Fort Langley in/w British Columbia/Kolumbii Brytyjskiej

Fort Langley in/w British Columbia/Kolumbii Brytyjskiej

With a friend in his blue carriage – as mine lived out his days after crossing the entire continent twice, mountain ranges, lakes, wild forests, huge cities and small towns – we went to another sentimental journey in time. The time of the beginning of this province, the first wooden Fort surrounded by tall palisade. And tiny, wonderful Anglican Church, were many years ago I had a lovely chat with Bishop Michael Ingham from New West Diocese.

To my great sadness that tiny church was closed. Wawa, my friend was ready to give up. But what a problem could it be for me? Just a lock on the door. For sure it could be opened! And it was – just for us, for two strange travelers. Two lovely church ladies opened the door wide for us with a smile and lots of stories. We had wonderful time with them. They pointed to the one new stain glass window with an obvious distaste: a stain glass of St. Peter, and I understood and shared their disapproval of that new window: it was a very different and foreign to all the older windows scenes and character. Did not belonged in the old company. They used the old wooden Pastoral bishop’s cane to point to other interesting and perhaps new details in the tiny one nave. I loved their agitation and somehow respectful disrespect to sacral items, LOL. They obviously loved their church very much.

Lata temu uwielbiałem tam jeździć na krótkie wycieczki z Mamą, byliśmy tam też razem z Damiankiem. Teraz z przyjacielem. Pogoda nagle zrobiła się, jak na zamówienie: a niech tam wam będzie słonecznie i raźnie, aniołki z góry śpiewały. Tośmy też wycieczkę od kościółka cudownego, maleńkiego zaczęli. Niby był na cztery spusty zamknięty, ale co tam dla chcącego! Urocze dwie starsze (no, powiedzmy w okolicach mojego wieku, LOL) panie kościelne wrota nam otworzyły i dzieliły się chętnie szczegółami, zwłaszcza nowymi, mi nieznanymi od czasów ostatniej wizyty jakieś 10-13 lat temu. A miałem tu kiedyś przemiłą i ważną rozmowę z ówczesnym biskupem diecezji anglikańskiej na New Westminster, Michałem Inghamem. Opowiadały z niesmakiem o jedynym nowym witrażu przedstawiającym św. Piotra, który pasował tak do starych, znanych mi witraży, jak pięść do oka. Kompletnie ich uczucia podzielałem. Uwielbiałem z Wawą, jak panie bezceremonialnie, ale z uczuciem, używały prostego drewnianego pastorału biskupiego do wskazywania różnych mało widocznych a ważnych detali, LOL. Dodano też jeden więcej rząd siedzeń, bo mieli wielki problem niedzielami jak pomieścić wiernych. Nie zmieniło to jednak uroczego charakteru tego pięknego kościółka.

A potem, potem naturalnie w uliczki urocze prowadzące przez sklepiki pamiątkarskie, galeryjki, kafejki i targ farmerski pod drugim kościołem – aż do torów ze stacyjką i mostu prowadzącego na wyspę na Fraser River.

Fort Langley był faktycznie pierwszą osadą brytyjską na dobre parę lat przed powstaniem prowincji Kolumbii Brytyjskiej i pierwszym portem rzecznym Hudson Bay Company po tej stronie Gór Skalistych. Jeszcze przed Vancouverem i przed New Westminster, Założono go w 1827, początkowo ok. trzy kilometry powyżej obecnej lokalizacji. Pierwszą osadą brytyjską na zachodnim brzegu kontynentu. Sama prowincja i jej pierwsza stolica (New Westminster) zostały proklamowane i powstały w latach 1846-68, czyli dwadzieścia lat później.

Całe okolice Fort Langley, drogi doń prowadzące z Vancouveru, są też przeurocze i bardzo malownicze, zwłaszcza o tej porze roku i w dzień słoneczny. Rozległe łąki, laski, pastwiska i pola uprawne wyglądają, jak urocza, bukoliczna akwarelka gdzieś z Prowansji.

A nasze wspólne zamiłowania do podróżowania łodzią, statkami, samolotami – i zdecydowanie najbardziej ludzką i najprzyjemniejszą podróżą – pociagami dało nam upust do chłopięcej zabawy w konduktora i maszynisty na lokalnej (nieczynnej już też, niestety – lokalnej stacyjce kolejowej.

Bardzo polecam na kilkugodzinną wycieczkę z dala od hałasu i zapełnionych ulic metropolii vankuverskiej.

Prezydenci

Ktoś kiedyś, gdzieś powiedział: najważniejsze, by ktoś w odpowiednim czasie znalazł się we właściwym miejscu. Nikt już pewnie nie pamięta, kto i kiedy ukuł tą maksymę, ale powtarzana była odtąd tysiące razy. I pasuje jak ulał do wielu specyficznych i ważnych momentów dziejów.  

Często zdarza się, że jest to więcej niż jedna osoba, ale jedną na ogół jakoś się upamiętni, wyróżni w sposób szczególny i odtąd w annałach historii tą osobę będzie się głównie wymieniać, przypominać.

  1. 1914-1918, Polska: Józef Piłsudski – i koniec, kropka. Owszem są tam i Daszyński i Paderewski, i Dmowski. Ale w cieniu, w tle.
  2. 1980-1989, Polska: Lech Wałęsa i koniec, kropka. Znowu: Anna Walentynowicz, Ryszard Bujak, Frasyniuk, Michnik (nie, tam ‘obok’ nie ma jakichkolwiek Kaczyńskich, bo mówię o aktorach ról pierwszoplanowych, a nie o statystach) tylko w tle.
  3. 1989-1990, upadek komunizmu w Rosji i Europie Centralno-Wschodniej na przełomie 1989-90: znowu Wałęsa, Jan Paweł II, Ronald Reagan, i ostatni ‘samowładca’ ZSRR, Michał Gorbaczow (jak później historia udowodniła ponad wszelką wątpliwość, to właśnie ten ostatni ‘komunistyczny car’ był pierwszym i jak dotąd jedynym rosyjskim przywódcą, który był demokratą). I koniec, kropka. Reszta ważnych osób, to tylko tło.

Rok jest teraz 2025, w schyłkowej już fazie. Losy świata ważą się znowu.  Powietrze jest ciężkie, pełne prochu, strach zapalić zapałkę. Przypomina bardziej lata przed wybuchem obu ostatnich wojen światowych niż powiew wiosny z 1981-1989.   Bez wątpienia lata 1938-1939.

Tyle, że groźniej. Dużo groźniej. I dużo, dużo szerzej. Od Bałtyku po Morze Japońskie; od Kalifornii i Alaski po Morze Chińskie. Mocarstw jest dużo więcej. I wystarczająco mocarstwowych, by straty olbrzymie, gigantyczne zadać innym krajom. Kraje małe stały się mocarstwami (Korea Północna, Izrael) mogącymi zapalić lont pod całym globem.

Masowe ludobójstwo (genocide) stało się znowu narzędziem gry politycznej. Międzynarodowe instytucje powołane ‘by nigdy więcej’ i by ‘nikt ponad prawem’ są bezsilne wobec nagiej pięści mającej wsparcie największej opoki demokracji i prawa, która tą opoką być przestała – USA.

               Właśnie dobiegła końca Specjalna Sesja Zgromadzenia ONZ w Nowym Jorku. Organizacji, którą po to właśnie powołano, by ‘nigdy więcej’. Naturalnie górnolotne i szlachetne cele tej organizacji okazały się trochę tylko lepsze i silniejsze od nieboszczki Ligii Narodów z okresu Międzywojnia. Największą siłą ONZ jest opinia publiczna, pręgierz tej opinii. Zwłaszcza w dobie powszechnego, globalnego dostępu do informacji. I reakcje na samej Sali obrad ONZ.

Zatrzymam się na trzech przywódcach. Binjaminie Netanjahu, premierze Izraela, Karolu Nawrockim, prezydencie Polski i Donaldzie Trumpie, prezydencie Stanów Zjednoczonych, warto też wymienić na moment Sergieja Ławrowa – ministra MSZ Rosji.

Tragedia prawdziwie antyczna, niewyobrażalna z niczym prawie w czasach bardziej współczesnych zgotowana przez krwiożerczy, barbarzyński reżym izraelski jest trudna do opisania. Łamanie wszystkich praw, konwencji, umów międzynarodowych. Przy wsparciu cichym i aktywnym Donalda Trumpa. I naturalnie olbrzymiej większości diaspory żydowskiej – ale trzeba bardzo wyraźnie zaznaczyć, że i w tej diasporze, a nawet w samym Izraelu, są grupy i jednostki, które te zbrodnie rządu izraelskiego potępiają, odcinają się od nich. A to duża odwaga cywilna i rzecz niełatwa być Żydem i potępiać akcje państwa żydowskiego. Nisko chylę kapelusza wobec tych osób.

Więc jest ta sesja ONZ. Na mównicę wchodzi Binjamin Netanjahu, szef państwa izraelskiego. Potęgi nuklearnej. Zaczyna opowiadać swoje znane od dawna opowiastki. W tym samym czasie na resztki kompletnie zrujnowanej  i zamienionej w Warszawę po Powstaniu Warszawskim, Gazę – spadają kolejne bomby i armia izraelska wkracza do pełnej okupacji ziem palestyńskich. Okupacji i aneksji tych odwiecznie palestyńskich ziem. Zapowiadają zrobić to samo na terenach Organizacji i rządu palestyńskiego w West Bank (Zachodni Brzeg). Nie będę tu przypominał ni opisywał tego konfliktu. Wszyscy wiemy. Cały świat. Kiedy Netanjahu (człowiek, na którego wydano legalny nakaz aresztowania przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze) zaczyna mówić, powoli wstaje z miejsc olbrzymia większość delegatów na Sesję Plenarną ONZ i demonstracyjnie opuszcza salę obrad. Oskarżony o zbrodnie przeciw ludzkości premier Izraela mówi do pustych foteli i zmuszony jest oglądać z mównicy ten exodus wielu delegacji innych państw.

Jakie to ma znaczenie? Ma, bo widzi to na ekranach telewizorów, telefonów i innych narzędzi masowej komunikacji miliardy ludzi na świecie. Skończyły się czasy poufnych dyskusji gabinetowych.

Król jest nagi. I jest odrażający.

               Na moment tylko (bo nie jest przywódcą swojego kraju) Sergiej Ławrow, jeden z najinteligentniejszych ministrów spraw zagranicznych na świecie, świetny dyplomata.  Z ‘małym ale’: ze względu na fakt jaki rząd i państwo reprezentuje jest nałogowym kłamcą i idealnym przedstawicielem szkoły dyplomatycznej, która opowiada slogany nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Szkoła Kalego – jak Kali ukradnie to dobrze, jak ukradną Kalemu to świństwo[i].

Więc ten rosyjski Kali to robił. Opowiadał (prawdę) o występkach i łamaniu konwencji międzynarodowych przez tzw. Zachód i o tym … jak to Rosja musiała wejść na Ukrainę by … ratować demokrację na Ukrainie i prześladowania języka, ludności, religii i tradycji rosyjskich na Ukrainie. No i podkreślając ‘konstytucyjną nielegalność’ obecnych władz Ukrainy. Godna tradycja najlepszych ministrów spraw zagranicznych Rosji sowieckiej, od Mołotowa poczynając. Rodzaj idealnego dyplomaty Europy XVII i XVIII wieku. Inteligentny, mający świetny wywiad, gotowy służyć i panu Bogu i diabłu jednocześnie. Ot, i wsio na ten temat. Szkoda inkaustu na więcej.

               Donald Trump, prezydent USA.

Uff, oh! Wielki, wspaniały, najmądrzejszy, przystojny. LOL! Tak zadufanego w sobie człowieka na scenie politycznej nie widziano od lat. Kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek dozy skromności i taktu. Cezar, demokrata, autokrata, król, cesarz i papież w jednej osobie. Zakochany głównie w sobie i swoich kontach bankowych. Wśród możnych tego świata jest wielu takich. Nikt z nich nie jest – na szczęście – prezydentem mocarstwa. Trump – niestety – jest. Największy pojemnik na wodę gazową z bąbelkami.  Nawet Putin, (choć pamiętamy jego zdjęcie na białym koniu, bez koszuli) tej mydlanej bańce trampowskiej nie dorównuje. Putin to typowy autokrata rosyjski, znający i historię i rozumiejący politykę. Jego zasadniczym celem nie jest budowanie własnego wizerunku bohatera, a odbudowa imperium.  Nieszczęściem Trumpa jest, że urodził się, jako człowiek, a nie orangutan, w dżungli Manhattanu, a nie w dżungli tropikalnej. Tam bicia w piersi koledzy by mu nie wytykali i chętnie wszystkie samice by mu oddawali. A dżungli, jako-takiej by nie zagrażał.

Moralny dowódca nieudanego zamachu i puczu na własną konstytucję i własny Parlament (pierwsza kadencja prezydencka), w czasie drugiej po kilkukrotnym ośmieszeniu się na arenie międzynarodowej – przybrał białe piórka gołąbka pokoju i bez żenady oświadczył, że należy mu się Pokojowa Nagroda Nobla, bo tyle wojen zażegnał na świecie!  Po nieudanej próbie rozwiązania masakry palestyńskiej przez próbę wysiedlenia Palestyńczyków z ich prastarej ojczyzny do Jordanii, Egiptu i Arabii Saudyjskiej, zaoferował samemu przejąć Gazę i wybudować tam nową Trump Tower i zrobić  z Gazy fantastyczny prywatny kurort morski. Chętnych nie było. W Jordanii i Egipcie też.  Urażony ich niewdzięcznością stwierdził, że w takim razie zakończy wojnę w Ukrainie.  Przecież tak dobrze znana i rozumie się z Putinem.  Putin na spotkanie na Alasce się zgodził.  I wystrychnął Donalda na dudka.  Czego się wszyscy spodziewali.  Z Oslo też nie oferowali Nagrody Nobla.  Świat tego geniusza po prostu nie rozumie.

Wracajmy jednak do Sesji Specjalnej ONZ.  Przemawia Donald Trump.  Najpierw informuje (gdybyśmy nie wiedzieli) jaki jest wspaniały i ile Nobli (Pokojowych, oczywiście) powinien dostać.  Potem poucza Europę, co ma zrobić.  I że w końcu, choć częściowo się go na szczęście posłuchała. Potem okazuje się, że nie ma żadnego ocieplenia klimatu ani innych tego typu bzdur. Jego kraj (USA) nigdy nie był w takiej prospericie, jak obecnie.  Zażegnał prawie wszystkie wojny na świecie.  A przede wszystkim powstrzymał kolejną inwazję meksykańską na USA:

Na naszej południowej granicy z pełnym sukcesem powstrzymaliśmy kolosalną inwazję. Przez ostatnie cztery miesiące z rzędu ilość nielegalnych obcych wpuszcznych do naszego kraju równa jest zeru. Trudno uwierzyć, gdy patrzymy wstecz, tylko cztery lata temu to były miliony i miliony ludzi najeżdżających nas z całego świata – z więzień, z zakładów psychiatrycznych, handlarzy narkotyków zewsząd. Najechali nas. Po prostu najechali w tej idiotycznej polityce otwartych granic za prezydentury Biddena. (…)

W moich pierwszych czterech latach ja zbudowałem najwspanialszą ekonomię w historii świata. Mieliśmy najlepszą gospodarkę odkąd istniejemy. I teraz znowu robię to samo, tyle, że teraz nawet lepiej i więcej” (czy to w ogóle możliwe?! – przyp autora)

Potem narzekał, że schody ruchome nie działały i winda zawiodła, i że ONZ się rozpada. No, ale przecież jest ktoś, kto mógł tą ruderę ONZ w pięknym stanie utrzymać. I prawdziwy Trump-handlarz nieruchomości nie wytrzymał:

Wiele lat temu, świetny deweloper z Nowego Jorku, znany jako Donald Trump zaproponował wam renowacje i przebudowę właśnie tego budynku. Pamietam to świetnie. Powiedziałem wtedy, że zrobię to za 500 milionów dolarów –przebudowałbym to przepięknie. Mowiłem o mamurowych podłogach, o terakocie. Mówiłem wam o ścianach z mahoganu … [ii]

To tylko fragmenty krótkie, Trump lubi mówić dużo. Po pouczaniu i napominaniu ONZ, Trump powiedział jeszcze sporo o Europie, Londynie, Australii – o tym, że wszyscy jesteśmy na drodze do piekła, do gwałtów na naszych kobietach, do wprowadzenia nakazów prawa islamskiego w naszych miastach … .  O tym, że Narody Zjednoczone nic nie potrafią zrobić, a tylko wyciągają pieniądze na administrację tej beznadziejnej instytucji. A przecież mogliby się od niego właśnie uczyć, jak to robić.

To było przemówienie Prezydenta Stanów Zjednoczonych na Specjalnej rocznicowej Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Lepszego męża stanu trudno sobie wyobrazić.  Stalin? Mołotow? Mao Tse Tung? Słoneczko Narodów …

Dosyć jednak o tym Mojżeszu, Abrahamie i Mahomecie w jednej osobie. Już tylko niecałe dwa lata, może jakoś bez hekatomby jakiejś się obejdzie. Tylko, że to wyjątkowo złe czasy na takiego prezydenta, gdy świat stoi nad przepaścią kataklizmów wojennych i ekologicznych. Ech …

Teraz dwa słowa o znajomym tegoż Wielkiego Prezydenta, nawet się lubią i trochę podobną znajomość arkanów dyplomacji i wielkiej polityki mają.

 O panu prezydencie RP, Karolu Nawrockim. Otóż pan Prezydent Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, jako Głowa Państwa na Sesję ONZ też naturalnie pojechał. Towarzyszył mu w tej podróży najwybitniejszy od czasów Władysława Bartoszewskiego polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski. Zapewne wiele cennych uwag Prezydentowi Nawrockiemu udzielił przed wystąpieniem w ONZ. Zgodnie ze starą zasadą, że w domu możemy się kłócić i nie lubić, ale na zewnątrz występujemy, jako jedna rodzina i jedno dobro mamy na uwadze.

No i pan prezydent Nawrocki wstąpił na ambonę.  Pardon moi – na mównicę, oczywiście! Początkowo mówił do rzeczy i w miarę sprawnie. Ale potem poszedł w manowce polskiego podwórka politycznego i zaczął  p… . No, tego tam, jak to określić?  Używać pewnej popularnej przyprawy stołowej? Jak już mówił o nienarodzonych i ich prawie do życia i temu podobnych hasłach Ordo Iuris, to słuchać przestałem.  

Ale jeden maleńki a charakterystyczny drobiazg spamiętałem i pewnie już nigdy nie zapomnę. Głupstwo takie trochę. A przez skojarzenie z innym wydarzeniem – utkwiło w pamięci.

Dawniej pewni mówcy polityczni (głównie z dwóch najskrajniejszych odmian ideologicznych: skrajnej prawicy i skrajnej lewicy) lubili akcentować to, co mówią uderzając ręką w pulpit mównicy. Robił to świetnie Władysław Gomułka w Polsce peerelowskiej, pamiętam.  Pewnie dodaje to animuszu głównie temu, co przemawia. Trochę taka własna a’la perkusja. Ale specjalnie utkwił w pamięci inny ‘deplomata’ , I Sekretarz KC Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Nikita Chruszczow.  Ten już tam sobie paluszkami po blacie nie biegał – zdjął pantofel i walił nim w mównicę na Sesji Plenarnej ONZ. A co tam, paluszkami niech burżuje stukają!

Otóż pan Karol Nawrocki komunistą zdecydowanie nie jest i basta. Nawet, jeśli nieświadomie coś tam robi, co jest Putinowi na rękę. Bycie nieświadomym lub mało kompetentnym, przestępstwem nie jest. Ale Radek Sikorski zapomniał pouczyć chyba prezydenta Nawrockiego, że nawet paluszkami przy mikrofonie stukać nie należy. Zwłaszcza, gdy to mikrofon nadający na cały świat. No i tak poleciało w ten świat te rytmiczne, perkusyjne stulanie po pulpicie pana prezydenta RP. I już nigdy nie wymarzę z mojej biednej pamięci tego stukania i będę widział w koszmarach taki duet Chruszczowa i Nawrockiego na perkusji.  Ech …


[i] jedna z kolorowych postaci w popularnej powieści  H. Sienkiewicza dla młodzieży, „W pustyni i w puszczy”

[ii] Donald Trump’s full speech at UNGA: Here’s everything the US president said – The Economic Times

Odnaleziony wiersz

Odnaleziony wiersz

Wczorajszego dnia zgubiłem wiersz. W samym centrum starego Vancouveru, na Westendzie. Siedziałem z przyjacielem przy otwartym oknie swojej ulubionej kawiarni na ulicy Davie i przyszedł do mnie sam. Na papierowej serwetce zaczął się zapisywać.  Ktoś jednak do nas podszedł, zaczął rozmowę. Znajomy sprzed kilku miesięcy. Właśnie wybiera się w podróż do Europy i zaczyna ją od Polski.  Widać, że nie jest obieżyświatem, jak ja, boi się tej podróży, tego jak tam się znajdzie, czy podoła, czy porozumie się po angielsku.

Nudzi mnie ta rozmowa, bom ją już z nim właśnie w tej kawiarni przed paroma miesiącami miałem. Przyjaciel jest dużo bardziej rozmowny, zadowolony wręcz i udziela szerokich wyjaśnień na wątpliwości i lęki stroskanego podróżnika.  Nie brał udziału w naszym pierwszym przypadkowym spotkaniu i nie nuży go to. Ja nie lubię przeżuwać, niczym krowa, dwukrotnie tej samej trawy.  No i ten wiersz zaczęty, który w ogóle na naszą rozmowę nie zwraca uwagi. Znudzony tymi tłumaczeniami wyskoczył zwyczajnie przez okno na ulice i tyle go widziałem! Za nic miał gadanie baedekerowskie, przewodnikiem nie mógłby być.

Żal mi trochę tego wiersza-nicponia było i szepnąłem dwa słowa żalu na fejsbuku o tym i lęku czy gdzieś nie sczezł w śmietniku lub nie zdziczał na gałęziach starych świerków w pobliskim Stanley Parku. Znajoma odpisała, że była tam też, że widziała jeden wiersz zaczepiony o gałązkę, dmuchnęła z nadzieją, że przyleci na mój balkon w mieszkaniu. Rano sprawdziłem – nie przyleciał ladaco, zresztą to spory kawałek i pewnie by nie dał rady.

Jadę więc dziś tam ponownie. Może siedzi tam gdzie nie bądź, czeka i jest mu trochę głupio, że jak szczeniak wyskoczył na ulicę.

Zachciało ci się przygody, ladaco! Jakby ta, którą ja ci oferowałem dając ci życie nie była wystarczająco ciekawa. Może i nie była. Ale wiersz młody, nieznający ni świata ni ludzi małolat, cóż może o tym świecie ogromnym wiedzieć? Pewnie nawet jednej choćby książki nie przeczytał, nie spotkał jeszcze choćby jednego innego wiersza! Ach, młodość jest tak nierozważna …

Więc wrócić chciałem, znaleźć go, bo com zaczął, skończyć muszę.

Wiersz, jak cała ulica i jej mieszkańcy, po polsku nie mówi, tylko po angielsku. Więc tak go też i zapisałem, bo sam nie byłby w stanie inaczej siebie odczytać. A nie przystoi, by wiersz sam siebie nie rozumiał.

Melriches on Davie Street

Red is a very bold colour.

Independence is a very sweet feeling.

Davie in West End

has a human air to breath.

     *

Grocery store in the middle:

a place of business, of exchange

money for food. Our daily bread.

Bold ref sign starring at me

sitting by the window in Melriches Café.

That sign announces at Urbi:

“Davie Street Independent”.

     **

It is a busy street, few steps

from the beaches of the ocean.

People move by on the sidewalks.

Some hurry to somewhere,

others saunter about without aim.

They offer a smile, they talk

to each other, greet you with a nod.

Men dress like a woman nonchalantly;

women avoid covering themselves

with expensive jewellery gimmicks.

   ***

Their roles are interchangeable –

some men fancy macho style.

They scream with wardrobes:

I am butch and strong,

your dream fruit hanging from

low tree branches, ready to be picked.

But they scream like that

not to passing women,

but to the passing men.

And women understand their language

without a hint of animosity or jealousy.

    ****

A black crow hurriedly looks

around the cafè’s tables placed

on the side of pavement in search

of tasty morsels that fell to the ground.

They do not leave any tips for the waitress.

         *****

On a bench next to my café

a girl kisses a boy,

just when another glamorous boy

walks for his date with another boy,

and an elderly couple slowly strolls

holding trembling from age hands.

She is grey and her hips are not swaying,

he uses a cane to overcome the typical

aged hips constrictions – the price of experience.

     ******

The street is Home

to all that live here:

the young mother pushing

carriage wit her baby,

older man dressed casually,

with a big ring dangling

from his earlobe made from

stainless steel – it boldly

denotes that he is a macho man,

not a sissy adorned with shiny

jewellery from false gold and silver.

    ******

It is my home, too.

Yet, I have never lived on it.

Had addresses in many cities;

some were truly my homes for a while.

But none of them had a street

I had call: My Home.

I had always returned

here to her – to my street.

Close to my Mole Hill,

to my park I loved so,

the street of my soul,

where you can lose your poem

and find it the next day

waiting for you in an old

café on Davie Street.

(B. Pacak-Gamalski; Vancouver, 2025)

Pożegnanie lata na skalistej plaży

Pożegnanie lata na skalistej plaży

22 września już jutro, koniec lata kalendarzowego, następnego dnia lata astronomicznego. Wybrałem się na ulubioną plażę w Południowym Surrey – Crescent Beach. Naturalnie, że naturalistyczną, LOL. Przyznaję bez zmuszania do zeznań, że plaże golasów uwielbiam najbardziej. Czy tą w Crystal Crescent koło Sambro w Nowej Szkocji, czy tylko Crescent w South Surrey, LOL.

W Nowej Szkocji zresztą na Wschodnim Wybrzeżu więcej było plaż niż plażowiczów – więc naturszczykiem można było być bez problemu i bez oficjalnej destynacji. Pływanie w ubraniu jakoś nie łączy się z wolnością pływania morskiego, bo ostatecznie gacie to też ubranie, a kto kąpie się w ubraniu?! I kiedy wszyscy opalają się w stroju Ewy i Adama (bez listka figowego broń boże!) nie robi to jakiegokolwiek (u zdrowych osobników) wrażenia. A zwłaszcza wśród stworzeń wodnych. Bo jakież też kraby, czy ryby pływają w kostiumach!? No tak, małże przyznaje są jakieś dziwne, łażą po dnie z domami na plecach. Nie poradzisz, zawsze się jacyś dziwacy znajdą, nawet na plaży nudystów.

Woda już była zimna, ale piękna w zielono-stalowym odcieniu. I ta ilość powalonych gdzieś i przygnanych przez fale wielkich pni! Wbite gdzieś miedzy potężnymi głazami, jak strażnicy pogranicza lądu i wody. Wykroty, bale, głazy, zieleń i krzewy starające się wcisnąć w każde miejsce możliwe do zapuszczenia korzonków. Jakby oglądanie w lupie dziejów prehistorii oddzielania się ziemi od oceanu.

A potem nagle: cicho! Sza! Ni słowa więcej!. Bo właśnie kurtyna się podnosi i rozpoczyna najważniejsze, najwspanialsze widowisko – Zachód Boga Ra. Słońce śpiewa arię Pożegnanie Dnia. I tu kończyć się musi opis słowami, bo słów po prostu brak.

Słowa, litery, przecinki i kropki

Słowa, litery, przecinki i kropki

Zacznijmy od ogłoszenia na tablicy plakatów i obwieszczeń: ze wszelkich znaczków i znaków gramatyki interpunkcyjnej, moim najukochańszym jest wielokropek. Gdybym mógł nigdy bym zdania żadnego nie kończył, jak właśnie tak …

Miałem pisać o języku i o literach. Czyli sposobie zapisywania słów. Pozostawianie śladu po sobie, po epoce. I jakoś się to rozmyło, rozpłynęło.  Straciłem chęć kontynuowania tematu na papierze.

Nagle wiadomość o śmierci Urszuli Kozioł[i] poruszyła mnie bardziej niż się spodziewałem. Ostatecznie, gdy się tych dekad sporo nazbierało, to i do obcowania ze śmiercią i odchodzeniem poetów też można przywyknąć.  A jednak jej odejście właśnie spowodowało, że chciałem do tematu powrócić, że wydało mi się to ważne. Uświadomiło mi to, podkreśliło chwilowość wszystkiego, a na końcu nieodwracalnej samotności.

               Kozioł, Szymborska, Hartwig i muszę dodać tu koniecznie Lipską – cztery kobiety polskiej poezji jawią się w jej otwartej księdze, jak Cztery Wróżki, Pytie. Ale łagodne, ciepłe, otulone słowem Przemijania, ale i Trwania mimo. Dlatego właśnie słowa są tak ważne. Dlatego muszą być wypowiedziane, spisane. A zaczyna się zawsze od cichej rozmowy z samym sobą, gdy poeta jest twórcą i jest pierwszym słuchaczem jednocześnie. Wiersz jest przypominaniem o nietrwałości i o potrzebie pamiętania na przekór tejże. Te kobiety polskiej poezji stoją w jej otwartej księdze, jak wróżki, Pytie, ale łagodne, cieple. Otulone słowem Przemijania i Trwania mimo. A słowa są tak ważne, bo nie są skończone, nie są definicją, nie są pełnym dopowiedzeniem wszystkiego. Wszystkiego nikt nie wie.

Symptomatyczny – w tym temacie – jest tu wiersz Urszuli Kozioł ‘Bez zasięgu’ zaczynający się ni mniej ni więcej tak:

Przestałam podobać się sobie

i słowom

uciekają ode mnie

chciałabym już

nie być

prawdę mówiąc

tutaj już nie ma mnie

Słowa w przytoczonych wierszach są ich podstawą. W nich zawiera się treść pełniejsza niż w zdaniach. Aby bardziej to podkreślić można iść dalej i spostrzec, że w słowach jest sens – w literach nie ma nic. Dźwięki trudne do wypowiedzenia i zupełnie niemówiące. Tak, jakby stolarz nową nogę do krzesła porąbał na drzazgi i upierał się, że te bezużyteczne drzazgi są dalej nogą krzesła.

Szymborska w znanym i popularnym bardzo wierszu „Nic dwa razy” mówi:

Choćbyśmy uczniami byli

najtępszymi w szkole świata,

nie będziemy repetować

żadnej zimy ani lata[ii].

Wszystko to jest poniekąd zawierzeniu słowom bez uciekania się do opisowości, zawierzeniu ich mocy bezpośredniej. Mocy i – co jest tu niesłychanie ważne – nieodwracalnej prostej prawdy przekazu poetyckiego. Inne epoki innym podlegały prawom i potrzebom. Wykwintność, kwiecistość, alegoryczność opleciona wawrzynami antyku i zawieszona u szczytów Parnasu. Gdy dziś rozmawiasz z Apollem mów z nim, jak z przyjacielem o miłościach i ich zasadzkach, ale mów językiem dzisiejszym, nie antycznym. On zrozumie, ostatecznie jest bogiem.

Niemożliwość wejścia w światy nam obce, odległe, ta sama Szymborska cudownie opisała w wierszu o dwóch diametralnie innych i obcych sobie światach człowieka i kamienia:

Pukam do drzwi kamienia.

– To ja, wpuść mnie.

Nie szukam w tobie przytułku na wieczność.

Nie jestem nieszczęśliwa.

Nie jestem bezdomna.

Mój świat jest wart powrotu.

Wejdę i wyjdę z pustymi rękami.

A na dowód, że byłam prawdziwie obecna,

Nie przedstawię niczego prócz słów,

Którym nikt nie da wiary.

– nie wejdziesz – mówi kamień –

brak ci zmysłu udziału.

Żaden zmysł nie zastąpi ci zmysłu udziału.

Nawet wzrok wyostrzony aż do wszechwidzenia

Nie przyda ci się na nic bez zmysłu udziału.

Nie wejdziesz, masz zaledwie zamysł tego zmysłu,

Ledwie jego zawiązek, wyobraźnię[iii].

               W sytuacjach wyjątkowych, chwilach wielkiej nadziei, ale i wielkiego lęku słowa nabierają innego wymiaru, potrafią być kotarą, zasłoną swoich znaczeń, zaprzeczeniem, świadomym udawaniem. Przez to ‘udawanie’ ukazują absurd świata zewnętrznego. Są, jak kartka papieru czytana w odbiciu lustrzanym. Dlaczego (oczywiście, wiemy z praw fizyki dlaczego, ale przyznaję szczerze, że nie bardzo pamiętam sam i nie przejmuje się tym faktem, wystarczy mi świadomość, że nie jest to wada mojego wzroku) widzimy siebie jakimi jesteśmy: ten sam kolor oczu, te same brwi, kolor i fryzura włosów, lub ich brak, uszy gdzie trzeba, a kartka papieru z napisanym wierszem nie da się jednak odczytać w zwierciadle życia. Chyba, chyba, że pisana prostymi słowami, nieskomplikowanymi zdaniami. Bo słowa nawet pochylone, zgarbione, wywrócone – rozpoznamy.  Zrozumiemy, co chcą nam powiedzieć. Słowa pozwalają nam zrozumieć czym jest świat i Kosmos, są naszą Magna Carta edukacji i historii.

Julia Hartwig miała jeszcze silnie zakorzenione echa skamandryckie. Bezwzględnie fakt, że urodziła się z początkiem lat 20. ubiegłego wieku nie mógł nie pozostawić w niej silnej spuścizny Skamandrytów. Zostawił na wszystkich, łącznie z tymi, którzy uwielbiali Przybosia.  Jednocześnie przez fakt, że pisała jednak już w czasach o generacje później i bardzo, bardzo długie życie biologiczne i twórcze uratowała się od powtarzania tej samej, już archaicznej poetyki. Wpływy – tak; przypisanie ‘do roli’ – nie.  Jej poetyka wywarła na mnie silny wpływ wiele lat temu, wpływ pozytywny warsztatowo i emocjonalnie.

Pisząc wiersz o wododziale rzek na nizinie amerykańskiej między Pacyfikiem a Atlantykiem ta moc indywidualnych słów, wyłuskanych z otoczek bogatych zdań jest bardzo widoczna:

/……/

Jak uczcić to jedyne miejsce

okrzykiem ciszą

Stoję na dziale wodnym

jak na grzbiecie rozkraczonego bizona

oślepionego słońcem Deszcz wód

spływa na oba jego boki

A ja

gdzie przynależę[v]

               Ewa Lipska, poetka Nowej Fali jest mi najbliższa emocjonalnie i chyba językowo z wielu oczywistych względów.  Przede wszystkim dzieli nas ledwie jedna generacja, jedna dekada. Mamy wspólną pamięć epokową, wspólne przeżycia grupowe (społeczeństwa, narodu). Operujemy językiem tej samej epoki, którym opisujemy indywidualne widzenie świata i ludzi, kosmosu.

W skromnym zeszyciku poezji wydanym w Toronto[vi], który mi wówczas podarowała jest zaskakująco adekwatny do mojego tematu wiersz o języku właśnie i jego perypetiach w krajach dyktatorskich. Jeden fragment mógłby być mottem tego eseju.

Ufryzowana mowa

ginęła w rwących potokach.

Mówiono o wymianie głosek.

Gwałtownie ustawiono zapory mównic.

Na drzewach rozwieszano megafony.

Zjeżdżały wozy pancerne

z żonglerami słów.

Ale język słabł. Opadł z sił.

Szerzyła się epidemia afazji

Co więc mają Kozioł, Lipska, Szymborska i Hartwig z tym wszystkim wspólnego, jaki klucz do ratowania słów przed zalewem nadmiaru opisowej detaliczności narzucającej jednoznaczność zbyt wąską dla ogromnej przestrzeni pojęciowej czytelnika?  Przede wszystkim odrzucają spiż tematyki i warsztatu poetyckiego. Tej rycerskiej błyszczącej zbroi i szczelnej kolczugi.  Nawet Hartwig, bardzo z filozofią judeo-chrześcijańską związana, jest de facto autorką poetyckiej dekonstrukcji tego eposu. Jej epos uczłowiecza boga-Boga. Robił to podobnie nikt inny, jak sam ksiądz Jan Twardowski.

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą

i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą

i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości

czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą.

To właśnie przez nacisk na słowa indywidualne, które nigdy nie są do końca zdefiniowane. Słowa nie są po prostu zbiorem jakichś dziwnie i obco brzmiących liter, które same w sobie nic nie znaczą. Te inne jeszcze znaczenie zawiera właśnie poezja słów. Nie zdań, nie opisów-definicji, ale słów, które nigdy nie są do końca zdefiniowane w ramce 4x5x4x5.

Naturalnie, że wiersz ma swoją konstrukcję, swoje ramy właśnie. Wszak nie może być chaotycznym wodospadem wylewanej z miski poety wody. Tyle, by nie były one kajdanami, swą przeszłą, dawno wymarłą arte pro arte. Par maximum musi z każdą epoką nabierać znaczeń adekwatnych do rozumienia człowieka i świata.

Są wartości nieprzemijalne i są wartości, które czas pozbawił tego przymiotu. Słowo musi zachować swoją czasową, współczesną adekwatność. A poetyce nic tak nie pomaga, jak utrwalenie ziemi niczyjej, przestrzeni, którą mogą wespół używać na biwakach literackiej przygody poeci i czytelnicy: woda i ląd, które bez siebie istnieć nie mogą. Obrzeże jest pojęciem idealnym, bo zakreśla wspólną przestrzeń obcych sobie światów, żywiołów. Podobnie polany pod lasem, które nie są jeszcze ani lasem, ani już łąką dziką. Coś, co nie jest do końca, niecałkowicie.  Obrzeże, pogranicze? Tak, bo jesteśmy tu chwilę tylko, moment. Jest Kosmos niczym nieograniczony, niepojęty i jest nasz osobisty, który starcza ledwie na te obrzeże, polanę. Nie ma ni czasu ni potrzeby by nazwać wszystko ‘od a do zet’. Wieże z kości słoniowej opustoszały.

Miałem pisać o swoistej ‘językologii’, ucieczce od znaczeń kropek, przecinków, od sylab, zgłosek. Ucieczce od narzędzi, które same w sobie znaczenia nie mają. Są puste, bezdźwięczne, przerywniki wypełnione ciszą. I o ile są w tym podobne do znaczenia ciszy (pauzy) w muzyce, o tyle w poezji zwłaszcza tworzą często przestrzeń eliminującą delikatna siatkę wieloznaczności, dopuszczalności interpretacyjnej.  Bo wiersz ożywa wszak naprawdę dopiero czytany przez indywidualnego odbiorcę-czytelnika, gdy zderza się z całym mikrokosmosem emocjonalnym tegoż czytelnika. Kosmosem nieprzewidywalnym przez autora. I z tego zderzenia, jak przy jakimś zderzeniu się dwu planet lub gwiazd – powstaje nowy świat, nieznany przedtem ani przez poetę, ani przez czytelnika.

Skąd znalibyśmy cudowną historię Gilgamesza i Enkidu spisaną w tych właśnie archaicznych językach Sumeru i Akadu, gdyby nie odnaleziono w ruinach Uru tychże tabliczek spisanych na długo przed Zaratustrą? Praojczyzny pierwszego systemu języka pisanego. To już nie pismo obrazkowe, to alfabet.

Piękne są formy zapisywania języków prastarych, archaicznych. Od Egiptu, przez całą Mezopotamię, Persję, po doliny Gangesu, Brahmaputry i Indusu i wreszcie do starych Chin i Dalekiego Wschodu.  Słowa nie są w nich porąbane niczym kawałek drzazgi podpałkowej jakimiś gramatycznymi kreskówkami pilnującymi by były jednoznaczne, bez wątpliwości, bez możliwości interpretacji. Przecinki, dwukropki, wielokropki, pauzy i średniki to bezwzględni strażnicy wiezienia wyobraźni. W tym świecie otoczonym fosą i murem nie ma mowy na dopuszczalność innych znaczeń, innych emocjonalnych łączy. A przecież emocje to kosmos nieogarniony i zmienny. Wartki, jak woda, a nie statyczny, jak skała. A jeśli skała to właśnie w formie ognistej lawy, płynna. Emocje to rzeczywistość niestateczna, nietrwała, ale niezbędna dla poezji, dla twórczości. Dla pełnego życia.

Pary siedzą cicho na ławkach w mroku

nadchodzącej szybkim krokiem nocy środkolata.

Przekwitły już pierwsze i drugie kwiaty wiosny,

świeżości pierwszych letnich dni. Coraz więcej

kolorowych owoców, coraz mniej płatków kwiecia.

Jest jeszcze ciepło. Pary siedzą na ławkach, spacerują

w półmroku trzymając się za ręce. Mówią coś głośno,

chcą zagłuszyć tym mówieniem lęk nadchodzącej rozłąki,

lub nie mówią nic prawie ściskają swoje ręce silniej,

wtulając się szczelniej w ramiona słodkiej chwili.

Lęk przed samotnością, przed nocą, przed jesienną słotą.

Nieusprawiedliwiony może, może nie do końca rozumiany –

ale zawsze obecny, natrętny, obok, za każdym mijanym pniem.

/B. Pacak-Gamalski, 2025/


[i] 20 lipca 2025, w wieku 94 lat

[ii] https://poezja.org/wz/Wislawa_Szymborska/106/Nic_dwa_razy

[iii] wiersz „Rozmowa z kamieniem”

[iv] https://timenote.info/en/Julia-Hartwig

[v] frag. wiersza „jak uczcić miejsce” (wyd. Sic, Warszawa, 2002)

[vi] oryginalnie w samizdacie w Warszawie przez Niezależną Oficynę Poetów i Malarzy w 1985 – ja korzystam z bibliofilskiego przedruku w ilości tylko 200 numerowanych egzemplarzy przez Master Printing. Poetka ofiarowała mi wówczas w Toronto ten egzemplarz z numerem 27. Fragment wiersza z cyklu ‘Wielkie awarie’

The Little Mountain of Vancouver

The Little Mountain of Vancouver

On top of Little Mountain is a very special place called Queen Elizabeth Park. I am not sure how many modern day Vancouverites do know that the name of the park was given in honor of Queen Mother, not Queen Elizabeth II. At that time, in the 1930ties, Elizabeth Bowes-Lyon was the Queen Consort and as such Queen Consort of Canada. During her visit with King George VI in 1939.

Originally, before the English came here, it was lush small mountain of old growth forest with salmon spawning creeks running to False Creek (they still exist under the pavement and houses ). Later it became a basalt quarry. In 1936 Vancouver Tulip Association ask the City Board to create there a park – and so it begun. There are no longer grey wolves, bears, and elks roaming the Little Mountain, but birds and squirrels are plentiful. And so are people.

Philanthropher and landscape architect Bill Livingstone turned it into a gem of lush walkways, remnants of the old growth, Rose Garden, little ponds and small sport fields, and on top of it sits iconic Bloedell Floral Conservatory. Behind the Conservatory is an amazing display of water fountains and a famous sculpture of renowned British artist Henry Moore.

It used to be one of my favored places for walks with my Mom in my earlier days in Vancouver. Last time we went there with Mom, John and both of my sisters.

Był więc to czas najwyższy do odwiedzin tego specjalnego miejsca po moim tu powrocie. Przejść się ścieżkami, którymi chodziliśmy razem. Po spacerach w ukochanym Stanley Parku, w Central Parku w Burnaby, Bear Creek Parku w Surrey i naturalnie po Holland Parku w centrum Surrey, tuż pod domem …  Powoli zamykam koło ponownych odwiedzin ‘syna marnotrawnego’, wdowca. Jeszcze tylko jedna dłuższa podróż, ostania może. Do kraju, gdzie wszystkie moje perygrenacje się zaczęły.

Powoli zaczynam czuć się zmęczony. Czas może siąść na ławce znajomej w starym parku nad Wisłą. Tam, gdzie były zauroczenia pierwsze, pierwsze miłości, gdzie jako dziecko słuchałem Szopena.

Lonsdale Avenue przy Quay w Północnym Vancouverze i Polski Festiwal

Lonsdale Avenue przy Quay w Północnym Vancouverze i Polski Festiwal

Od jedenastu już lat w prominentnym miejscu Północnego Vancouveru, u początków Lonsdale Avenue na nadbrzeżnych tarasach widokowych, organizowany jest Polski Festiwal. Od samego zarania robi to organizacja polonijna „Belweder” pod kierownictwem pani Urszuli Sulińskiej[i]. W latach ostatnich wspomaga ją w organizacji tego Festiwalu pani Iza Sobieska. Udział biorą też zacne członkinie Federacji Polek, Grupa Taneczna „Polonez”, organizacja „Barka” o charakterze pomocowym dla osób z uzależnieniami. Spotkałem z radością Patrika May – Kanadyjczyka o ‘polskim sercu’, wielkiego admiratora muzyki Szopena i organizatora Vancouver Chopin Society[ii].

Bardzo udanym było włączenie do występów świetnego bułgarskiego zespołu tanecznego, który scenę ożywił w sposób znacząco lepszy niż zespól polonijny „Polonez”. Jeśli radzić mogę, to bym sugerował, aby „Polonez” nie zawsze i nie na każdej scenie tańczył … poloneza. Ten prosty z pozoru tylko taniec jest w sumie bardzo trudny dla małych scen i traci wówczas swoje dostojeństwo i powagę. O wiele lepiej by wypadł mazur, kujawiak czy nawet krakowiak. Każdy z tych tańców mógłby być tańczony nawet w kontuszach, jakie użyto dla niefortunnego poloneza.

Wśród zaproszonych gości na scenie przemawiali Mayor North Vancouver i pani Konsul Generalna RP. Potem wystąpił miły młody prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej oddziału BC. Na końcu kilka słów powiedziałem i ja w skrócie przypominając o znaczących osiągnięciach twórców i artystów polskich zamieszkałych w ostatnich dziesięcioleciach w Greater Vancouver i ich wkładzie dla Polski i Kanady.

A to włąśnie rzeżba ‘Raphsody of the North’ Ryszarda Wojciechowskiego wykonana na zamówienie Rady Miejskiej North Vancouver. Stała kiedyś tuż nad miejscem, gdzie był Festiwal. Potem przeniesiono ją nieco dalej do budynku teatru na Lonsdale -przeszedłem całą tą ulicę i rzeźby już nigdzie nie widziałem.

A był znaczny, w każdej bodaj dziedzinie: kompozytorzy (Ryszard Wrzaskała), rzeźbiarze (Ryszard Wojciechowski); poeci (Grażyna Zambrzycka, Bogdan Czaykowski, Andrzej Busza, piszący te słowa Bogumił Pacak-Gamalski, Tomasz Michalak, Karolina Piotrowska, Ryszard Tylman, w mniejszej może skali Piotr Siedlanowski, Leszek Buczyłko, Ryszard Kryłowski, Edward Dornia, świetny tłumacz współczesnej literatury irlandzkiej Roman Sabo-Walsh; teatr (aktorzy i reżyserzy –  Jerzy Kopczewski, Anna Gradowska, Elbieta Kozłowska, Anna Ślązkiewicz, Julia Siedlanowska, Jerzy Koplinger, a zdecydowanie największe zasługi dla polskiej sceny teatralnej w Vancouverze należą się panu Czumie, aktorowi z bardzo popularnego serialu telewizyjnego „Beachcombers”, który przejął prowadzenia teatru, nota bene synowi bohaterskiego dowódcy obrony Warszawy w 1939, gen. Waleriana Czumy; malarze (Andrzej Brakoniecki, Dariusz Bebel, Ryszard Kiełb, Wiesław Repnicki; wydawnictwa: Rocznik Twórczości „Strumień” i piszącego te słowa redaktora naczelnego tego rocznika, tygodniki Andrzeja Jara, Elżbiety Kozar, Andrzeja Manowskiego.

Anna Gradowska była nade wszystko znawcą historii sztuki (była założycielką Wydziału Sztuk Pięknych na Uniwerytecie w Caracas w Wenezueli) i publikowała na łamach „Strumienia” cykl esejów o sztukach wizualnych.  Nie wolno też pominąć pracy i wydanych opracowań historycznych profesor Marri Jarochowskiej. Olbrzymią w tym temacie propagowania i rozwijania polskiej kultury miała organizacja ‘Pod skrzydłami Pegaza’ prowadzona przez Krystynę Połubińską; oraz powstała trochę później i równolegle z późniejszą działalnością grupy pegazowskiej działalność pani Ireny Gostomskiej i jej Grupy „Epizod”.  Dużą pomoc i wsparcie w prowadzenie wówczas tej całej działalności i aktywności kulturowej mieliśmy zawsze od kolejnych Konsuli Generalnych RP. W tym miejscu składam im wszystkim podziękowanie. Bliski współpracownik redakcji “Strumienia” z niezastąpiona edytorką, Ireną – jeden z ojców polskiego dezajnu (design), były rektor ASP w Warszawie – Andrzej Wróblewski. Tobie i Irence składam osobne i wielkie podziękowanie za rady, wspaniałomyślność i cierpliwość.

Mógłbym wyciągnąć ze szpargałów mojego własnego archiwum wiele jeszcze nazwisk i wydarzeń. Osób i grup, które utkały bardzo bogatą tkaninę kultury polskiej i jej osiągnięć w tym pięknym mieście nad Pacyfikiem. To by już poza oryginalne ramy tego tekstu zbytnio się rozlało. A i czasu już dla tych tematów kronikarskich nie mam. Pewnie ostatni raz na te tematy piszę. Ale warto wiedzieć skąd przyszliśmy i co zrobiliśmy.  Bo wbrew pozorom to nie spiże, nie stan kont bankowych i ilość nieruchomości tworzy najtrwalsze fundamenty historii człowieka i grup ludzkich – tworzy je Kultura, ta wyższa, z dużej litery.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                   


[i] Home | belweder

[ii] The Vancouver Chopin Society | Live classical music concerts in Vancouver area

Magiczna Rzeczywistość – Słoneczne Wybrzeże (Sunshine Coast)

Magiczna Rzeczywistość – Słoneczne Wybrzeże (Sunshine Coast)

Świat, gdzie magia miesza się z rzeczywistością. Sina dal morskich zatok, otulona gęstym wiankiem zielonych stoków skalistych wysepek pochylających się nad gładkim lustrem oceanu, drży regularnym rytmem silnika statku w rejsie do przeszłości i do jutra skrytego za kotarą dnia chylącego się do zmierzchu.

Jeszcze moment, jeszcze chwila i cała ta idylla spłonie jak Feniks w kaskadach karminu zachodzącego  słońca, które spłyną jak rzeka lawy do oczekującego je morza.

Oto zapiski wędrowca z kijkiem w ręku. Wędrowca spod Bay of Fundy wielkiego Atlantyku, od skalnych zatok sinego Pacyfiku Północy z ogrodami wielometrowych zielonych glonów.

Po latach, po milleniach będę stał w tym miejscu, dotykał stopą skamieniałych strumieni tej lawy, która tutaj spotkała się ze światem wody, resztek pra-oceanu, życiodajną Panthallezą[i]. Będę znajdował resztę odbitych, jak na fotograficznej kliszy, nieznanych liści, gałązek, rowków wyżłobionych przez jakieś robaki, skorupiaki i kręgowce, które żyły na stokach tej góry lub w dolinkach u jej stóp na minutę przed wielkim wybuchem. Wielka eksplozja nagle rozsadziła połowę tej potężnej góry, resztę zalała ognista rzeka, która płynąc chłodła i krzepła. Krzepło też, tężało w jej teraźniejszym korycie życie, które znalazło się na jej drodze. Aż dopłynęło dysząc, sapiąc do krani wielkiej wody – matki wszystkiego, co żyje.

               Rozgniewana zuchwałością ognistej lawy Panthalleza stuknęła laską w grzbiet lawy i rzekła: dosyć! Ni kroku dalej! Tu zostaniesz. Stworzysz skalisty mur obronny przed dalszymi potokami głębin twojej ojczystej góry. Ja jestem życiem, ty – zniszczeniem.

Dałam ci kiedyś więcej swobody, cofnęłam swe królestwo, by dać tobie możliwości zbudowania życia, pokoju i szczęścia. Byłam twoją matką, Pangeą.

Będąc starą matką smutno westchnęła: jesteś synem marnotrawnym. Popełniłam gdzieś błąd, przebacz.

               Stare kobiety w lekkich sukienkach, z laskami w ręku idą na plaże z wnukami. Zostały też same, odeszli mężowie-rybacy, mężowie-poławiacze ostryg w Powell River. Na wielkim cmentarzysku tych kolonii ostryg chodzą tylko Chinki w czarnych szerokich kapeluszach, z wnukami obok uczących się od babć wyrąbywania kolonii jeszcze żywych ostryg. Olbrzymie cmentarzysko już wymordowanych ostryg powiększa się każdego roku.

W nocy, w gęstym lesie olbrzymich tuj i sosen w Stillwater, gdzie rozbiliśmy namiot, słychać głośne oddechy i charakterystyczne, głośne rzucania się bokiem wielorybów. Śpiewają do siebie, do braci i sióstr. Ich odgłosem idziemy, po omacku prawie, w tej prastarej dżungli Północy, na skały nad wodą. Tam dopiero można spojrzeć w niebo i zobaczyć bez jakichkolwiek zakłócających ciemność świateł, niewyobrażalną wręcz orgię Drogi Mlecznej. W tych milionach jaśniejszych i mniej wyraźnych trudno wprost rozpoznać znane gwiazdy i zbiory. Ledwie doszukujemy się Wielkiego Wozu i Syriusza[ii] jasnego w Plejadzie Wielkiego Psa Oriona. To on szykuje się do rzutu oszczepem. Oszczepem w serce? W rozum? Ponoć ma moce nadzwyczajne odradzania, miłości, łączności z Kosmosem. Kochała go Izyda egipska, czcili Grecy.

Hej Syriuszu, oblubieńcu Izydy – podaj dłoń rozświetloną latarnią Oriona, rzuć całusa przez gęste mgławice niebios, niech poczuję drżące wargi na moich.

Czego to oślepienie reflektorami gwiazd nie zrobi! Jeszcze trochę abym rozpłynął się był w tej smudze gwiazd i gdzieś z jakimś mitycznym Syriuszem erotyczne fikołki wyczyniał. I co by na to wieloryby powiedziały stateczne i mądre? No, foki to już inna sprawa. Foki to takie wesołe rozrabiary i od psot niedalekie. A rano z tych samych skał poskakać się jeszcze chciało na ostatnie pływanie. Podpatrywanie fioletowych rozgwiazd, machanie ręką ze śmiechem do figlujących foczek. A statecznym wielorybom skłonienie się w półpasie.

Uroczy Lund, gdzie kończy się szosa, Powell River, Stillwater, Texada[iii] przed nami, skąd widok byłby na ukochaną Hornby Island[iv].


[i] w najstarszym okresie geologicznym Ziemi super-ocean, protoplasta dzisiejszego Pacyfiku

[ii] Alpha Canis Majoris

[iii] największa wyspa w bliskiej odległości od Sunshine Coast

[iv] mała wyspa (za nieco większą wyspą Denman) z połączeniem promowym od wielkiej Vancouver Island 

Sunshine Coast allure – Czar Słonecznego Wybrzeża

Sunshine Coast allure  – Czar Słonecznego Wybrzeża

Onegdaj. ledwie kilka tygodni temu przyleciały z wizytą do Vancouveru dwie przemiłe dziewczyny, mama z córką – Elżbieta i Zuzanna. Przyleciały pobyć z mieszkającym tu synem, moim przyjacielem. I spędzili razem dwie kilkudniowe wycieczki na zaczarowanym Sunshine Coast – pod namiotem, pod gwiazdami. Ich opowieści, zdjęcia stamtąd, moja pamięć tego miejsca taki obrazek mi wymalowały. Spisałem go, bo piórem lepiej chyba władam niż pędzelkiem.

Ognisko

dedykuję Elżbiecie i Zuzannie

Tetmajerowsko tak jakby?
Chmury, grzbiet i granie skalne?
Niech tam nawet! Ja, ona, on, ty.
Kosmos pędzi bezustannie.


Jak halny po stokach, grzbietach;
od ust do ust, śmiechu, szlochu,
na pędzących gdzieś kometach
sypie ziarno nam po trochu.


My, śmieszne ptaki historii,
dziobiemy te okruchy roześmiani,
zapłakani, przerażeni, zachwyceni.
W górach, chmurach i na ziemi.
Bośmy jednak trafem losu ciągle
do niej przytroczeni, zamyśleni …


Wieloryby nam śpiewają
gdzie cykady noca grają,
iskra zrywa się do lotu
tak zwyczajnie, bez warkotu
autobusów, samolotów.
Posiedzimy jeszcze chwilę
przy gasnącym już ognisku,
by spamiętać chociaż tyle
zanim zniknie wszystko w błysku.


/Bogumił Pacak-Gamalski, Kanada, sierpień 2025/