Teatr zaiste Wielki – rok dwóch Jubileuszy

Teatr zaiste Wielki – rok dwóch Jubileuszy

29 listopada w Warszawie. Gdzie? No jakże gdzie? Senatorską dojdziecie od Ujazdowskich lub z drugiej strony od placu Bankowego. Taki wielki gmach z kolumnadą podwójną i rozszalałą kwadrygą na szczycie. Pędzą te konie, aż piana spada im płatami po bokach! Jak to czemu pędzą? No przecież nie mogą się spóźnić na własne podwójne urodziny! Dwieście lat i sześćdziesiąt. Te pierwsze to od narodzenia, a drugie od odrodzenia.

Melomani i muzycy pewnie już wiedzą, o czym piszę, a ściślej, o jakim budynku, o jakiej instytucji.  Innym podpowiem – o Wielkiej Instytucji, tak w wymiarze materialnym, jak i emocjonalnym, duchowym.

Teatr Wielki i Opera Narodowa.

Może nie jest w powszechnej świadomości z tego znany – a jest raczej zdecydowanie wśród muzyków i melomanów – ale warto wiedzieć, że to największy na świecie budynek/kompleks operowy. Ilość podziemnych pracowni, maszynowni i dziesiątki (pewnie setki!) pracowników przekracza normalne wyobrażenie instytucji teatralnej.

Ani wspaniała stara La Scala, ani przecudny budynek Opery Paryskiej, ikoniczna bryła Opery w Sydney, ani marzenie solistów- Metropolitan Opera w Nowym Jorku nie mogą się z warszawską Operą kubaturą mierzyć.

To tu śpiewała Ada Sara, legendarna primadonna przedwojennej Warszawki. Tu spędził swoją całą karierę, a to ewenement wśród solistów operowych i baletowych, którzy zawsze szukają nowego engagemount po całym świecie, by zwiększyć międzynarodową sławę, wielbicieli i … apanaże. A ten, choć znany i uznawany za jednego z najlepszych basów świata – uparł się, że tylko tam. Naturalnie mówię o Bernardzie Ładyszu. Jedyny polski śpiewak, który nagrał płytę z primadonną wszechczasów, Marią Callas[i]. Tutaj dyrygowali bodaj najlepsi dyrygenci naszego globu, kompozytorzy. Z tą sceną związani byli wybitni polscy kompozytorzy – gwiazdy pierwszej wielkości na muzycznym firmamencie świata: Szymanowski i Penderecki. Tu śpiewała wspaniała sopranistka Wanda Wermińska, która we wczesnej młodości scenicznej występowała w Budapeszcie u boku legendarnego Szalapina. Maria Fołtyn, w 1953 odegrała na tej scenie wielką interpretację Haliny w produkcji „Halki” Moniuszki pod dyrekcja samego Leona Schillera (1953) – lata później obwiozła tą „Halkę” po całym świecie, by ten klejnot polskiej muzyki operowej rozsławić.

Tych kilka słów, to wszak jedynie muśnięcie warstwy operowej – Opery Narodowej. Wszak ten kompleks, ta Instytucja Kultury to też Balet Narodowy, to Teatr Narodowy (teatr w tradycyjnym, nie muzycznym wymiarze literackim).

I znowu najsłynniejsze nazwiska sceny teatralnej się sypią, a wśród nich bardzo kontrowersyjna, ale i niepospolitego talentu – Adam Hanuszkiewicz. Uczył nas przez kilka dekad, że dramat narodowy (ale i dramat światowy) można interpretować zupełnie inaczej. Pokazywał ostentacyjnie ‘figę z makiem’ krytykom i publiczności stołecznej. Czasem wydaje mi się, że tak się do tej roli kontestatora przyzwyczaił, iż robił to nie zawsze z potrzeby artystycznej, a ze zwykłej przekory: mam was w …, nie chcecie to nie musicie oglądać, zostańcie zastygłymi w czasie durniami-szlabonami. Przykładem bodaj najgłośniejszym była inscenizacja narodowej ikony Romantyzmu „Balladyny” Słowackiego. Balladyna na motorze na scenie Teatru Narodowego – obrazoburcze (jak na tamte czasy)![ii]

A Balet Narodowy? No a gdzie zacząć? Od kogo? Jerzy Gruca, Stanisław Szymański, Gerard Wilk, Waldemar Wołk-Karaczewski … nazwiska się sypią z szuflad pamięci tancerzy i tancerek wspaniałych. Wielką szkodą było nie pozyskanie dla pierwszej narodowej sceny baletowej wielkiego reformatora baletu Conrada Drzewieckiego, światowej sławy choreografa. Ale lata PRL to były czasy, gdy ludzie ze sztuką nie wiele mający wspólnego często podejmowali decyzje personalne z powodów tylko dla nich zrozumiałych[iii].

Na tej zaczarowanej scenie tańczyła moja ciotka, Bożena Gadzińska-Pacak. Wiele lat później jednym z czołowych koordynatorów Baletu Teatru Wielkiego został mój znajomy z lat mojej młodości Paweł Chynowski. Kiedy się poznaliśmy był najbardziej szanowanym krytykiem muzycznym z regularną szpaltą w popularny dzienniku „Życie Warszawy” i wielu pism specjalistycznych w tym temacie w kraju i licznych publikacjach zagranicznych. Wespół z Satanowskim doprowadzili do nadania baletowi Teatru Wielkiego samodzielnej pozycji Baletu Narodowego, niezależnej od Opery i Teatru. Nie przypuszczałem wówczas, że karierę zawodową zakończy na samym szczycie choinki narodowej kultury. Z tych wspomnień wyłuskuję też poznanie w Ciechocinku legendarnej Wandy Wermińskiej (wówczas już po zakończeniu kariery śpiewaczki). Spacerowałem z babcią po ciechocińskim Parku Zdrojowym, a tu nagle jakaś korpulentna pani krzyczy: Pani Wandziu, jak miło panią zobaczyć! Okazało się, że sopranistka znała babcię od lat bardzo dawnych. A mnie udało się wówczas poprowadzić z nią bardzo długą rozmowę. Z innych znajomych związanych z tym Teatrem był znany polski kompozytor i dyrygent Henryk Czyż, który na oczątku lat 60. ubiegłego wieku dyrygował w Operze Narodowej[iv].

            Ostatni raz byłem w naszej cudownej Operze Narodowej w 2018. Wybrałem się tam z mim siostrzeńcem Damianem na fascynującą operę Verdiego „Nabucco”[v]. Grana jest tam non-stop w każdym sezonie od 1992 roku. Nie wiem jakie sceny światowe tak „Nabucco” jeszcze wstawiają – z rozmachem, przepychem godnym splendoru Babilonii Nabuchodonozora. Na scenie pojawiają się żywe konie … ze własnej stajni Teatru Wielkiego, który jest ich domem! I w specjalnej windzie tam zbudowanej, która wwozi je prosto na scenę. Cóż więcej powiedzieć można? Która opera na świecie ma własne stajnie?


[i] Bernard Ładysz – wybitny śpiewak bez formalnego wykształcenia

[ii] “Balladyna” Słowackiego, reż. Adam Hanuszkiewicz – Renard Dudley — Google Arts & Culture

[iii] Conrad Drzewiecki – Wikipedia, wolna encyklopedia

[iv] Henryk Czyż (muzyk) – Wikipedia, wolna encyklopedia

[v] Nabucco : Teatr Wielki Opera Narodowa

Granvilles

Granvilles

In Old French ‘granville’ means simply an old village. Were to be more than just one Granville – it must be than – obviously, LOL – ‘granvilles.  Simple. Therefore I walked through and through three of them. Started from the bottom of an old, yet sadly no so much venerable anymore, Granville Street in Downtown Vancouver. It truly used to be a pleasure to walk that street in my younger years. There was everything in there: places to eat, drink, dance, and pick up fellow or girl for an evening of fun, an old opera, and symphony building. It offered entertainment for high prices, and for very moderate pockets alike. It truly was the main thoroughfare of Downtown, for girls and boys, for gay and straight.

It still is interesting, still offers a little bit of everything to everyone. But it lost its grandeur, certain elegance (mind you – not haute couture, but elegance nonetheless). If Davie is paradise for LGBTQ people, Robson for shoppers and Burrard for expensive shopping – Granville was everyone and everyone liked strolling through it. I did.  Still do, but with a bit of sadness and … anger at the City Hall for allowing it to reach such a state. We already lost the section of old Hasting Street with the vicinity of Carnegie Library and Granville is not far behind.

Next ‘granville’ on my walking escapade was the Granville Bridge. Everyone should do it once a year! It is such beautiful old bridge and very well maintained for walkers. The views of Waterfront Vancouver, the skyscrapers off the horizon of Metrotown and Brentwood are truly something to behold, similarly as the vistas of the sister Burrard Bridge, and of the English Bay and Bowen Island.  From that perspective you are reminded that Vancouver is still dear and beautiful city, regardless of all the shortcomings in the last decade.

Warszawa ma Aleje Jerozolimskie biegnące od Centrum ku Wiśłe i na most Poniatowskiego do Ronda Waszyngtona – Vancouver ma Ulicę Granville biegnąca od Centrum Vancouveru (Waterfornt przy fiordzie Burrard) na most Granville, a po drugiej stronie mostu – wysepkę Granville. Czyli są trzy Granville. Każdy ze swoim specyficznym charakterem i kolorytem. Od mostu poczynając otwierają się przepiękne widoki na zatokę Angielską (English Bay), uroczą architekturę Zachodniego Przedmieścia (West End), Stanley Park, a wszystko zamyka dość wysoka wyspa Bowen.

Po drugiej stronie mostu otwiera się widok na mała wysepkę Granville w dole. Dawniej czysto przemysłowy i mało ciekawy teren dla różnych warsztatów i fabryczek – dziś zaczarowany świat sklepików, galerii sztuk, teatrów, strumieni, hoteliku, kafejek, restauracji i świetnego targu, gdzie znajdziesz każdy towar. Cóż dziwnego, że tą właśnie nazwę wybrano – granville, czyli w starofrancuskim: gościniec.  Bo gościniec musi podróżnego kolaską dowieźć i do gospody z noclegiem i pożywieniem, i do straganów przekupek lokalnych. A zawsze gdzieś na targu znajdzie się skrzypek, śpiewak, jaką trupa cyrkowo-teatralna.

Przechodząc koło Front Theater przypomniałem występy tam samej wspaniałej warszawskiej gwiazdy teatru – Magdy Zawadzkiej. Grała tam z naszym, z Vancouveru rodem, amatorskim Teatrem Popularnym. W 2011 występował tu Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach z niesamowitą inscenizacją „Samotności pól bawełnianych” Bernarda Coltesa, o czym pisałem na łamach Instytutu Teatralnego im. Raszewskiego[i]. Szerzej o teatrze polskim w Kanadzie pisałem w szkicu historycznym w nr 5 w 2009  Rocznika Twórczości „Strumień”[ii].

A te galeryjki sztuk wizualnych, ach! Co za urocze miejsca i chwile w nich spędzone nie do zapomnienia. Tego dnia spotkałem się tam w Galerii Federacji Artystów Kanadyjskich z Aldoną Dyk, która miała tam jedną ze swoich prac w aktualnej serii wystawienniczej. Długa i świetna rozmowa z nia i jej przyjaciółka, kanadyjska malarką o malarstwie, która szybko popłynęła od warsztatu malarskiego ku teorii sztuki, i dalej na szerokie wody filozoficzno-estetyczne o jej roli w poznawaniu świata i człowieka. Wcześniej nieco wprost fantastyczna wizyta w następnej, bardzo specjalnej, galerii i warsztatach artystycznych „Arts Umbrella”[iii]. Ta galeria i programy, które oferuje, jest całkowicie poświęcona dzieciom i młodzieży artystycznej, zwłaszcza tej, która być może nie miałaby dostępu do tego rodzaju twórczego rozwoju swej osobowości i talentów. Ja byłem zaszokowany dojrzałością, głębią i szalenie silna emocjonalnością oglądanych na ich wystawie prac.


[i] Wstrząsające przeżycie teatralne | e-teatr.pl

[ii] Strumień Rocznik Twórczości Polskiej – Wikipedia, wolna encyklopedia

[iii] Arts Umbrella | Arts Education in Metro Vancouver

A day the life changed

A day the life changed

You did talk to me last night, first time in a while. Yes, it was a strange night, followed by strange day. Or was it the other way around?  When you are alone, without a set schedule or watch, things do get mixed up easily. Dates especially: Mondays become Fridays, Fridays Tuesdays. So what happened to Wednesday, you ask? Who cares what happened to Wedneday, perhaps I left it on a beach, or on a bench in some park? Maybe it is still in the shower when I saw it last time I was taking a shower? What? Do I not take a shower every day? Maybe not, maybe sometime I take a bath, who cares? You really are asking way too many questions and it is my story anyway. Be quite, just listen.

No, not you, Babycake – I’m talking to my alter ego. You wouldn’t ask such stupid, mundane questions.

But the day or the night when I was still in bed, when I was sleeping, I dreamt of you, I talked to you. Have not done it in a while. I thought that you just let it go, these talks of ours across the boundaries of life and death. Thought maybe there is some allotted time that you can do that and maybe you have used it up? I don’t know. Remember? I am the one still left alive, never been consciously to the other side.

None of it is important really, anyway. I have dreamt of you in my sleep. It woke me up and there you were, next to me. No, I couldn’t see you, but you were there talking to me, you were saying something important.  You said that I have to understand that I am alone. That adjective ‘alone’ stood up as a mountain, a wall impregnable, forest too dense to walk out of it. I was getting used to be ‘alone’ in an adverb form.

Since I came back to our home, our former life here, in this city, this province, I have become very busy in many aspects: walks, friends, beaches, concerts, plans. It was just hard to go back to our home, our street. So I did it very seldom, hoping that it will allow me to function as normal as possible. And it did. Had evenings in bars, laughter, maybe a flirt or two. It seemed normal, I was spared any regrets. It was almost as I would finally get across that invisible line of Doctor Time, who heals old wounds; whose grief becomes first bearable, then transforms itself into a memory. Memory that is sad, but also happy that we did have our time, we found each other among the millions of people. As I was told many times, that it will get easier.

You think that was an expectation too easy, perhaps? I am not, after all, just a single guy ready for the picking and ready for harvesting. Is there anything wrong with it, isn’t it logical, practical?

I have reached to my writings of the early days after you were gone, to the first winter after you were gone and my constant visits to the gravesite in Pictou. Yes, that old ancestral town, where we were going to build our home, and spent the rest of our lives in that home.  We did not.

(notes from my writings after John’s passing by the end of November 2022)

Pictou

                One year. It is hard as hell. Came to Pictou to spent time on the cemetery where we put your ashes. It’s windy, very cold. Desolate place. There was no one else there, on the cemetery. I know – it is only a stone with your name on it. Yours, your parents, and your baby brother you never had a chance to know. And now, there is also your oldest brother Fraser, who was laid there just few months ago.

Cleaned around a bit, threw away old winter flowers, and fixed things. Fixed things? How to ‘fix things’? Nothing can be fixed, when everything is broken.

Yes, I know that you are not there, not under the ground. You are with me. Forever. I have engraved on that stone myself that you are forever in my memory. I looked at the letters and smiled. In my memory, really? That’s what it all came to? Our Love, our life: to be remembered? How silly words could be, when they try to describe emotions, feelings. But still hoped that many years from now, when all of us, who knew you and me, would be gone – a stranger would wander to that gravesite and he would think, that the guy who is buried there was indeed ‘non omnis moriar’, that part of him lived in that other guy’s heart. Nice thought.

You and that Love of ours are engraved not on the stone, but in my soul.

Me? I don’t remember who I was before I met you. I was just waiting. Waiting and searching for you – and I have found you.

                Now, now it is almost three years later. I am here, back to our good life on the shores of the other ocean.  Were we had home, a nest, were we had dozens of friends, people we cherished and who cherished us. Some were ours; others were exclusively yours or mine.  The two halves of Us were surprisingly very independent and strong, if only by the constant knowledge that the other half is there to make it whole.

I don’t have that knowledge anymore. The other half is gone, it is just me left. Those many people I have known, and who sought my presence are still here. Not all of them, granted. Some have left either this life (as you), or this city. But some are still here. None seem to really need me. I am not sure I need them. Of course there is some curiosity, some friendly waving of a hand: how nice to see you again, you are looking good … and so on. I thought that I would need to search for them myself, that I would want it very much. But if I’m always finding excuses and ‘important things’ that prevent me from doing it – am I really?

I have one important friend and, strangely enough, one with the shortest amount of time we spent in this city before we left for Nova Scotia.  Less than a year, I think. After my dearest nephew had to go back to Poland, but still this young and very mature nephew was my angel in the first month after John was gone. Then my niece with her husband and son came to stay with me. But he, that younger friend of mine from Vancouver, somehow helped me in the dark months after I was left alone in Halifax. The rest seemed like eternity. Eternity of being in hell, or waiting for the hell’s gates to be opened, to swallow my world. At these dark times that younger friend kept me connected to the world and people by phone. Our long conversations were instrumental of me getting the skeleton of myself back into me.

That is how I did return. To the place of Our home, our happiness. These places somehow were the strongest magnet for me. I submerged myself in going alone, for days on end, on long walks through parks, streets,  squares, building  were we lived, were my mom lived, were I was with my sisters, my nephew and niece. Places that were calling me. Yes, places, much more than people.

I think that we all have these special places, sometime in many countries, on different continents. Special places that act as an anchor on a ship of life. Where we can drop that anchor and stay safely in some magical Bay of Memories.

It is also a time to untie that line across the sides of our two separate boats: mine and the one belonging to my younger dear friend. He has journeys to make across the sea himself, his journey, not ours. That is also a part of me being alone. My boat is rusted a bit, engines are old. It will still make it though, the last long sailing, perhaps passing the Cape of Hope (not the Cape of Horn), back to original shipyard of its maiden voyage. Then I will rest.

After that rest, I will go alone on many walks to many places (some might not exist materially anymore, but will in my world) that will call me. Solitary walks. It will be like existing in two different dimensions.

One day (no, not in my sleep) perhaps suddenly, out of the blue, I will see you taking the same trail or road and walking toward me, and I will stop being alone. I do hope so. Even in a faint split second before the big Nothingness.

It is what it is. Could be silent, but even than it is not nameless.

Yet, we will not call that name today. We know what it is. Sad but proud; weeping but not hysterical. Sad but understanding; resigned but not broken.

Thinking – strangely enough – about two old movies, that made an enormous effect on me as a very young boy. One with Lamberto Maggiorani in “Bicycle Thief” [i] and incomparable Gulietta Masina in “La Strada”[ii]. Dreams and loves. Devotion and standing by your loves no matter what. Beyond the beyond.

Words. Many words.

The soft and the tense.

Words that can pierce,

be sharp but still true.

They are an umbrella

on a rainy day:

it does not bring sunshine,

does not clear the sky,

but it saves you from being wet.

Perhaps there is even a chance

that such an umbrella

will take a flight with you

to the clouds, to the skies.

It is better to be silent

than to use the thread of words

for making a garment

of lies and half-truths.

Walk silently through

the park filled with good words

where leafs whisper

the promise of a kiss and

touch of fingertips and eyelashes.

Words should never be

like grains of sand in a desert

or they will lose their meaning.

It is good to thread them

on strands of necklaces,

make earrings of them –

it makes them easily accessible,

without the need to always

use a coin for new ones.

Words, you see, are like

years and days: they are

 on very limited number.

The story lives

in your heart and soul,

not in thesauruses.

Words are the keys

to books unwritten, yet.  


(Polish vrsion – both were written simultaneously, not a translation)

Słowa. Dużo słów.

Te łagodne i te nastroszone.

Słowa, które mogą kłuć,

być ostre, ale prawdziwe.

Które leczą a nie jątrzą.

Są jak parasol w słotny dzień:

nie przynosi słońca,

nie przepędza chmur,

ale chroni przed zmoknięciem.

Jest nawet szansa, że jak

w starym filmie porwą cię

w podróż w chmury,

na spacer po niebie.

Lepiej milczeć niż szyć

z nici słów opowieść

kłamstw i fałszu.

Milczący – przechadzaj się w ciszy

parku pełnego dobrych słów.

Jak liście pod nogami szeleszczące

obietnicą pocałunku,

dotyku palców i rzęs.

Słowa nie powinny być rozrzutne,

by nie tracić swej wartości.

Warto je nizać na nitkę

naszyjników i zausznic –

masz je wtedy zawsze pod ręką,

nie musisz trwonić monety

czasu na stale inne, nowe.

Bo słów, jak lat i dni

jest ograniczona ilość.

Opowieść mieszka w sercu i duszy –

nie w tezaurusie.

Słowa to klucze do ksiąg,

jeszcze nie napisanych.


[i]Bicycle Thieves (1948) – Film Review. Italian neo-realist classic.

[ii]La Strada (1954) – IMDb

Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

Okrutny dzień. Dzień prawdziwy

(pisane w kafejce Melriches na Davie, w Vancouverze, 18 listopada 2025)

Dziś byłem zły na Ciebie. Jeszcze jestem.

Wróciłem tu, na rzut kamieniem do naszego domu. I mogę iść tam, mogę walić w okna, krzyczeć, a nikt mi nie otworzy, nikt nie spyta, czy potrzebuję pomocy.

Z okien mojej pustej sypialni patrzę na mosty łączące brzegi wielkiej rzeki. Równie szerokiej i prawie równie ruchliwej, jak ten kanał atlantycki łączący dwa miasta w Nowej Szkocji. Tam też, po tym listopadzie okrutnym, nieludzkim, z okien naszej ostatniej wspólnej sypialni widziałem most łączący dwa brzegi: ten z naszą sypialnią, na drugim szpital, gdzie Cię żegnałem zaklęciami i łzami.

Dzień wcześniej, na kamiennej podłodze korytarza łączącego naszą sypialnię z moją pracownią-biblioteką klęczałem nad Tobą leżącym na tej podłodze. Krzyczałem też, zaklinałem usiłując ustami wepchnąć życie w Twoje ulatujące życie. Nie miałem czasu na płacz, bo każda sekunda była droga, trzeba było być uważnym, czujnym, chciałem być demiurgiem, który tchnął w Ciebie te życie odlatujące, powstrzymać je w Tobie. A tyle jeno zyskałem, żem bicie serca utrzymał nim przyjechały te karetki. I przez to mogli Cię potem do tych maszyn okrutnych podłączyć.

A Ciebie już w tym ciele zmęczonym nie było. Już byłeś wolny. Już Cię życie nie szarpało, nie gryzło, nie zadawało bólu.

Nigdy nie byłeś samolubny, myślący głównie o sobie. Nigdy – prócz tego dnia, na tej kamiennej podłodze przy naszej sypialni. A tego właśnie dnia powinieneś myśleć o mnie, nie o sobie. Tego dnia, tam, w ostatnim momencie powinieneś zdobyć się na ten wysiłek i zabrać mnie ze sobą. Musiałeś, a nie zrobiłeś tego!

          Tak – byłem silny. Ale byłem silny, bo miałem być silnym dla kogoś. A na cóż mi dziś moja siła? Zbędna, jak te powietrze, którym oddycham. I dlatego jestem zły. Nie dlatego, że Cię nie ma, skoro być przecież nie możesz. Jestem zły, że ja jestem.

∞∞∞

Po miesiącach wielu, gdy wróciłem tu, do naszego domu, naszej prowincji, zjawiłeś się kilkakroć nocą w moich snach, szeptałeś zatroskany, że nadszedł czas, że mam żyć, że dajesz mi prawo do życia znowu, że chcesz mnie widzieć korzystającym z niego, żyjącym. Sądziłem, że masz wiedzę szerszą niż moja, bo ‘stamtąd’ pochodzącą, tą wszechwiedzącą. I poszedłem za tą radą. By obudzić się którejś nocy i zreflektować, że nie, nie masz racji. Że tej wiedzy tam, gdzieś w kosmosie, nie ma. W każdym razie nie więcej niż jest tu. Bo na cóż mi twarze i dotyk kochanków młodszych o generację? Nie jestem wszak wampirem, któremu do życia potrzebna ich krew. Mnie życie po prostu nie potrzebne.  Nie potrzebni mi kochankowie, którym nic prócz fizycznego momentu nie mam do zaoferowania. Nie chcę być tym dzbanem z fatamorgany, z którego nikt nie może się napić. Nie chce być ni tym dzbanem, ni tą wodą dla spragnionych. Nie chce po prostu. To takie proste.

Nigdy, w żadnych dokumentach, w żadnych szeptach, przysięgach i pocałunkach nie wyrażałem zgody, że sobie gdzieś po prostu ulecisz, przestaniesz być sam, beze mnie. I o to jestem zły. Bogów i szatanów się nie lękam. Śmieszą mnie swym wabieniem i przestrogami.  

Tylko … widzisz i ten dzień dzisiejszy, ten zły dzień, dobiega właśnie końca. I z nim odchodzi moja złość egoistyczna, żeś mnie wówczas nie zabrał ku tej drugiej krawędzi świata. Tamten dzień okrutny i ten dzisiejszy pełen złości na Ciebie pewnie wrócą jeszcze nie raz. Ale nic, żaden kataklizm, żadne zaćmienie słońca i gwiazd nie zaćmi szczęścia z dnia, w którym znalazłem Ciebie. A szukałem przez wiele długich lat, w wielu krajach na kilku kontynentach. Za bardzo drogie klejnoty płaci się bardzo wysoką cenę.  

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

Hollow Day, Zaduszki, Dziady. Wczoraj i dziś.

W strugach deszczu nadchodzi

co roku dzień pamięci –

chwile uniesień, powodzi,

rzeki pragnień i niechęci.

Szlachetne twarze i gęby

wykrzywione, szczerbate:

szczodre kłosy i otręby,

przyjaciel razem z katem.

Trochę tu i trochę tam.

Śmiejesz się i płaczesz sam.

I takoż to jest w ten dzień powracający, jak zły szeląg i jak dobra piosenka. Nawet rymy, których doprawdy nie lubię, same siadają na bieli kartki bez zapytania. Ot tak, okrakiem i bezczelnie, niczym lokalny osiłek na zabawie wiejskiej w jakiejś remizie w zabitej dechami wsi. O! Naturalnie, że Focault język oczyszcza z naleciałości burżuazyjnej naftaliny, że Tatarkiewicz uszlachetnia mowę i pismo klasycznym pięknem prostych kolumn doryckich. Popatrz – nic to nie pomogło wszak. Posłuchaj – słyszysz Bacha, czy słyszysz wielką, hałaśliwą śmieciarę, która zabiera z podwórek opasłe pojemniki na śmieci i odpadki? Nowoczesność i postmodernizm też przegrały, też przegadały wszystko przy szklance wina, jak ich poprzednicy. Tą samą stawkę – jutro. 

Od pokoleń robimy to samo, siadamy do stolika, rozdajemy pięć kart i liczymy, że dostaniemy cztery asy. Pierwszą kartą dostaną jest As, więc podbijamy stawkę kilkakrotnie w górę. Po otrzymaniu kolejnych kart okazuje się jednak, że mamy tylko tego jednego, pierwszego asa i tylko dwie pary: ‘trójki’ i ‘szóstki’. Szanse zwycięstwa diametralnie się zmniejszyły. Ach, jesteś intelektualistą, filozofem, cóż to za gra – poker?! Ty tylko w brydża. Dobrze, graj. Skończyłeś licytację? O, gracie ‘cztery bez atu’ z partnerem! Brawo! Szkoda tylko, że partner ma tylko jednego asa i ani jednego króla … .  Szansę ciągle masz, ale doprawdy tylko minimalną, ciut, ciut ledwie.

To samo zaiste z tą poezją. Czasem rym pcha się przemożenie. Prosisz, tłumaczysz. Koniec końców chwytasz za kołnierz i wyrzucasz za drzwi, basta. A tu guzik, rym wraca przez okno!

Pewne rzeczy, uczucia same wybierają z rymem czy bez. Nie ma co kombinować nowoczesnego jazzu, gdy tylko stara fuga rzecz najprościej wyłoży. Glen Gould może ten temat lepiej wyjaśnić. Tak, tak, wiem. Gould nie żyje od wielu lat. No ale to o ten właśnie dzień chodzi. Tych, których już tylko pamiętamy. Więc tego dnia możesz z nim (żywym, czy martwym) porozmawiać.  Hollow Day, Zaduszny, Dziady – dzień pamiętania. Nie można pamiętać do przodu, tylko do tyłu. A w tyle jest zawsze masa dobrego i masa złego. Nie oszukujmy się, jeśli pamiętamy to naturalnie i te złe też pamiętamy. Rzeki pragnień i niechęci, przyjaciela razem z katem. Bo wszak czasem śmiejesz się i płaczesz sam.

Brahms, Schumann and Beethoven in Vancouver

Brahms, Schumann and Beethoven in Vancouver

How do you begin to write your notes about a concert that three days later you still can’t shake off the emotions you were subjected to? Almost physical blows and assaults of the music onto your soul. A music you know so well and heard numerous times! At least you thought you did … Blows delivered not by some enormous pianist, internationally acclaimed, for many years on best stages of the universe … but by a … boy pianist (of course he is an adult, but only just by a thickness of the paper a musical score is printed on)?! I still struggle to find the right ones to describe to you the experience.

Sufficient to say, it proves that there is no musical score or concert that you can just take your seat among the audience and wait for familiar, soothing experience. For bourgeoisie vanity and eloquence. And thank gods for that.

Sunday, 26 of October in Vancouver Playhouse (Queen Elizabeth Theater) concert of Tony Siqi Yun with music of Johannes Brahms (Theme and Variations in D minor, Op.18b); Robert Schumann (Theme and Variations in E-flat major, Wo0 24 or Ghost Variations); by same composer Symphonic Etudes Op.13; Ludwig van Beethoven (Sonata “Appassionata” No.23 in F minor Op. 57); and Ferruccio Busoni (Berceuse from Elegies BV 249) – of the last composer and music I will not write beyond that point. Because … in was beyond the point to have this music played in that concert, sufficient to say in my arrogant opinion. Obviously not shared by the enormously talented pianist, Tony Siqi Yun.

Thanks to YouTube portal I was able to find Tony playing exactly the same Schumann’s Etudes Op.13. That was recorded from earlier concert elsewhere. You can see the physicality and the energy – trust me, but in in Vancouver it erupted like a volcano.

Did he made any mistakes, omissions? How would I know?! There was not a single second one could pay attention to the score – the pianist consumed you wholly, not letting go for a second.

I remember only once such a wonderful confusion while listening to a pianist. That was very, very long time ago. The year 1980, X International Chopin Festival, biggest piano competition in the world. The pianist was Ivo Pogorelić from Yugoslavia (today Serbia). He was so different than other pianista that the (at that time to the extreme) very conservative Jury did not awarded him any prize (the public did). I remember being taken by Pogorelić very much. Of course a bit jealous, too, LOL – he was exactly my age! But was very glad that great pianist (former finalist of that Competition) Martha Argerich felt the same. To the chagrin of the ultra-orthodox Jan Ekiert, who like many of his generation, saw Chopin more as a monument and Polish patriotic antiquity than the true romantic boy and young man, who had nothing to do with the official portrait/gorset assigned to him.

https://ivopogorelich.com/portfolio/home/: Brahms, Schumann and Beethoven in Vancouver

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Raport NIK w sprawie IPN (Instytutu Pamięci Narodowej)

Nie jestem księgowym, rzeczoznawcą finansowym, nie jestem prokuratorem. Jedyne, co wiem (i będę się z poważną dozą pewności siebie upierał, Że To Wiem) to, że nie jestem idiotą. Zakładam również, że idiotami nie są eksperci Najwyższej Izby Kontroli w państwie polskim. I że – w przeciwieństwie do mnie – oni mają znajomość i ekspertyzę w rzeczoznawstwie finansowym i prawnym.

Otóż wczoraj ogłosili oni Raport i wnioski z niego wynikające nt. ich pełnej kontroli NIK za rok 2023.. Kontrole zaczęto w 2024. To jest okres czasu w którym obecny Prezydent państwa polskiego, Karol Nawrocki był prezesem i pełnym szefem IPN-u. Raport z tej kontroli NIK-u był wobec pana Nawrockiego druzgocący. Tu chodziło tylko o statutową działalność (administrację) Instytutem i jego budżetowo-finansową operatywność. Kiedy podjęto decyzję o przeprowadzeniu pełnej kontroli, Karol Nawrocki jeszcze nie był kandydatem na prezydenta. Wszyscy myślący inteligentnie wiedzieliśmy, że z tego pożal się boże instytutu idzie wielki smród. Nigdy nie sądziłem, że to smród mamony. Kiedy cesarz Wespazjan powiedział o podatku za korzystanie z publicznych toalet: pecunia non olet, winien dodać ‘ale’ – nie śmierdzą pod warunkiem, że to nie są toalety w Instytucie Pamięci Narodowej. Wówczas śmierdzą aż do Wzgórza Kapitolińskiego.

Ale sami posłuchajcie, ja tłumaczyć nie chcę. W dość nudnej formie opowieści księgowego. Bo gdyby mówili to politycy, to ho ho! By barwnie było. Dziwić się nie trudno, że panowie Nawrocki i Trump dość się lubią… W formie nudnej ale jednocześnie powodującej stawanie na baczność włosów na karku, że to było wszystko możliwe.

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Frankfurt nad Menem we mgle smutku

Straszny smutek mnie dziś ogarnął. Nadszedł gdzieś z chmurami i mgłami jesieni i z odlotem przyjaciela na krótka wizytę do Polski. I nie ten jego odlot, nie ta wizyta w Warszawie, ale kilkugodzinny jego pobyt we Frankfurcie. Frankfurt kocham wyjątkowo. 

Sturm Und Drang[i] tam się zaczął od Goethego i Schillera, synów tego cudownego miasta. Okresu, który do dziś ma , po Renesansie, największy wpływ na charakter Polski i Polaków.  Nolens volens, i mój. Ze wszystkimi tego pozytywnymi negatywnymi konsekwencjami. Mickiewicz widział się zresztą z Goethem, choć nie była to zbyt budująca rozmowa i Goethe przyjął go początkowo chłodno, nie mniej później spotykał się z nim  w Weimarze kilkakroć. Sam Goethe był już uznanym pół-bogiem nowego kierunku i nic mu prawie mało znany poeta z Polski, której na mapie nie było, nie oferował ciekawego wedle jego początkowej opinii.

Nie o Goethem jednak ani o Mickiewiczu chcę tu pisać i nic to z moim uczuciem do Frankfurtu wspólnego nie ma – poza oczywistym faktem, że tam się wychował i urodził i miłe chwile z jego domu-muzeum opodal Klasztoru Karmelitanek wspominam. Miłe było też przesiadywanie zawsze na ławce blisko jego pomnika i blisko pomnika Schillera.

Frankfurt – poza wszelkimi i licznymi atrakcjami dla ducha i ciała (oj, tak – LOL) – to dla mnie kolebka dzisiejszej Europy Centralnej. Mojej Europy. To tu z państwa Franków (stąd nazwa) przybył Karol Wielki i rozpoczął marsz na Pomorze Przednie.  Na Połabach (dzisiejsze tereny Hamburga i Schwerinu), w dolinach Łaby (Elbe) trochę sobie wielokrotnie zęby pokruszył. W tamtym już czasie Połabianie ulegli sporej germanizacji. Z ciekawostek warto dodać, że już w czasach współczesnych ostatni Książę panujący na ziemiach niemieckich, władca Meklemburgii, był w prostej linii potomkiem właśnie Księcia i władcy Słowian połabskich. Karol Wielki tak jego zdolnościami wojskowymi był zafascynowany, że za oddanie hołdu i poddania się woli Karolinga -uznał wasalską władzę tegoż księcia słowiańskiego na ziemi połabskiej.  

Później zwiedzałem oszałamiający wręcz w przepychu pałac tych Książąt w Schwerinie . Oglądałem, to mało – w ogrodach tego parku robiliśmy sesję zdjęciową ślubu mojej córki chrzestnej.  Jakież to losy ludzkie są dziwne, zaiste.

Wracajmy do Frankfurtu jednak kochanego. Pisząc przyjacielowi, co powinien w tymże Frankfurcie zobaczyć – uderzyła mnie realizacja, że ja chyba tam już nigdy nie zawitam. Że pewnie albo tu szczeznę, albo w Polsce gdzieś, krótko po planowanym tam powrocie.  Że już w tym grodzie nad Menem szerokim nie będę chadzał śladami początków nowożytnej Europy, mojej Europy. Nie pójdę tymi szerokimi bulwarami nad tą rzeką z mamą pod rękę, tak jak chadzaliśmy tam –onegdaj zda się .

Czasem zatrzymywałem się tylko, w przelotach, na kilka godzin, czasem na noc lud dwie. Wtedy to ho, ho, poszaleć można było. Stara Hesja nie wiedziała, co to szaleństwa pókim ja tam nie zawitał, LOL.

Mama bardzo Frankfurt lubiła, byliśmy tam razem dwa lub trzy razy. Lubiła lody jeść przy Hauptwache i spacerować powoli bulwarami nad Menem. Nocowaliśmy na ogół w jednym z dwóch hotelików tuż przy Dworcu Głównym, bo były tanie i rano dawali niezłe śniadanie. Raz jeden wracając z Polski do Kanady pojechaliśmy do Frankfurtu pociągiem z Berlina tą przepiękną trasą wzdłuż wijącego się Renu, z wysokimi wzgórzami po obu stronach doliny, wieżami starych niemieckich zamków, koło Ratyzbony skąd przybyła do nas Królowa Rycheza. Potem pociąg skręcał ostro na północ i jechał do Frankfurtu.

Ale – jak zawsze ze mną – prócz szaleństw czas musiał się znaleźć na refleksje, na zachwyt jakimś brylancikiem historii, opowieścią muzyczną lub literacką.  A tych tam dużo. Choćby ta śmieszna rzecz, że Miasto Karola Wielkiego ma barwy biało-czerwone i godło … białego Orła w złotej koronie.

Więc gdym pisał przyjacielowi, jaką ulicą warto przejść … nagle sam chodziłem tymi samymi ulicami pamięci. Dziwne i smutne nieco uczucie. Uczucie-przeczucie?  Gdy bogowie rozdają karty, śmiertelnik musi się z ich wyrokiem pogodzić.

Pożegnanie

Johann Wolfgang Goethe

Niechaj oczy ci wyszepcą
Pożegnanie: wargi drżą
Cięzko, o jak ciężko rzec to…
A dojrzały przeciem mąż!

Jakiż nikły w tym momencie
Każdy uczuć jawny pąk:
Zimne – twoich warg dotknięcie
Słaby – uścisk twoich rąk

Dawniej całus… gdzieś… w pośpiechu – 
O, jak cudny był to szał!
Tak fijołki nam uciechą,
Kto jest w marcu pierwsze rwał.

Nic już nie mam do zerwania – 

Brakło kwiatów, brakło róż:
Wiosna wkoło, miła Franiu,
Dla mnie jesień… jesień już…[ii]


[i] epoka Szturmu i Naporu w kulturze europejskiej, początek romantyzmu

[ii] Pożegnanie – Johann Wolfgang Goethe

The Valley of Death in an ocean of affluence – Dolina Śmierci otoczona dobrobytem

The Valley of Death in an ocean of affluence – Dolina Śmierci otoczona dobrobytem

Dolina Śmierci – tak można nazwać samo stare centrum Vancouveru. Nie, nie te przy pięknym nadbrzeżu Convention Centre, gdzie milionowe jachty lśnią hebanem i kolorowymi żaglami; nie te wokół cudownego, majestatycznego Stanley Park; nie te na urokliwym, jakże przyjacielskim Westendzie;  nie te nad 1, 2 i 3-cią plażą, nawet nie te przy ruchliwej, zwariowanej i uroczej Commercial Drive.

Te w starym centrum handlowo-komercjalnym, u zbiegu poważnych i statecznych arterii z licznymi hotelami z solidnej cegły i kamienia, przy starej, rodem jak z Manhattanu lub Londynu, Bibliotece Carnegie.  Zaraz za Pomnikiem Nieznanego Żołnierza, dwa kroki od uroczego Miasteczka Chińskiego (China Town), dwa kroki do spacerów i alejek wokół False Creek i Planetarium (Science Centre).

               The Valley of Death – how else can you call the old commercial centre of Vancouver? No, not the modern one alongside the Convention Centre, with the view of North Vancouver,  with streets and elegant passages leading to majestic Stanley Park. Not even the slightly abandoned but still full of nice attractions Granville Street. Certainly not the most livable in entire centre of the city West End, the three beaches, Davie Street.

No, not these neighborhoods. I’m talking about the old commercial part of Downtown. The one, where the old main arteries meet together: Hasting, Powell, Cambie, Main. One around the massive Carnegie Library and Pigeon Park with the Cenotaph. Cenotaph – a place we remember those, who died in defense of Canada.

But people still die in that neighborhood, in very big numbers, every day, fighting the losing battle to stay alive for one more day. Most likely, while I am writing these words, someone dropped dead on the pavement there, likely someone I have passed on the street few hours ago. Statistics tell that five of them every day, one hundred fifty five every month.  It is like Covid-in-perpetuity, like AIDS in the 1980’ in New York, in San Francisco.

One can say with an uncomfortable sadness: they brought it upon themselves, their lifestyle choices brought it upon them. But the truth is none of them wanted to die, when they took their first morphine, heroin, fentanyl. There is so many more ways to kill oneself faster, cheaper and without prolonged suffering.

Stoją tam potężne stare gmachy hoteli niegdyś pełne przyjezdnych, marynarzy, turystów; każde z popularnymi – niegdyś – barami, pubami, po drugiej stronie ulicy (jednej z najdłuższych i najbardziej używanej) równie solidne kamienice mieszkalne, na parterach oferujące sklepiki, zakłady rzemieślnicze. Sam niegdyś coś tam kupowałem. Dziś to wszystko jest martwe lub tak żywe, jak staruszek, który właśnie otrzymał od kapłana ostatnie namaszczenie …. Jeszcze żywy … formalnie.

Nigdy nie była to łatwa dzielnica. Pewnie nie była łatwa zanim ja tu się pojawiłem w 1994. Ale była mimo to funkcjonująca. Dziś jedyne, co tam funkcjonuje, to oczekiwanie na śmierć. Wpół zgarbioną, ze spojrzeniem gdzieś poza światem realnym, na krawężniku w zaśmieconym przejściu między budynkami. Ona jedna pamięta o nich, przyjdzie po nich. Mają po dwadzieścia lat, maja po dużo więcej, ale trudno to kreślić. Starsi użytkownicy tych narkotyków wyglądają inaczej, nie mają normalnej kadencji wieku. Może ten mężczyzna, który siedząc pod ścianą na chodniku i właśnie siusia pod siebie ma lat sześćdziesiąt, może tylko czterdzieści? Zgięta wpół kobieta może być kogoś starą babcią, lub kobietą pod czterdziestką. Poza tymi właśnie najmłodszymi, niektórymi atrakcyjnymi i ładnymi – wszyscy mają tu jeden wiek: wiek śmierci.

               I didn’t go there looking for answers, or to offer, one of thousands offered before, simple solution. But I needed to see it. That is Vancouver, too. My Vancouver,  my city that I love dearly.  I wanted to bear witness to that Greek tragedy. To these lives. You need to see it, you need to envelope yourself in that very uncomfortable fabric of decay, grief and sadness.

In the last ten years 58000 people died of it. Currently, every month about fifty five That is a fair size town. A town that just disappeared – with all its inhabitants.

               Dolina Śmierci otoczona zielonymi wzgórzami życia w jednym z najpiękniejszych i jednym z najbogatszych miast na świecie. Być może to jest najsmutniejsze, najtragiczniejsze.

The Valley of Death surrounded by affluence of one of the most beautiful cities in the world.  A city I love.  And it hurts deeply.