Carnegie.  Zaraz za Pomnikiem Nieznanego Żołnierza, dwa kroki od uroczego Miasteczka Chińskiego (China Town), dwa kroki do spacerów i alejek wokół False Creek i Planetarium (Science Centre).

               The Valley of Death – how else can you call the old commercial centre of Vancouver? No, not the modern one alongside the Convention Centre, with the view of North Vancouver,  with streets and elegant passages leading to majestic Stanley Park. Not even the slightly abandoned but still full of nice attractions Granville Street. Certainly not the most livable in entire centre of the city West End, the three beaches, Davie Street.

No, not these neighborhoods. I’m talking about the old commercial part of Downtown. The one, where the old main arteries meet together: Hasting, Powell, Cambie, Main. One around the massive Carnegie Library and Pigeon Park with the Cenotaph. Cenotaph – a place we remember those, who died in defense of Canada.

But people still die in that neighborhood, in very big numbers, every day, fighting the losing battle to stay alive for one more day. Most likely, while I am writing these words, someone dropped dead on the pavement there, likely someone I have passed on the street few hours ago. Statistics tell that five of them every day, one hundred fifty five every month.  It is like Covid-in-perpetuity, like AIDS in the 1980’ in New York, in San Francisco.

One can say with an uncomfortable sadness: they brought it upon themselves, their lifestyle choices brought it upon them. But the truth is none of them wanted to die, when they took their first morphine, heroin, fentanyl. There is so many more ways to kill oneself faster, cheaper and without prolonged suffering.

Stoją tam potężne stare gmachy hoteli niegdyś pełne przyjezdnych, marynarzy, turystów; każde z popularnymi – niegdyś – barami, pubami, po drugiej stronie ulicy (jednej z najdłuższych i najbardziej używanej) równie solidne kamienice mieszkalne, na parterach oferujące sklepiki, zakłady rzemieślnicze. Sam niegdyś coś tam kupowałem. Dziś to wszystko jest martwe lub tak żywe, jak staruszek, który właśnie otrzymał od kapłana ostatnie namaszczenie …. Jeszcze żywy … formalnie.

Nigdy nie była to łatwa dzielnica. Pewnie nie była łatwa zanim ja tu się pojawiłem w 1994. Ale była mimo to funkcjonująca. Dziś jedyne, co tam funkcjonuje, to oczekiwanie na śmierć. Wpół zgarbioną, ze spojrzeniem gdzieś poza światem realnym, na krawężniku w zaśmieconym przejściu między budynkami. Ona jedna pamięta o nich, przyjdzie po nich. Mają po dwadzieścia lat, maja po dużo więcej, ale trudno to kreślić. Starsi użytkownicy tych narkotyków wyglądają inaczej, nie mają normalnej kadencji wieku. Może ten mężczyzna, który siedząc pod ścianą na chodniku i właśnie siusia pod siebie ma lat sześćdziesiąt, może tylko czterdzieści? Zgięta wpół kobieta może być kogoś starą babcią, lub kobietą pod czterdziestką. Poza tymi właśnie najmłodszymi, niektórymi atrakcyjnymi i ładnymi – wszyscy mają tu jeden wiek: wiek śmierci.

               I didn’t go there looking for answers, or to offer, one of thousands offered before, simple solution. But I needed to see it. That is Vancouver, too. My Vancouver,  my city that I love dearly.  I wanted to bear witness to that Greek tragedy. To these lives. You need to see it, you need to envelope yourself in that very uncomfortable fabric of decay, grief and sadness.

In the last ten years 58000 people died of it. Currently, every month about fifty five That is a fair size town. A town that just disappeared – with all its inhabitants.

               Dolina Śmierci otoczona zielonymi wzgórzami życia w jednym z najpiękniejszych i jednym z najbogatszych miast na świecie. Być może to jest najsmutniejsze, najtragiczniejsze.

The Valley of Death surrounded by affluence of one of the most beautiful cities in the world.  A city I love.  And it hurts deeply.

Prezydenci

Ktoś kiedyś, gdzieś powiedział: najważniejsze, by ktoś w odpowiednim czasie znalazł się we właściwym miejscu. Nikt już pewnie nie pamięta, kto i kiedy ukuł tą maksymę, ale powtarzana była odtąd tysiące razy. I pasuje jak ulał do wielu specyficznych i ważnych momentów dziejów.  

Często zdarza się, że jest to więcej niż jedna osoba, ale jedną na ogół jakoś się upamiętni, wyróżni w sposób szczególny i odtąd w annałach historii tą osobę będzie się głównie wymieniać, przypominać.

  1. 1914-1918, Polska: Józef Piłsudski – i koniec, kropka. Owszem są tam i Daszyński i Paderewski, i Dmowski. Ale w cieniu, w tle.
  2. 1980-1989, Polska: Lech Wałęsa i koniec, kropka. Znowu: Anna Walentynowicz, Ryszard Bujak, Frasyniuk, Michnik (nie, tam ‘obok’ nie ma jakichkolwiek Kaczyńskich, bo mówię o aktorach ról pierwszoplanowych, a nie o statystach) tylko w tle.
  3. 1989-1990, upadek komunizmu w Rosji i Europie Centralno-Wschodniej na przełomie 1989-90: znowu Wałęsa, Jan Paweł II, Ronald Reagan, i ostatni ‘samowładca’ ZSRR, Michał Gorbaczow (jak później historia udowodniła ponad wszelką wątpliwość, to właśnie ten ostatni ‘komunistyczny car’ był pierwszym i jak dotąd jedynym rosyjskim przywódcą, który był demokratą). I koniec, kropka. Reszta ważnych osób, to tylko tło.

Rok jest teraz 2025, w schyłkowej już fazie. Losy świata ważą się znowu.  Powietrze jest ciężkie, pełne prochu, strach zapalić zapałkę. Przypomina bardziej lata przed wybuchem obu ostatnich wojen światowych niż powiew wiosny z 1981-1989.   Bez wątpienia lata 1938-1939.

Tyle, że groźniej. Dużo groźniej. I dużo, dużo szerzej. Od Bałtyku po Morze Japońskie; od Kalifornii i Alaski po Morze Chińskie. Mocarstw jest dużo więcej. I wystarczająco mocarstwowych, by straty olbrzymie, gigantyczne zadać innym krajom. Kraje małe stały się mocarstwami (Korea Północna, Izrael) mogącymi zapalić lont pod całym globem.

Masowe ludobójstwo (genocide) stało się znowu narzędziem gry politycznej. Międzynarodowe instytucje powołane ‘by nigdy więcej’ i by ‘nikt ponad prawem’ są bezsilne wobec nagiej pięści mającej wsparcie największej opoki demokracji i prawa, która tą opoką być przestała – USA.

               Właśnie dobiegła końca Specjalna Sesja Zgromadzenia ONZ w Nowym Jorku. Organizacji, którą po to właśnie powołano, by ‘nigdy więcej’. Naturalnie górnolotne i szlachetne cele tej organizacji okazały się trochę tylko lepsze i silniejsze od nieboszczki Ligii Narodów z okresu Międzywojnia. Największą siłą ONZ jest opinia publiczna, pręgierz tej opinii. Zwłaszcza w dobie powszechnego, globalnego dostępu do informacji. I reakcje na samej Sali obrad ONZ.

Zatrzymam się na trzech przywódcach. Binjaminie Netanjahu, premierze Izraela, Karolu Nawrockim, prezydencie Polski i Donaldzie Trumpie, prezydencie Stanów Zjednoczonych, warto też wymienić na moment Sergieja Ławrowa – ministra MSZ Rosji.

Tragedia prawdziwie antyczna, niewyobrażalna z niczym prawie w czasach bardziej współczesnych zgotowana przez krwiożerczy, barbarzyński reżym izraelski jest trudna do opisania. Łamanie wszystkich praw, konwencji, umów międzynarodowych. Przy wsparciu cichym i aktywnym Donalda Trumpa. I naturalnie olbrzymiej większości diaspory żydowskiej – ale trzeba bardzo wyraźnie zaznaczyć, że i w tej diasporze, a nawet w samym Izraelu, są grupy i jednostki, które te zbrodnie rządu izraelskiego potępiają, odcinają się od nich. A to duża odwaga cywilna i rzecz niełatwa być Żydem i potępiać akcje państwa żydowskiego. Nisko chylę kapelusza wobec tych osób.

Więc jest ta sesja ONZ. Na mównicę wchodzi Binjamin Netanjahu, szef państwa izraelskiego. Potęgi nuklearnej. Zaczyna opowiadać swoje znane od dawna opowiastki. W tym samym czasie na resztki kompletnie zrujnowanej  i zamienionej w Warszawę po Powstaniu Warszawskim, Gazę – spadają kolejne bomby i armia izraelska wkracza do pełnej okupacji ziem palestyńskich. Okupacji i aneksji tych odwiecznie palestyńskich ziem. Zapowiadają zrobić to samo na terenach Organizacji i rządu palestyńskiego w West Bank (Zachodni Brzeg). Nie będę tu przypominał ni opisywał tego konfliktu. Wszyscy wiemy. Cały świat. Kiedy Netanjahu (człowiek, na którego wydano legalny nakaz aresztowania przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze) zaczyna mówić, powoli wstaje z miejsc olbrzymia większość delegatów na Sesję Plenarną ONZ i demonstracyjnie opuszcza salę obrad. Oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości premier Izraela mówi do pustych foteli i zmuszony jest oglądać z mównicy ten exodus wielu delegacji innych państw.

Jakie to ma znaczenie? Ma, bo widzi to na ekranach telewizorów, telefonów i innych narzędzi masowej komunikacji miliardy ludzi na świecie. Skończyły się czasy poufnych dyskusji gabinetowych.

Król jest nagi. I jest odrażający.

               Na moment tylko (bo nie jest przywódcą swojego kraju) Sergiej Ławrow, jeden z najinteligentniejszych ministrów spraw zagranicznych na świecie, świetny dyplomata.  Z ‘małym ale’: ze względu na fakt jaki rząd i państwo reprezentuje jest nałogowym kłamcą i idealnym przedstawicielem szkoły dyplomatycznej, która opowiada slogany nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Szkoła Kalego – jak Kali ukradnie to dobrze, jak ukradną Kalemu to świństwo[i].

Więc ten rosyjski Kali to robił. Opowiadał (prawdę) o występkach i łamaniu konwencji międzynarodowych przez tzw. Zachód i o tym … jak to Rosja musiała wejść na Ukrainę by … ratować demokrację na Ukrainie i prześladowania języka, ludności, religii i tradycji rosyjskich na Ukrainie. No i podkreślając ‘konstytucyjną nielegalność’ obecnych władz Ukrainy. Godna tradycja najlepszych ministrów spraw zagranicznych Rosji sowieckiej, od Mołotowa poczynając. Rodzaj idealnego dyplomaty Europy XVII i XVIII wieku. Inteligentny, mający świetny wywiad, gotowy służyć i panu Bogu i diabłu jednocześnie. Ot, i wsio na ten temat. Szkoda inkaustu na więcej.

               Donald Trump, prezydent USA.

Uff, oh! Wielki, wspaniały, najmądrzejszy, przystojny. LOL! Tak zadufanego w sobie człowieka na scenie politycznej nie widziano od lat. Kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek dozy skromności i taktu. Cezar, demokrata, autokrata, król, cesarz i papież w jednej osobie. Zakochany głównie w sobie i swoich kontach bankowych. Wśród możnych tego świata jest wielu takich. Nikt z nich nie jest – na szczęście – prezydentem mocarstwa. Trump – niestety – jest. Największy pojemnik na wodę gazową z bąbelkami.  Nawet Putin, (choć pamiętamy jego zdjęcie na białym koniu, bez koszuli) tej mydlanej bańce trampowskiej nie dorównuje. Putin to typowy autokrata rosyjski, znający i historię i rozumiejący politykę. Jego zasadniczym celem nie jest budowanie własnego wizerunku bohatera, a odbudowa imperium.  Nieszczęściem Trumpa jest, że urodził się, jako człowiek, a nie orangutan, w dżungli Manhattanu, a nie w dżungli tropikalnej. Tam bicia w piersi koledzy by mu nie wytykali i chętnie wszystkie samice by mu oddawali. A dżungli, jako-takiej by nie zagrażał.

Moralny dowódca nieudanego zamachu i puczu na własną konstytucję i własny Parlament (pierwsza kadencja prezydencka), w czasie drugiej po kilkukrotnym ośmieszeniu się na arenie międzynarodowej – przybrał białe piórka gołąbka pokoju i bez żenady oświadczył, że należy mu się Pokojowa Nagroda Nobla, bo tyle wojen zażegnał na świecie!  Po nieudanej próbie rozwiązania masakry palestyńskiej przez próbę wysiedlenia Palestyńczyków z ich prastarej ojczyzny do Jordanii, Egiptu i Arabii Saudyjskiej, zaoferował samemu przejąć Gazę i wybudować tam nową Trump Tower i zrobić  z Gazy fantastyczny prywatny kurort morski. Chętnych nie było. W Jordanii i Egipcie też.  Urażony ich niewdzięcznością stwierdził, że w takim razie zakończy wojnę w Ukrainie.  Przecież tak dobrze znana i rozumie się z Putinem.  Putin na spotkanie na Alasce się zgodził.  I wystrychnął Donalda na dudka.  Czego się wszyscy spodziewali.  Z Oslo też nie oferowali Nagrody Nobla.  Świat tego geniusza po prostu nie rozumie.

Wracajmy jednak do Sesji Specjalnej ONZ.  Przemawia Donald Trump.  Najpierw informuje (gdybyśmy nie wiedzieli) jaki jest wspaniały i ile Nobli (Pokojowych, oczywiście) powinien dostać.  Potem poucza Europę, co ma zrobić.  I że w końcu, choć częściowo się go na szczęście posłuchała. Potem okazuje się, że nie ma żadnego ocieplenia klimatu ani innych tego typu bzdur. Jego kraj (USA) nigdy nie był w takiej prospericie, jak obecnie.  Zażegnał prawie wszystkie wojny na świecie.  A przede wszystkim powstrzymał kolejną inwazję meksykańską na USA:

Na naszej południowej granicy z pełnym sukcesem powstrzymaliśmy kolosalną inwazję. Przez ostatnie cztery miesiące z rzędu ilość nielegalnych obcych wpuszcznych do naszego kraju równa jest zeru. Trudno uwierzyć, gdy patrzymy wstecz, tylko cztery lata temu to były miliony i miliony ludzi najeżdżających nas z całego świata – z więzień, z zakładów psychiatrycznych, handlarzy narkotyków zewsząd. Najechali nas. Po prostu najechali w tej idiotycznej polityce otwartych granic za prezydentury Biddena. (…)

W moich pierwszych czterech latach ja zbudowałem najwspanialszą ekonomię w historii świata. Mieliśmy najlepszą gospodarkę odkąd istniejemy. I teraz znowu robię to samo, tyle, że teraz nawet lepiej i więcej” (czy to w ogóle możliwe?! – przyp autora)

Potem narzekał, że schody ruchome nie działały i winda zawiodła, i że ONZ się rozpada. No, ale przecież jest ktoś, kto mógł tą ruderę ONZ w pięknym stanie utrzymać. I prawdziwy Trump-handlarz nieruchomości nie wytrzymał:

Wiele lat temu, świetny deweloper z Nowego Jorku, znany jako Donald Trump zaproponował wam renowacje i przebudowę właśnie tego budynku. Pamietam to świetnie. Powiedziałem wtedy, że zrobię to za 500 milionów dolarów –przebudowałbym to przepięknie. Mowiłem o mamurowych podłogach, o terakocie. Mówiłem wam o ścianach z mahoganu … [ii]

To tylko fragmenty krótkie, Trump lubi mówić dużo. Po pouczaniu i napominaniu ONZ, Trump powiedział jeszcze sporo o Europie, Londynie, Australii – o tym, że wszyscy jesteśmy na drodze do piekła, do gwałtów na naszych kobietach, do wprowadzenia nakazów prawa islamskiego w naszych miastach … .  O tym, że Narody Zjednoczone nic nie potrafią zrobić, a tylko wyciągają pieniądze na administrację tej beznadziejnej instytucji. A przecież mogliby się od niego właśnie uczyć, jak to robić.

To było przemówienie Prezydenta Stanów Zjednoczonych na Specjalnej rocznicowej Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Lepszego męża stanu trudno sobie wyobrazić.  Stalin? Mołotow? Mao Tse Tung? Słoneczko Narodów …

Dosyć jednak o tym Mojżeszu, Abrahamie i Mahomecie w jednej osobie. Już tylko niecałe dwa lata, może jakoś bez hekatomby jakiejś się obejdzie. Tylko, że to wyjątkowo złe czasy na takiego prezydenta, gdy świat stoi nad przepaścią kataklizmów wojennych i ekologicznych. Ech …

Teraz dwa słowa o znajomym tegoż Wielkiego Prezydenta, nawet się lubią i trochę podobną znajomość arkanów dyplomacji i wielkiej polityki mają.

 O panu prezydencie RP, Karolu Nawrockim. Otóż pan Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, jako Głowa Państwa na Sesję ONZ też naturalnie pojechał. Towarzyszył mu w tej podróży najwybitniejszy od czasów Władysława Bartoszewskiego polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski. Zapewne wiele cennych uwag Prezydentowi Nawrockiemu udzielił przed wystąpieniem w ONZ. Zgodnie ze starą zasadą, że w domu możemy się kłócić i nie lubić, ale na zewnątrz występujemy, jako jedna rodzina i jedno dobro mamy na uwadze.

No i pan prezydent Nawrocki wstąpił na ambonę.  Pardon moi – na mównicę, oczywiście! Początkowo mówił do rzeczy i w miarę sprawnie. Ale potem poszedł w manowce polskiego podwórka politycznego i zaczął  p… . No, tego tam, jak to określić?  Używać pewnej popularnej przyprawy stołowej? Jak już mówił o nienarodzonych i ich prawie do życia i temu podobnych hasłach Ordo Iuris, to słuchać przestałem.  

Ale jeden maleńki a charakterystyczny drobiazg spamiętałem i pewnie już nigdy nie zapomnę. Głupstwo takie trochę. A przez skojarzenie z innym wydarzeniem – utkwiło w pamięci.

Dawniej pewni mówcy polityczni (głównie z dwóch najskrajniejszych odmian ideologicznych: skrajnej prawicy i skrajnej lewicy) lubili akcentować to, co mówią uderzając ręką w pulpit mównicy. Robił to świetnie Władysław Gomułka w Polsce peerelowskiej, pamiętam.  Pewnie dodaje to animuszu głównie temu, co przemawia. Trochę taka własna a’la perkusja. Ale specjalnie utkwił w pamięci inny ‘deplomata’ , I Sekretarz KC Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Nikita Chruszczow.  Ten już tam sobie paluszkami po blacie nie biegał – zdjął pantofel i walił nim w mównicę na Sesji Plenarnej ONZ. A co tam, paluszkami niech burżuje stukają!

Otóż pan Karol Nawrocki komunistą zdecydowanie nie jest i basta. Nawet, jeśli nieświadomie coś tam robi, co jest Putinowi na rękę. Bycie nieświadomym lub mało kompetentnym, przestępstwem nie jest. Ale Radek Sikorski zapomniał pouczyć chyba prezydenta Nawrockiego, że nawet paluszkami przy mikrofonie stukać nie należy. Zwłaszcza, gdy to mikrofon nadający na cały świat. No i tak poleciało w ten świat te rytmiczne, perkusyjne stulanie po pulpicie pana prezydenta RP. I już nigdy nie wymarzę z mojej biednej pamięci tego stukania i będę widział w koszmarach taki duet Chruszczowa i Nawrockiego na perkusji.  Ech …


[i] jedna z kolorowych postaci w popularnej powieści  H. Sienkiewicza dla młodzieży, „W pustyni i w puszczy”

[ii] Donald Trump’s full speech at UNGA: Here’s everything the US president said – The Economic Times

Odnaleziony wiersz

Odnaleziony wiersz

Wczorajszego dnia zgubiłem wiersz. W samym centrum starego Vancouveru, na Westendzie. Siedziałem z przyjacielem przy otwartym oknie swojej ulubionej kawiarni na ulicy Davie i przyszedł do mnie sam. Na papierowej serwetce zaczął się zapisywać.  Ktoś jednak do nas podszedł, zaczął rozmowę. Znajomy sprzed kilku miesięcy. Właśnie wybiera się w podróż do Europy i zaczyna ją od Polski.  Widać, że nie jest obieżyświatem, jak ja, boi się tej podróży, tego jak tam się znajdzie, czy podoła, czy porozumie się po angielsku.

Nudzi mnie ta rozmowa, bom ją już z nim właśnie w tej kawiarni przed paroma miesiącami miałem. Przyjaciel jest dużo bardziej rozmowny, zadowolony wręcz i udziela szerokich wyjaśnień na wątpliwości i lęki stroskanego podróżnika.  Nie brał udziału w naszym pierwszym przypadkowym spotkaniu i nie nuży go to. Ja nie lubię przeżuwać, niczym krowa, dwukrotnie tej samej trawy.  No i ten wiersz zaczęty, który w ogóle na naszą rozmowę nie zwraca uwagi. Znudzony tymi tłumaczeniami wyskoczył zwyczajnie przez okno na ulice i tyle go widziałem! Za nic miał gadanie baedekerowskie, przewodnikiem nie mógłby być.

Żal mi trochę tego wiersza-nicponia było i szepnąłem dwa słowa żalu na fejsbuku o tym i lęku czy gdzieś nie sczezł w śmietniku lub nie zdziczał na gałęziach starych świerków w pobliskim Stanley Parku. Znajoma odpisała, że była tam też, że widziała jeden wiersz zaczepiony o gałązkę, dmuchnęła z nadzieją, że przyleci na mój balkon w mieszkaniu. Rano sprawdziłem – nie przyleciał ladaco, zresztą to spory kawałek i pewnie by nie dał rady.

Jadę więc dziś tam ponownie. Może siedzi tam gdzie nie bądź, czeka i jest mu trochę głupio, że jak szczeniak wyskoczył na ulicę.

Zachciało ci się przygody, ladaco! Jakby ta, którą ja ci oferowałem dając ci życie nie była wystarczająco ciekawa. Może i nie była. Ale wiersz młody, nieznający ni świata ni ludzi małolat, cóż może o tym świecie ogromnym wiedzieć? Pewnie nawet jednej choćby książki nie przeczytał, nie spotkał jeszcze choćby jednego innego wiersza! Ach, młodość jest tak nierozważna …

Więc wrócić chciałem, znaleźć go, bo com zaczął, skończyć muszę.

Wiersz, jak cała ulica i jej mieszkańcy, po polsku nie mówi, tylko po angielsku. Więc tak go też i zapisałem, bo sam nie byłby w stanie inaczej siebie odczytać. A nie przystoi, by wiersz sam siebie nie rozumiał.

Melriches on Davie Street

Red is a very bold colour.

Independence is a very sweet feeling.

Davie in West End

has a human air to breath.

     *

Grocery store in the middle:

a place of business, of exchange

money for food. Our daily bread.

Bold ref sign starring at me

sitting by the window in Melriches Café.

That sign announces at Urbi:

“Davie Street Independent”.

     **

It is a busy street, few steps

from the beaches of the ocean.

People move by on the sidewalks.

Some hurry to somewhere,

others saunter about without aim.

They offer a smile, they talk

to each other, greet you with a nod.

Men dress like a woman nonchalantly;

women avoid covering themselves

with expensive jewellery gimmicks.

   ***

Their roles are interchangeable –

some men fancy macho style.

They scream with wardrobes:

I am butch and strong,

your dream fruit hanging from

low tree branches, ready to be picked.

But they scream like that

not to passing women,

but to the passing men.

And women understand their language

without a hint of animosity or jealousy.

    ****

A black crow hurriedly looks

around the cafè’s tables placed

on the side of pavement in search

of tasty morsels that fell to the ground.

They do not leave any tips for the waitress.

         *****

On a bench next to my café

a girl kisses a boy,

just when another glamorous boy

walks for his date with another boy,

and an elderly couple slowly strolls

holding trembling from age hands.

She is grey and her hips are not swaying,

he uses a cane to overcome the typical

aged hips constrictions – the price of experience.

     ******

The street is Home

to all that live here:

the young mother pushing

carriage wit her baby,

older man dressed casually,

with a big ring dangling

from his earlobe made from

stainless steel – it boldly

denotes that he is a macho man,

not a sissy adorned with shiny

jewellery from false gold and silver.

    ******

It is my home, too.

Yet, I have never lived on it.

Had addresses in many cities;

some were truly my homes for a while.

But none of them had a street

I had call: My Home.

I had always returned

here to her – to my street.

Close to my Mole Hill,

to my park I loved so,

the street of my soul,

where you can lose your poem

and find it the next day

waiting for you in an old

café on Davie Street.

(B. Pacak-Gamalski; Vancouver, 2025)

Słowa, litery, przecinki i kropki

Słowa, litery, przecinki i kropki

Zacznijmy od ogłoszenia na tablicy plakatów i obwieszczeń: ze wszelkich znaczków i znaków gramatyki interpunkcyjnej, moim najukochańszym jest wielokropek. Gdybym mógł nigdy bym zdania żadnego nie kończył, jak właśnie tak …

Miałem pisać o języku i o literach. Czyli sposobie zapisywania słów. Pozostawianie śladu po sobie, po epoce. I jakoś się to rozmyło, rozpłynęło.  Straciłem chęć kontynuowania tematu na papierze.

Nagle wiadomość o śmierci Urszuli Kozioł[i] poruszyła mnie bardziej niż się spodziewałem. Ostatecznie, gdy się tych dekad sporo nazbierało, to i do obcowania ze śmiercią i odchodzeniem poetów też można przywyknąć.  A jednak jej odejście właśnie spowodowało, że chciałem do tematu powrócić, że wydało mi się to ważne. Uświadomiło mi to, podkreśliło chwilowość wszystkiego, a na końcu nieodwracalnej samotności.

               Kozioł, Szymborska, Hartwig i muszę dodać tu koniecznie Lipską – cztery kobiety polskiej poezji jawią się w jej otwartej księdze, jak Cztery Wróżki, Pytie. Ale łagodne, ciepłe, otulone słowem Przemijania, ale i Trwania mimo. Dlatego właśnie słowa są tak ważne. Dlatego muszą być wypowiedziane, spisane. A zaczyna się zawsze od cichej rozmowy z samym sobą, gdy poeta jest twórcą i jest pierwszym słuchaczem jednocześnie. Wiersz jest przypominaniem o nietrwałości i o potrzebie pamiętania na przekór tejże. Te kobiety polskiej poezji stoją w jej otwartej księdze, jak wróżki, Pytie, ale łagodne, cieple. Otulone słowem Przemijania i Trwania mimo. A słowa są tak ważne, bo nie są skończone, nie są definicją, nie są pełnym dopowiedzeniem wszystkiego. Wszystkiego nikt nie wie.

Symptomatyczny – w tym temacie – jest tu wiersz Urszuli Kozioł ‘Bez zasięgu’ zaczynający się ni mniej ni więcej tak:

Przestałam podobać się sobie

i słowom

uciekają ode mnie

chciałabym już

nie być

prawdę mówiąc

tutaj już nie ma mnie

Słowa w przytoczonych wierszach są ich podstawą. W nich zawiera się treść pełniejsza niż w zdaniach. Aby bardziej to podkreślić można iść dalej i spostrzec, że w słowach jest sens – w literach nie ma nic. Dźwięki trudne do wypowiedzenia i zupełnie niemówiące. Tak, jakby stolarz nową nogę do krzesła porąbał na drzazgi i upierał się, że te bezużyteczne drzazgi są dalej nogą krzesła.

Szymborska w znanym i popularnym bardzo wierszu „Nic dwa razy” mówi:

Choćbyśmy uczniami byli

najtępszymi w szkole świata,

nie będziemy repetować

żadnej zimy ani lata[ii].

Wszystko to jest poniekąd zawierzeniu słowom bez uciekania się do opisowości, zawierzeniu ich mocy bezpośredniej. Mocy i – co jest tu niesłychanie ważne – nieodwracalnej prostej prawdy przekazu poetyckiego. Inne epoki innym podlegały prawom i potrzebom. Wykwintność, kwiecistość, alegoryczność opleciona wawrzynami antyku i zawieszona u szczytów Parnasu. Gdy dziś rozmawiasz z Apollem mów z nim, jak z przyjacielem o miłościach i ich zasadzkach, ale mów językiem dzisiejszym, nie antycznym. On zrozumie, ostatecznie jest bogiem.

Niemożliwość wejścia w światy nam obce, odległe, ta sama Szymborska cudownie opisała w wierszu o dwóch diametralnie innych i obcych sobie światach człowieka i kamienia:

Pukam do drzwi kamienia.

– To ja, wpuść mnie.

Nie szukam w tobie przytułku na wieczność.

Nie jestem nieszczęśliwa.

Nie jestem bezdomna.

Mój świat jest wart powrotu.

Wejdę i wyjdę z pustymi rękami.

A na dowód, że byłam prawdziwie obecna,

Nie przedstawię niczego prócz słów,

Którym nikt nie da wiary.

– nie wejdziesz – mówi kamień –

brak ci zmysłu udziału.

Żaden zmysł nie zastąpi ci zmysłu udziału.

Nawet wzrok wyostrzony aż do wszechwidzenia

Nie przyda ci się na nic bez zmysłu udziału.

Nie wejdziesz, masz zaledwie zamysł tego zmysłu,

Ledwie jego zawiązek, wyobraźnię[iii].

               W sytuacjach wyjątkowych, chwilach wielkiej nadziei, ale i wielkiego lęku słowa nabierają innego wymiaru, potrafią być kotarą, zasłoną swoich znaczeń, zaprzeczeniem, świadomym udawaniem. Przez to ‘udawanie’ ukazują absurd świata zewnętrznego. Są, jak kartka papieru czytana w odbiciu lustrzanym. Dlaczego (oczywiście, wiemy z praw fizyki dlaczego, ale przyznaję szczerze, że nie bardzo pamiętam sam i nie przejmuje się tym faktem, wystarczy mi świadomość, że nie jest to wada mojego wzroku) widzimy siebie jakimi jesteśmy: ten sam kolor oczu, te same brwi, kolor i fryzura włosów, lub ich brak, uszy gdzie trzeba, a kartka papieru z napisanym wierszem nie da się jednak odczytać w zwierciadle życia. Chyba, chyba, że pisana prostymi słowami, nieskomplikowanymi zdaniami. Bo słowa nawet pochylone, zgarbione, wywrócone – rozpoznamy.  Zrozumiemy, co chcą nam powiedzieć. Słowa pozwalają nam zrozumieć czym jest świat i Kosmos, są naszą Magna Carta edukacji i historii.

Julia Hartwig miała jeszcze silnie zakorzenione echa skamandryckie. Bezwzględnie fakt, że urodziła się z początkiem lat 20. ubiegłego wieku nie mógł nie pozostawić w niej silnej spuścizny Skamandrytów. Zostawił na wszystkich, łącznie z tymi, którzy uwielbiali Przybosia.  Jednocześnie przez fakt, że pisała jednak już w czasach o generacje później i bardzo, bardzo długie życie biologiczne i twórcze uratowała się od powtarzania tej samej, już archaicznej poetyki. Wpływy – tak; przypisanie ‘do roli’ – nie.  Jej poetyka wywarła na mnie silny wpływ wiele lat temu, wpływ pozytywny warsztatowo i emocjonalnie.

Pisząc wiersz o wododziale rzek na nizinie amerykańskiej między Pacyfikiem a Atlantykiem ta moc indywidualnych słów, wyłuskanych z otoczek bogatych zdań jest bardzo widoczna:

/……/

Jak uczcić to jedyne miejsce

okrzykiem ciszą

Stoję na dziale wodnym

jak na grzbiecie rozkraczonego bizona

oślepionego słońcem Deszcz wód

spływa na oba jego boki

A ja

gdzie przynależę[v]

               Ewa Lipska, poetka Nowej Fali jest mi najbliższa emocjonalnie i chyba językowo z wielu oczywistych względów.  Przede wszystkim dzieli nas ledwie jedna generacja, jedna dekada. Mamy wspólną pamięć epokową, wspólne przeżycia grupowe (społeczeństwa, narodu). Operujemy językiem tej samej epoki, którym opisujemy indywidualne widzenie świata i ludzi, kosmosu.

W skromnym zeszyciku poezji wydanym w Toronto[vi], który mi wówczas podarowała jest zaskakująco adekwatny do mojego tematu wiersz o języku właśnie i jego perypetiach w krajach dyktatorskich. Jeden fragment mógłby być mottem tego eseju.

Ufryzowana mowa

ginęła w rwących potokach.

Mówiono o wymianie głosek.

Gwałtownie ustawiono zapory mównic.

Na drzewach rozwieszano megafony.

Zjeżdżały wozy pancerne

z żonglerami słów.

Ale język słabł. Opadł z sił.

Szerzyła się epidemia afazji

Co więc mają Kozioł, Lipska, Szymborska i Hartwig z tym wszystkim wspólnego, jaki klucz do ratowania słów przed zalewem nadmiaru opisowej detaliczności narzucającej jednoznaczność zbyt wąską dla ogromnej przestrzeni pojęciowej czytelnika?  Przede wszystkim odrzucają spiż tematyki i warsztatu poetyckiego. Tej rycerskiej błyszczącej zbroi i szczelnej kolczugi.  Nawet Hartwig, bardzo z filozofią judeo-chrześcijańską związana, jest de facto autorką poetyckiej dekonstrukcji tego eposu. Jej epos uczłowiecza boga-Boga. Robił to podobnie nikt inny, jak sam ksiądz Jan Twardowski.

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą

i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą

i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości

czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą.

To właśnie przez nacisk na słowa indywidualne, które nigdy nie są do końca zdefiniowane. Słowa nie są po prostu zbiorem jakichś dziwnie i obco brzmiących liter, które same w sobie nic nie znaczą. Te inne jeszcze znaczenie zawiera właśnie poezja słów. Nie zdań, nie opisów-definicji, ale słów, które nigdy nie są do końca zdefiniowane w ramce 4x5x4x5.

Naturalnie, że wiersz ma swoją konstrukcję, swoje ramy właśnie. Wszak nie może być chaotycznym wodospadem wylewanej z miski poety wody. Tyle, by nie były one kajdanami, swą przeszłą, dawno wymarłą arte pro arte. Par maximum musi z każdą epoką nabierać znaczeń adekwatnych do rozumienia człowieka i świata.

Są wartości nieprzemijalne i są wartości, które czas pozbawił tego przymiotu. Słowo musi zachować swoją czasową, współczesną adekwatność. A poetyce nic tak nie pomaga, jak utrwalenie ziemi niczyjej, przestrzeni, którą mogą wespół używać na biwakach literackiej przygody poeci i czytelnicy: woda i ląd, które bez siebie istnieć nie mogą. Obrzeże jest pojęciem idealnym, bo zakreśla wspólną przestrzeń obcych sobie światów, żywiołów. Podobnie polany pod lasem, które nie są jeszcze ani lasem, ani już łąką dziką. Coś, co nie jest do końca, niecałkowicie.  Obrzeże, pogranicze? Tak, bo jesteśmy tu chwilę tylko, moment. Jest Kosmos niczym nieograniczony, niepojęty i jest nasz osobisty, który starcza ledwie na te obrzeże, polanę. Nie ma ni czasu ni potrzeby by nazwać wszystko ‘od a do zet’. Wieże z kości słoniowej opustoszały.

Miałem pisać o swoistej ‘językologii’, ucieczce od znaczeń kropek, przecinków, od sylab, zgłosek. Ucieczce od narzędzi, które same w sobie znaczenia nie mają. Są puste, bezdźwięczne, przerywniki wypełnione ciszą. I o ile są w tym podobne do znaczenia ciszy (pauzy) w muzyce, o tyle w poezji zwłaszcza tworzą często przestrzeń eliminującą delikatna siatkę wieloznaczności, dopuszczalności interpretacyjnej.  Bo wiersz ożywa wszak naprawdę dopiero czytany przez indywidualnego odbiorcę-czytelnika, gdy zderza się z całym mikrokosmosem emocjonalnym tegoż czytelnika. Kosmosem nieprzewidywalnym przez autora. I z tego zderzenia, jak przy jakimś zderzeniu się dwu planet lub gwiazd – powstaje nowy świat, nieznany przedtem ani przez poetę, ani przez czytelnika.

Skąd znalibyśmy cudowną historię Gilgamesza i Enkidu spisaną w tych właśnie archaicznych językach Sumeru i Akadu, gdyby nie odnaleziono w ruinach Uru tychże tabliczek spisanych na długo przed Zaratustrą? Praojczyzny pierwszego systemu języka pisanego. To już nie pismo obrazkowe, to alfabet.

Piękne są formy zapisywania języków prastarych, archaicznych. Od Egiptu, przez całą Mezopotamię, Persję, po doliny Gangesu, Brahmaputry i Indusu i wreszcie do starych Chin i Dalekiego Wschodu.  Słowa nie są w nich porąbane niczym kawałek drzazgi podpałkowej jakimiś gramatycznymi kreskówkami pilnującymi by były jednoznaczne, bez wątpliwości, bez możliwości interpretacji. Przecinki, dwukropki, wielokropki, pauzy i średniki to bezwzględni strażnicy wiezienia wyobraźni. W tym świecie otoczonym fosą i murem nie ma mowy na dopuszczalność innych znaczeń, innych emocjonalnych łączy. A przecież emocje to kosmos nieogarniony i zmienny. Wartki, jak woda, a nie statyczny, jak skała. A jeśli skała to właśnie w formie ognistej lawy, płynna. Emocje to rzeczywistość niestateczna, nietrwała, ale niezbędna dla poezji, dla twórczości. Dla pełnego życia.

Pary siedzą cicho na ławkach w mroku

nadchodzącej szybkim krokiem nocy środkolata.

Przekwitły już pierwsze i drugie kwiaty wiosny,

świeżości pierwszych letnich dni. Coraz więcej

kolorowych owoców, coraz mniej płatków kwiecia.

Jest jeszcze ciepło. Pary siedzą na ławkach, spacerują

w półmroku trzymając się za ręce. Mówią coś głośno,

chcą zagłuszyć tym mówieniem lęk nadchodzącej rozłąki,

lub nie mówią nic prawie ściskają swoje ręce silniej,

wtulając się szczelniej w ramiona słodkiej chwili.

Lęk przed samotnością, przed nocą, przed jesienną słotą.

Nieusprawiedliwiony może, może nie do końca rozumiany –

ale zawsze obecny, natrętny, obok, za każdym mijanym pniem.

/B. Pacak-Gamalski, 2025/


[i] 20 lipca 2025, w wieku 94 lat

[ii] https://poezja.org/wz/Wislawa_Szymborska/106/Nic_dwa_razy

[iii] wiersz „Rozmowa z kamieniem”

[iv] https://timenote.info/en/Julia-Hartwig

[v] frag. wiersza „jak uczcić miejsce” (wyd. Sic, Warszawa, 2002)

[vi] oryginalnie w samizdacie w Warszawie przez Niezależną Oficynę Poetów i Malarzy w 1985 – ja korzystam z bibliofilskiego przedruku w ilości tylko 200 numerowanych egzemplarzy przez Master Printing. Poetka ofiarowała mi wówczas w Toronto ten egzemplarz z numerem 27. Fragment wiersza z cyklu ‘Wielkie awarie’

The Little Mountain of Vancouver

The Little Mountain of Vancouver

On top of Little Mountain is a very special place called Queen Elizabeth Park. I am not sure how many modern day Vancouverites do know that the name of the park was given in honor of Queen Mother, not Queen Elizabeth II. At that time, in the 1930ties, Elizabeth Bowes-Lyon was the Queen Consort and as such Queen Consort of Canada. During her visit with King George VI in 1939.

Originally, before the English came here, it was lush small mountain of old growth forest with salmon spawning creeks running to False Creek (they still exist under the pavement and houses ). Later it became a basalt quarry. In 1936 Vancouver Tulip Association ask the City Board to create there a park – and so it begun. There are no longer grey wolves, bears, and elks roaming the Little Mountain, but birds and squirrels are plentiful. And so are people.

Philanthropher and landscape architect Bill Livingstone turned it into a gem of lush walkways, remnants of the old growth, Rose Garden, little ponds and small sport fields, and on top of it sits iconic Bloedell Floral Conservatory. Behind the Conservatory is an amazing display of water fountains and a famous sculpture of renowned British artist Henry Moore.

It used to be one of my favored places for walks with my Mom in my earlier days in Vancouver. Last time we went there with Mom, John and both of my sisters.

Był więc to czas najwyższy do odwiedzin tego specjalnego miejsca po moim tu powrocie. Przejść się ścieżkami, którymi chodziliśmy razem. Po spacerach w ukochanym Stanley Parku, w Central Parku w Burnaby, Bear Creek Parku w Surrey i naturalnie po Holland Parku w centrum Surrey, tuż pod domem …  Powoli zamykam koło ponownych odwiedzin ‘syna marnotrawnego’, wdowca. Jeszcze tylko jedna dłuższa podróż, ostania może. Do kraju, gdzie wszystkie moje perygrenacje się zaczęły.

Powoli zaczynam czuć się zmęczony. Czas może siąść na ławce znajomej w starym parku nad Wisłą. Tam, gdzie były zauroczenia pierwsze, pierwsze miłości, gdzie jako dziecko słuchałem Szopena.

Lonsdale Avenue przy Quay w Północnym Vancouverze i Polski Festiwal

Lonsdale Avenue przy Quay w Północnym Vancouverze i Polski Festiwal

Od jedenastu już lat w prominentnym miejscu Północnego Vancouveru, u początków Lonsdale Avenue na nadbrzeżnych tarasach widokowych, organizowany jest Polski Festiwal. Od samego zarania robi to organizacja polonijna „Belweder” pod kierownictwem pani Urszuli Sulińskiej[i]. W latach ostatnich wspomaga ją w organizacji tego Festiwalu pani Iza Sobieska. Udział biorą też zacne członkinie Federacji Polek, Grupa Taneczna „Polonez”, organizacja „Barka” o charakterze pomocowym dla osób z uzależnieniami. Spotkałem z radością Patrika May – Kanadyjczyka o ‘polskim sercu’, wielkiego admiratora muzyki Szopena i organizatora Vancouver Chopin Society[ii].

Bardzo udanym było włączenie do występów świetnego bułgarskiego zespołu tanecznego, który scenę ożywił w sposób znacząco lepszy niż zespól polonijny „Polonez”. Jeśli radzić mogę, to bym sugerował, aby „Polonez” nie zawsze i nie na każdej scenie tańczył … poloneza. Ten prosty z pozoru tylko taniec jest w sumie bardzo trudny dla małych scen i traci wówczas swoje dostojeństwo i powagę. O wiele lepiej by wypadł mazur, kujawiak czy nawet krakowiak. Każdy z tych tańców mógłby być tańczony nawet w kontuszach, jakie użyto dla niefortunnego poloneza.

Wśród zaproszonych gości na scenie przemawiali Mayor North Vancouver i pani Konsul Generalna RP. Potem wystąpił miły młody prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej oddziału BC. Na końcu kilka słów powiedziałem i ja w skrócie przypominając o znaczących osiągnięciach twórców i artystów polskich zamieszkałych w ostatnich dziesięcioleciach w Greater Vancouver i ich wkładzie dla Polski i Kanady.

A to włąśnie rzeżba ‘Raphsody of the North’ Ryszarda Wojciechowskiego wykonana na zamówienie Rady Miejskiej North Vancouver. Stała kiedyś tuż nad miejscem, gdzie był Festiwal. Potem przeniesiono ją nieco dalej do budynku teatru na Lonsdale -przeszedłem całą tą ulicę i rzeźby już nigdzie nie widziałem.

A był znaczny, w każdej bodaj dziedzinie: kompozytorzy (Ryszard Wrzaskała), rzeźbiarze (Ryszard Wojciechowski); poeci (Grażyna Zambrzycka, Bogdan Czaykowski, Andrzej Busza, piszący te słowa Bogumił Pacak-Gamalski, Tomasz Michalak, Karolina Piotrowska, Ryszard Tylman, w mniejszej może skali Piotr Siedlanowski, Leszek Buczyłko, Ryszard Kryłowski, Edward Dornia, świetny tłumacz współczesnej literatury irlandzkiej Roman Sabo-Walsh; teatr (aktorzy i reżyserzy –  Jerzy Kopczewski, Anna Gradowska, Elbieta Kozłowska, Anna Ślązkiewicz, Julia Siedlanowska, Jerzy Koplinger, a zdecydowanie największe zasługi dla polskiej sceny teatralnej w Vancouverze należą się panu Czumie, aktorowi z bardzo popularnego serialu telewizyjnego „Beachcombers”, który przejął prowadzenia teatru, nota bene synowi bohaterskiego dowódcy obrony Warszawy w 1939, gen. Waleriana Czumy; malarze (Andrzej Brakoniecki, Dariusz Bebel, Ryszard Kiełb, Wiesław Repnicki; wydawnictwa: Rocznik Twórczości „Strumień” i piszącego te słowa redaktora naczelnego tego rocznika, tygodniki Andrzeja Jara, Elżbiety Kozar, Andrzeja Manowskiego.

Anna Gradowska była nade wszystko znawcą historii sztuki (była założycielką Wydziału Sztuk Pięknych na Uniwerytecie w Caracas w Wenezueli) i publikowała na łamach „Strumienia” cykl esejów o sztukach wizualnych.  Nie wolno też pominąć pracy i wydanych opracowań historycznych profesor Marri Jarochowskiej. Olbrzymią w tym temacie propagowania i rozwijania polskiej kultury miała organizacja ‘Pod skrzydłami Pegaza’ prowadzona przez Krystynę Połubińską; oraz powstała trochę później i równolegle z późniejszą działalnością grupy pegazowskiej działalność pani Ireny Gostomskiej i jej Grupy „Epizod”.  Dużą pomoc i wsparcie w prowadzenie wówczas tej całej działalności i aktywności kulturowej mieliśmy zawsze od kolejnych Konsuli Generalnych RP. W tym miejscu składam im wszystkim podziękowanie. Bliski współpracownik redakcji “Strumienia” z niezastąpiona edytorką, Ireną – jeden z ojców polskiego dezajnu (design), były rektor ASP w Warszawie – Andrzej Wróblewski. Tobie i Irence składam osobne i wielkie podziękowanie za rady, wspaniałomyślność i cierpliwość.

Mógłbym wyciągnąć ze szpargałów mojego własnego archiwum wiele jeszcze nazwisk i wydarzeń. Osób i grup, które utkały bardzo bogatą tkaninę kultury polskiej i jej osiągnięć w tym pięknym mieście nad Pacyfikiem. To by już poza oryginalne ramy tego tekstu zbytnio się rozlało. A i czasu już dla tych tematów kronikarskich nie mam. Pewnie ostatni raz na te tematy piszę. Ale warto wiedzieć skąd przyszliśmy i co zrobiliśmy.  Bo wbrew pozorom to nie spiże, nie stan kont bankowych i ilość nieruchomości tworzy najtrwalsze fundamenty historii człowieka i grup ludzkich – tworzy je Kultura, ta wyższa, z dużej litery.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   


[i] Home | belweder

[ii] The Vancouver Chopin Society | Live classical music concerts in Vancouver area