Moody Park – stary znajomy

Są parki wielkie, obszerne, z kilometrowymi alejami. Parki, które naprawdę poznać zajmuje kilka dni, kilka wizyt. I są parki lokalne, sąsiedzkie, gdzie emeryci spotykają się na pogawędkę, ploteczki: młode mamy i tatusiowie ciągną swoje dzieciarnie na trochę gimnastyki, bieganie. Coś w rodzaju utworzonego prawie ledwie wczoraj placu zabaw w starym, uroczym Parku Ujazdowskim Warszawie … choć przyznaję, że lęk mnie ogarnia czy nie jest to zbyt dużym ‘decybelowym obciążeniem’ tego uroczego parku, gdzie właśnie cisza i spokój daje taką oazę dla skołatanych dusz. Eh, robię się zgryźliwym starcem, może? LOL.

Wracając do granicy między New Westminster a Burnaby, do Moody Park. Administracyjnie leży całkowicie w granicach New West, między Ósmą i Dziewiątą Aleją (łatwy dojazd z centrum New West autobusami nr. 108 i 106). Szerokie alejki, bez silnych wzniesień. Dużo ławek samodzielnych i stołów drewnianych na grupowe spotkania. Uroczym i mądrze pomyślanym jest niewielki odkryty basen dla dzieciarni, ale i dla dorosłych (dwie oddzielone od basenu głównego linie do pływania szybszego i głębszego). Ewenementem kompletnie nie z tej strasznie drogiej planety, jaką jest Wielki Vancouver są … ceny wstępu. Dwa dolary od łepka, obojętnie czy z loczkami dziecięcym, czy bez jakichkolwiek loczków lub koloru białego, LOL. Brawo dla Rady Miejskiej – bo dwa dolary to prawdziwie przystępna cena dla każdego.

Ten park lubiłem i przed wielu laty i John lubił tu ze mną na spokojne spacery przyjeżdżać jeszcze, gdy mieszkaliśmy w Burnaby, na Capitol Hill. Więc bliski memu sercu. Niżej kilka fotek.

Stanley Park – trasa rowerem. Trasa powrotów i powitań.

Stanley Park – trasa rowerem. Trasa powrotów i powitań.

Myślałem długo, po kilkakrotnych już spacerach w tym parku, czym dla mnie on jest. Czy jest faktycznie jednym z wielu na świecie, które uwielbiam i podziwiam? Jak Hyde Park londyński, berliński Tiergarten, warszawskie Łazienki. I jednak nie. Nie jest jednym z wielu. Nie mogę go postawić nawet na emocjonalnej wadze obok innych, wspaniałych parków vankuwerskich: Central Park, Park Królowej Elżbiety, czy rozkwiecony VanDusen.

Stanley Park ma dla mnie zupełnie inny wymiar emocjonalny, personalny. Jest jedyny, niepowtarzalny. I możliwe, że dlatego, że łączy się z najbliższymi, którzy ze mną tam chodzili. Głównie z moją Mamą, która go szczerze kochała też, rozumiała, słyszała, jak mówi, śpiewa. John naturalnie też ze mną tam bywał, ale aż tak blisko nie był z nim zżyty. Byłem tu z moimi siostrami kilkakrotnie, byłem z Damiankiem moim. Ale tylko Mama rozumiała moje uczucia do tego parku i obdarowała go swoimi

Przed wyjazdem na stałe i już po śmierci Mamy, właśnie tam pojechałem na spacer pożegnalny. Długi bardzo spacer. Odwiedzałem najbardziej bliskie miejsca, personalne zakamarki tego wielkiego królestwa flory. Rozmawiałem z nimi, dotykałem rękoma, obejmowałem wzrokiem.

Pamiętam przed wielu laty wielką wichurę, kiedy Park zamknięto ze względów bezpieczeństwa, a prasa i telewizja mówiły o powalonych olbrzymach i okrutnych zniszczeniach. Natychmiast tam pojechałem , zaparkowałem dalej i pobiegłem w knieje. Nie, nie był powalony na kolana, nie był śmiertelnie ranny. Ale zniszczenia były poważne. Przedzierałem się przez ściany leżących olbrzymów … i płakałem dotykając ich gałęzi, głaszcząc ich korę. I odżył.

Teraz, kiedy po latach wróciłem, jak syn marnotrawny na swoja ‘ojcowiznę’ , pierwsze kroki też tam skierowałem. Dziś wróciłem objechać go, jak dawnymi laty robiłem też, rowerem. Nie żadnym elektrycznym, a normalnym, mechanicznym. Takim, jaki wtedy miałem i który mi służył potem wyśmienicie w Nowej Szkocji.

Rower odebrałem w centrum Vancouveru, przejechałem wzdłuż bogatego, nowoczesnego wybrzeża, mijając przystanie jachtów. A potem, potem znajoma trasa brzegowa mojego parku. Pomachałem ręką siedzącej na kamieniu syrence w tym samym miejscy (tłumaczono mi kiedyś, że to nie syrenka, że nie ma ogona, tylko nogi – bzdura, jak siedzi nad wodą to ma nogi, jak nocą spływa do fjordu to zakłada ogon, ot i wszystko), przywitałem się ze wzruszeniem z zamienionym w głaz pięknym Indianinem o imieniu Siwash, wypłukałem nogi w falach zatoki. To była zaiste piękna wycieczka. I tak, Park i drzewa gadały do mnie znów. Pozdrawiały, jakbym nigdy nie wyjechał …

Pożegnanie wędrówek sentymentalnych w Vancouverze

Pożegnanie wędrówek sentymentalnych w Vancouverze

I tak dobiegają końca moje spacery cieniami spacerów sprzed lat w tym mieście. Nie, nie wyjeżdżam jeszcze, ale nie mogę żyć tylko przeszłością. I tak masę się jej nazbierało. Czas wrócić do dnia dzisiejszego, do teraźniejszości.

Dalej chodzić będę w miejscach, gdzie chodziłem z Mamą, z Johnem. Nie sposób inaczej – miasto, choć duże, aż tak zmienić się nie mogło! Zasadnicze jego kształty, miejsca pozostały te same. Stare, piękne parki są tam, gdzie były. Katedry, filharmonie, nawet niektóre restauracje – te same. Przybyło więcej domów, zwłaszcza tych niebotycznie wysokich, ale postawiono je na tych samych ulicach; te same plaże nad Pacyfikiem, nawet znajomi i przyjaciele – jak ja też starsi oczywiście – ci sami wciąż są tu. Gdy ich spotykać będę, będę z nimi rozmawiać teraz, w 2025, a nie z cieniami przeszłości. Spacery w Stanley Parku czy po Queen Elizabeth lub Central Park będą teraz. Tak, jak teraz fizycznie i emocjonalnie ja tu jestem. W tym wieku, w jakim jestem.

Ostatni taki sentymentalny spacer był ledwie wczoraj. W Surrey, w okolicach mieszkania na 138 Ulicy. Wybrałem się na jeżyny. Tam, gdzie chodziłem przez lata z Mamą. Dzika długa ścieżka idąca pod trakcja linii wysokiego napięcia, gdzie domów stawiać nie można było. I tak uratowała swoja dzikość. Była też świetną trasa rowerową, która bardzo lubiłem. A dalej nieco, w kierunku na wschód też doczłapałem się mimo upału – do Green Timbers Forest i uroczego parku z jeziorkiem. Jeziorkiem, gdzie jak Mama mawiała ‘chodziła ,na kaczuchy’, chodziła tam jeszcze z naszego domku w Guildford, z małą dziewczynką, którą się opiekowała, wnuczką byłej redaktor i wydawcy “Gazety”, Elżbiety Kozar. Elżbieta dalej mieszka w Surrey, w tym samym mieszkaniu, w którym mieszkała ze swoim partnerem, cenionym i lubianym kompozytorem, pianistą, wodzirejem towarzystwa i sceny, Ryszardem Wrzaskałą.

Ale ja na te jeżyny, z laską i dwoma pojemniczkami. Pamiętałm, że zawsze te moje zbieranie jeżyn kończyło się poharatanymi nogami i ramionami, bo wysokie ponad głowę szpalery jeżyn maja kolec przy kolcu, jak haczyki na wędce. I zawsze mnie na ta wędkę złapały. Mama była dużo ostrożniejsza. Więc ja teraz też byłem ostrożniejszy. Jakże by to wyglądało aby facet w moim wieku chodził podziergany, jak nastolatek na narkotykach, LOL?

Jedno jeszcze, specjalne zdjęcie. Zdjęcie z miejsca, którego już nie ma, a które wyjątkowe znaczenie miało dla mnie i dla wielu. Ludzi kochających jazz, kameralną muzykę klasyczną, stary dobry pop w różnych odmianach, a w salce na półpiętrze – tygodniowe spotkania osób LBTTQ i własne nasze występy queer queens.

Na tym zdjęciu mojej Mamy urodziny tam 75-te, w 2013. Mało z nami siedziała przy stoliku, w zasadzie była królową parkietu. Gdzie – w ‘Heritage Grill’, vis-à-vis Royal Navy (też już nie istniejącego ciągu sklepowego – ale budynek wykorzystywany bardzo mądrze i praktycznie dla młodzieży).

Mama z Johnem

A teraz – droga na jeżyny. Z ostatniej wędrówki śladami przeszłości.

Cała ta okolica zachowała (dzieki tej trakcji chyba elektrycznej) swój stary charakter, te same stare i nowsze domki – dwa kroki dalej i już wieżowce. Stary, wymagający od czasów, gdy tam mieszkałem niezłego remontu tu domek ze starymi drzewkami papierówek. Nikt ich już wtedy nie zbierał, prócz mnie chyba. To i teraz zerwałem dwie – choć jeszcze kwaśne bardzo i twarde. Ale żadne jabłka tak nie smakują, jak te z szabru LOL!

Na rogu 140 Ulicy i 100 Alei smutny, stary domek, też w rozsypce. Smutny, bo to domek po koledze, młodym człowieku, przystojnym, mającym bardzo dobrze płatną pracę w BC Ferry na funkcji supervisora już na kilka lat zanim ja taką mogłem otrzymać ( BC Ferries były bardzo silnie zorganizowane i oparte na długości stażu pracy, jako zasadniczym probierzem awansu – oczywiście poza oczywistym profesjonalizmem i znajomością masy przepisów i regulacji – on zas w tej firmie pracował szereg lat dłużej). Czasami razem robiliśmy car-share do pracy, ale zrezygnowałem, bo męczyły mnie trochę jego dziwactwa i nie lubiłem jeździć do pracy starym samochodem policyjnym, jeszcze ze starymi reflektorami na dachu i znakowaniami policyjnymi. To były jego hobby, miał ich kilka zaparkowanych na podwórku. Wpadł w depresję i zmarł śmiercią prawdopodobnie samobójczą. Młody człowiek, naprawdę przystojny, z dobrą pracą, własnym, spłaconym domem, bez nałogów. A mnie wydaje się, że zmarł skutkiem … silnej homofobii. Zapominamy często o tym, że prawdziwy homophobe to osoba sama o orientacji homoseksualnej nienawidząca się przez to i wrogo nastawiona wobec innych, którzy tą orientację akceptują. Czy mam pewność i dlaczego tym w ogóle piszę?

Primo – jestem starej daty gejem i za moich czasów Pani Natura oficjalnie ofiarowywała nam urządzenie zwane ‘gejdarem’ (radar na rozpoznawanie innych gejów) byśmy łatwo mogli innych rozpoznawać w tłumie. Działał raczej niezawodnie. Z tego, co wiem nigdy mi się nie zepsuł i złych danych nie przekazywał.

Secundo – upłynęło wiele lat od tej smutnej śmierci. Nikt już prawie w BC Ferries z tamtego okresu nie pracuje. Emerytury, odejścia. Po prostu czas. A lekcja strasznie ważna i cenna dla ludzi młodych. Czasy są oczywiście inne, łagodniejsze, lepsze – ale czasy i wówczas w Kanadzie, a już zwłaszcza w BC Ferries , były tolerancyjne, akceptujące, dobre. a byłem z Johnem zatrudniony tam na wiele, wiele lat przed jakakolwiek instytucją małżeństwa – i od pierwszego dnia zrejestrowani byliśmy, jako para, odpowiednik konkubinatu. Najważniejsza przyczyna jednak jest inna: homofobia to ciężkie, trudne i niebezpieczne schorzenie psychiatryczne. Mówię nie o głupiej, wulgarnej ‘homofobii prostaków’ a o tej medycznie rozpoznawalnej chorobie. Która jest uleczalna. Jeśli sam, lub ktoś kogo znasz jest ofiarą tej choroby – powiedz mu, poradź wizytę u lekarza. Może komuś uratujesz tym życie. Bo homophobe jest pierwszą ofiarą tej choroby.

Poezja – wbrew sobie wracam do niej

Czemu ‘wbrew’? Wydaje mi się, że łatwiej by było jej nie czytać, a jeszcze łatwiej nie pisać. Tak, można sobie a muzom. Ale jeśli ludziom, to dużo trudniej. Za każdym razem jest to pewne emocjonalne harakiri, jakieś rytualne obnażanie się, emocjonalny ekshibicjonizm. Może innym łatwiej? Nie wiem, tak brutalnie nigdy żadnego nie pytałem.


Porządek świata

Ta cisza coraz głośniejsza,

która nocami przybywa,

stale czeka, ciągle śmielsza.

Coraz bardziej natarczywa,

Siada na łóżku milcząco,

uśmiecha się, jak więdnący

kwiat gwiazd za nocą gasnącą.

Niczym szept zasypiający.

Zza szyby słychać nocny ruch

ulicy starego miasta

i par zmęczonych szybki trucht.

Lampa uliczna też zgasła.

Na końcu i cisza milknie

nim różem niebo zacznie dnieć.

Jeszcze powieka drgnie,

jeszcze marzenie będzie biec.

Cisza, jak nocny motyl,

na parapecie okna spocznie.

Gwiazdy zaczną obroty

sfer miesięczne i roczne.

Wszystko jest, jak być miało,

i nic się nie zapodziało.

(B. P-G, czerwiec, 2025)

Wzgórze Kapitolińskie (Capitol Hill) w Burnaby

Wzgórze Kapitolińskie (Capitol Hill) w Burnaby

W lutym tego roku zacząłem zapiski z powrotów do miejsc jednych z najbliższych mojemu sercu. Na miesiąc zanim wróciłem tu na stałe (naturalnie z caveatem, że nic w moim życiu nie jest stałe).

Dopiero teraz jednak, blisko trzy miesiące później, odważyłem się pojechać na moją starą, oryginalną i pierwszą ulicę w Północnym Burnaby, na ulicę Howard na Wzgórzu Kapitolińskim[i]. Do naszego faktycznie pierwszego samodzielnego i własnego mieszkania. Naszego: mojego i Johna. Rok był 1994. Przedtem mieszkaliśmy na ranczu z rodzicami Johna w okolicach Bragg Creek w Albercie, potem krótko wynajmowaliśmy mieszkanko w domu mojego serdecznego przyjaciela w Calgary.

Te w Burnaby, było pierwszym naszym kompletnie własnym. Był to też chyba najcudowniejszy i najszczęśliwszy okres naszego związku. Byliśmy ciągle bardzo młodzi, on prawie chłopiec jeszcze przed trzydziestką.  Tutaj, w tym budynku na Howard dostaliśmy już w pierwszych dniach od mojej kuzynki nasze kochane dzieciątko – maleńkiego czarnego kotka, którego nazwaliśmy Babu. Był z nami przez wszystkie nasze zmiany adresów: od Guildford, po ostatnie w Surrey Central. Przeżył bardzo długie życie – blisko 20 lat. Pożegnaliśmy go cztery lata przed wyjazdem do Nowej Szkocji.

Muszę tam wrócić w tych dniach na spacer dłuższy. Pójść spod tego ,naszego domu’, tak jak chodziłem setki chyba razy, w górę do Scenic Park skąd rozciąga się ładny widok na Burrard Inlet, zejść znajomą ścieżką do maleńkiej dzikiej plaży, potem szlakiem już bitym do Parku Konfederacji. Dawniej, w tym parku, prawie zawsze była grupa Włochów grających z uporem w bocci[ii]. Dużą przyjemność i zaskoczenie sprawiła mi stara piekarenka chińska, do której regularnie ‘wyskakiwałem’ po chleb i bułki. Jest dalej – ma ciągle wspaniałe chlebki, Stones z rodzynkami, z żurawinami i z jagodami. Co najważniejsze – to są scones[iii] a nie ciastka, więc nie są wysmarowanie jakimś lukrem cukrowym, co zdarza się dziś w wielu sklepach i piekarniach, niestety. Kompletnym zaskoczeniem były ceny … zaskoczeniem miałem, bo miałem wrażenie, że te ceny też były z lat 90tych ubiegłego wieku. Poważnie. Naturalnie wypełniłem wypiekami cały swój plecak, LOL.  Pod koniec naszego tam mieszkania dojechała do nas moja mama i mieszkała z nami. Było to już tylko mniej niż rok zanim przeprowadziliśmy się do Guildford. Mama zapisała się do dużej starej szkoły podstawowej obok i tam chodziła wieczorami na lekcje angielskiego dla dorosłych.

Sama ulica Hasting prowadzi w dół aż do samego centrum Vancouveru. Lubiłem jeździć spod domu trolejbusem #10 do Vancouveru.

Nie miałem już czasu pójść nieco w dół i połazić właśnie po tej Hastings, może aż do Drogi Boundary oddzielającej Burnaby od ścisłego Vancouveru. Więc do zobaczenia, Wzgórzu Kapitolińskie.

Zanim dojechałem do początku ulicy Hasting i Wzgórza Kapitolińskiego to była długa trasa przez całą Burnaby Mountain i wizyta na jej szczycie – Uniwersytetu Simon Fraser. Dojechać bez samochodu z New Westminster to niezła wyprawa. Ale z kijkiem w ręce wszystko można zrobić. Będę musiał tam zorganizować spotkanie z dwoma pisarzami – Tomaszem Michalakiem, którego pierwszy wiersz publikowałem bodaj w drugim numerze redagowanego przeze mnie wtedy rocznika Rocznik Twórczości Artystycznej “Strumień” oraz z kanadyjskim pisarzem Aminem Ghaziani, autorem bardzo ciekawej książki „Long Live Queer Nightlife”[iv]. Obaj panowie wykładają właśnie na Simon Fraser University.

Więc z tej wizyty na szczytach Burnaby Mountain, zwłaszcza z architektonicznie bardzo ciekawego zaprojektowania budynków i przestrzeni uwzględniającej położenie uniwersytetu – galerię zdjęć też pokaże. Kto jeszcze nie był – zachęcam do pojechania i spaceru. Dostać się można i od strony Downtown Vancouver przez North Burnaby (autobusem R-5) i od strony New Westminster – co ja zrobiłem. To drugie nieco skomplikowane, bo najpierw kolejką przez Lougheed Town Centre do końca, czyli do stacji Production Line i dalej do SFU przez piękną trasę zalesionych stoków góry autobusem #145 do centrum kampusu uniwersyteckiego.

Więc z tego ciekawego architektonicznie i krajobrazowo kampusu galeria zdjęć poniżej.


[i] Capitol Hill w North Burnaby

[ii] rodzaj gry z metalowymi kulami, rzuca się je tak, by wybić z centrum przeciwnika i ustawić w tym centrum własną kulę; emigranci włoscy stanowili się w w Okolicach Wzgórza Kapilońskiego kiedyś większość i stąd okoliczne nazwy są z nimi związane.

[iii] rodzaj prostej bułeczki na śniadanie, lekko słodkiej i robionej na ogół z użyciem sody do pieczenia, nigdy drożdży. Popularne bardzo sę te nie owocowe, a z ostrym żółtym serem.

[iv] A. Ghaziani; „Long Live Queer Nightlife”, wyd. Princeton University Press; 2024; s.270


Bear Creek Park w Surrey

Bear Creek Park w Surrey

Wśród licznych i słynnych parków miejskich w Wielkim Vancouverze niezbyt często słychać tą nazwę: Park Niedźwiedziego Potoku. W broszurach turystycznych znajdziecie informacje oczywiście o Stanley Park, o Parku Królowej Elżbiety, o Ogrodach Van Dusen. A Bear Creek Park w Centrum Surrey jest warty każdej minuty tam spędzonej – dla spacerowiczów, dla sportowców, dla amatorów sztuki.

Dla mnie ma też bardzo silny wymiar emocjonalny związany z masą wspomnień i wizyt tam od wielu, wielu lat.

Among many world-famous parks in Greater Vancouver you might not find mentions of Bear Creek Park. More than likely you will hear of Stanley Park, Van Dusen Gardens, Queen Elizabeth Park, perhaps Central Park in Burnaby. The truth is that located near Downtown Surrey, Bear Creek Park has a lot to offer. It is an amazing conglomerate of long trails, has a big Art Centre, large outdoor stadium, even swimming pool. Don’t forget lovely and magical little train for young passengers! For myself? A huge bag of sweet memories of many visits by myself and with people very close to my heart.

I fioletowa jacaranda. Strojna, jak Pani Pompadour, jak księżniczka hinduska na dworze maharadży. Jacaranda, która zapachniała po raz pierwszy dla mnie ponad pół wieku temu w pięknym eseju Pablo Nerudy. Iwaszkiewicz bardzo pięknie ten esej przetłumaczył w jednym z wydań miesięcznika “Poezji”. Były to lata 70te ubiegłego stulecia, miałem chyba 16 lat? Zapachniała mi wtedy słodko, odurzająco. Tak, jak teraz ta jaccaranda w Surrey, w Parku Niedźwiedziowego Strumienia. Jest ta sama, w tym samym miejscu, gdzie odwiedzałem ją 15-20 lat temu. Przychodziłem sam, z mamą, z Damiankiem, z Johnem. Łaziliśmy tu w dni letnie, wiosenne, czasem przyjeżdżałem rowerem. I zawsze ja witałem, jako dobrą znajomą. Kochankę Nerudy? Może moją?

W lokalnym Centrum Sztuki i teatrze organizowałem z Krystyną Połubińska i naszym ‘Pegazem’ wystawy lokalnej sztuki polskich artystów, koncerty muzyki.

Słyszę śmiech mamy i Damianka, gdy żartowali ze mnie. I ja śmiałem się z nimi serdecznie, bo gniewać się na nich nie potrafiłem. Miło jest wrócić do miejsc, w których kiedyś byłem. Ale to smutny uśmiech. Po prawdzie nie jestem pewny, że tu jestem teraz. Może i ja tamten już nie istnieję? Może jestem tylko jego cieniem, niewyraźnym odbiciem w wodzie. Mój świat jakby został zamknięty przez Czarodzieja Czasu w szklanej kuli. Ludzie podchodzą i oglądają. Napis objaśniający przed kulą zaczyna się od słów: ‘Był tu kiedyś …’. Był. Kiedyś.

A jacaranda kiwa gałązkami, jak głową. Mówi: Nie prawda. Ja cię poznałam i od razu zawołałam: jesteś tu, dawno cię nie widziałam. Dobrze, że wróciłeś. Idź w swoje ścieżki, w knieje. Jeżyny w tym roku obrodziły.

To poszedłem i pełne garście czerwonych i żółtych połykałem i tym śmiesznym zajęciem poczułem się u siebie.

Przerywnik epistemologiczny

Przerywnik epistemologiczny

Człowiek gubi rzeczy, ludzi, swoją przeszłość. Ot, taki roztargnieniec. 27 maja spisałem kilka słów w jednym z moich licznych notesów. Następne dni działo się wiele rzeczy ważnych i o tej zapisce zapomniałem.  A ‘do szuflady’ tylko pisać nie mam zwyczaju.  Inna sprawa, że mam tych notesów, zeszytów zbyt wiele i trudno spamiętać, który wczoraj do plecaka wrzuciłem. Jak napisałem – roztargnieniec, roztrzepaniec. 

By zabawniejsze było, ten zapis zagubiony  był o … zgubionych dwóch dniach, LOL. A poprzedzał go wpis interesująco pozytywny z 30 kwietnia. Naturalnie pozytywny, bo pisany przy kufelku piwa w sąsiedzkim barze obok domu. W konkluzji tego wpisu pozytywnego z końca kwietnia też błąd zrobiłem, ale był to już błąd czysto emocjonalny. Pisałem o dwóch krajach: Kanadzie i Polsce i wyrażałem moje serdeczne do nich przywiązanie i ich uznanie, jako przykłady dobrych krajów.

Kilka dni później były w Polsce wybory prezydenckie. Z masy kandydatów Polacy wybrali na prezydenta idiotę (to się zdarza) i sutenera (to już nie). Po blisko pół wieku niemieszkania w Polsce na stałe, obliczenia i wyobrażenia o niej rozminęły się z rzeczywistością. Przez ponad tysiąc lat Polska miała wielu króli, władców i prezydentów. Niektórzy może najmądrzejsi nie byli – ale naganiaczem dziwek do tej pory żaden. Do tej pory.

O, pewny jestem i to naturalne, że zawód sutenera miał się w Polsce tak dobrze, jak w we wszystkich chyba krajach. Ale wybrać jednego na prezydenta?  To chyba jednak ewenement. To, dlaczego jedną z jego pracownic nie zrobić, bo ja wiem? Marszałkinią Sejmu? Premierową? Ruch będzie w interesie.

Tym sposobem mój obraz starej ojczyzny i jej mieszkańców uległ poważnym zmianom.  Teraz Sąd Najwyższy ma badać sprawę, bo ponoć doszło do poważnych oszustw w liczeniu głosów. W jaki sposób przy niezależnych Komisjach Wyborczych?  Ale wszystko, jak wiemy, jest możliwe. Zwłaszcza w sprawach niemożliwych.

 Koniec wstępu – wracamy do moich zgubionych zapisków.

               3o kwietnia, 2025

Za barem. Sam z kufelkiem ciemnego ale. Dawno sam nie zaprosiłem siebie na piwko. Jedno wystarczy – i tak mam silne zawroty głowy po wypadku i bez piwa. Wszak to jedno smakuje bardzo, a z baru mam ledwie tyko przejść przez ulicę i jestem pod domem.

Wieczór ciepły. Bywalcy starsi ode mnie próbują swoich sił przy mikrofonie. Z rezultatem podobnym do opery, na jakiej byłem kilka dni temu: jedni świetni, inni zdecydowanie nie, LOL. Ale z zapałem.  Ktoś gra bardzo ładnie na harmonijce. Letni wieczór w popularnym barze. Bywałem tu kilkanaście lat temu, to bywam i teraz.

Rekuperacja po-wypadkowa nie idzie ani do przodu, ani do tyłu. System przestał działać, lub działa na zasadzie przypadku.  Naturalnie ci, którzy mają własnego lekarza domowego są w nieco lepszej sytuacji. Ja nie mam. Zabawne jest , że kilka tygodni temu dostałem pismo z Nowej Szkocji, że zostałem stałym pacjentem lekarza X … rok po mojej wyprowadzce z Nowej Szkocji nad brzeg drugiego oceanu. Może, kak wyjadę do Polski za rok-dwa, to dostanę pismo, że mam stałego lekarza w Vancouverze?

Mimo wszystko to jest piękny kraj. Kocham jego oszałamiającą naturę i jego etniczny wachlarz z całego globu. Mimo zadrażnień, ta mozaika pracuje zgodnie i pogodnie.

W zasadzie mógłbym mieszkać w jakimkolwiek kraju, gdzie panuje demokracja, ale Domy mam tylko dwa: Kanadę i Polskę. Przyznaję, że bardzo różne. To już jednak efekt ich bardzo różnej historii.  Oba są piękne na swój specyficzny sposób.

               27 maja, 2025

Zgubiłem dwa dni. Drobiazg, tylko dwa. Prawda? Taki Przerywnik Epistemologiczny, ale irytujący.  No, bo  czy mam się cofnąć w czasie, czy przeskoczyć czas o czterdzieści osiem godzin? Początkowo się tym nie przejmowałem zbyt: dwa dni! Co to jest dwa dni w miliardach niezliczonych dni Wszechświata?!

Teraz wpadłem jednak w panikę:  całe dwa dni! Jeśli to były właśnie te dwa, w których w odległych galaktykach miała się narodzić nowa supergwiazda dająca początek nowych planet, nowych cywilizacji szczęścia i spokoju?

I teraz, co? Już nigdy? Wpadłem w przerażenie. Pobiegłem do Antykwariatu Rzeczy Zagubionych prowadzonego przez dwóch Siwych Mędrców.

Zacni panowie, ratujcie!

krzyknąłem. I dalej tłumaczę:

Przez zamęt, nieuwagę, roztargnienie własne spowodowałem powstanie Przerywnika Epistemologicznego. To może grozić katastrofą kosmiczną, co robić? Zniszczyłem nieistniejące jeszcze cywilizacje Edenu.

Starzy Mędrcy cicho się naradzili i przynieśli dwie wielkie Księgi Inwentaryzacyjne. Przeglądali strony, szeptali między sobą, a w końcu uśmiechnęli się do mnie:

Proszę się nie martwić. Nie spowodował pan żadnej tragedii, bo zapis i opis wiedzy trwa nieustannie od początków świata. Zaś proces, który trwa nieustannie z natury swej nie może mieć przerwy, pauzy. Pańskie roztargnienie, jakkolwiek nieprzystojące mężczyźnie w dojrzałym wieku, nie ma jakichkolwiek przymiotów tragiczności ani metafizycznej straty.

Powróciłem do domu uspokojony,  sprawdziłem przez okno, że gwiazdy odległe dalej świecą i położyłem się spać. I nagle, trach! Budzę się z przerażeniem: a cóż, jeśli ci Mędrcy są z Czasu już po powstaniu tego Przerywnika i pojęcia nie mają, że był przedtem Czas inny, czas, gdy trwały i żyły w nas marzenia o Edenie i raju szczęśliwości?

Pot zimny mnie oblał. A może zwyczajnie oszalałem? Ostatecznie, to naprawdę tylko dwa dni głupie. Jak rano wstanę to poszperam w kieszeniach i szufladach. Gdzieś pewnie leżą, no bo jak można być aż tak roztargnionym żeby całe nowiutkie, nie używane dni zgubić?

I to tyle na teraz. Ale ostrzegam – nie gwarantuję, że ich gdzieś nie zgubiłem, więc na spacerach patrzcie pod nogi – a nuż leżą sobie na chodniku dwa nowiutkie, niestargane dni. Mogą się przydać.

Edycje arcydzieł literatury polskiej

Edycje arcydzieł literatury polskiej

Doceniając zmiany, ich zasięg i moc ostatnich wydarzeń politycznych w Polsce spodziewać się mogę nowych zapotrzebowań na nowe opracowania całej historii Polski. Przywrócenia jej pełnego blasku w Panteonie kultury turańskiej.

Postanowiłem wyjść na przeciw (ale nie contra) tym oczekiwaniom i pierwsze kroki opisania na nowo arcydzieł literatury polskiej poczyniłem. Nauczyłem się też szybko nowego języka badań i nowego sposobu ich opisywania. A nósz-ogórek nofym włacom nie umknie to ich uface i mnie do jakiego Kolegjum Nopilitów zaproszom. Mosze sie kultura w Polsce nawróci, bo hasło jest chyba wyraźne: nawrocki za dnia i co nocki.

Cyprian Kamil Norwid, dodany po cichu i w tyle pysznego korowodu słowacko-mickiewiczowskiego, Wieszcz Narodu. Przez niektórych uważny wręcz za jego sumienie.

Chcąc nie chcąc zacząć edycje trzeba od samego jądra tejże twórczości. Bo tam miał się kryć żywy diament nadziei, tenże kaganek ze światełkiem kąpcącego knota ledwie mroki oświetlającego tą diamentową karbidówką. Powiadają wszak, że tonący brzytwy się chwyta.To się chwytali. I nieźle sobie łapki poharatali tą brzytwą. Ale krew nigdy dla braci narodowej nie była droga. Specjalnie, jeśli była to krew znajomych, sąsiadów: tak, wy dosiadajcie konia, rychtujcie dubeltówki a my wam będziem z okien i balkonów wiwatować, krzyczeć hurrrra! Słowem; dodawać ducha, tegoż spiritusa. Spiritusa nam nie zabraknie, a gdyby, to będziem pędzić więcej by starczyło. Spiritus movens, brać szlachecka na elekcjach wołała, a współcześnie brać dziadowska hasło podjęła: spiritus z nami, my ze spiritusem to se nawrócim do wiary ojców. Taki dzień nawrocka. Dekada może nawet, może i wiek. Wiek brunatny, bo do złotego kolorem podobny.

          Takoż poły kaftana byłem był zarzucił, nad kajetem zasiadł i zaczął od edycji tekstu Cypriana. Od onego diamentu poczynając, rzecz jasna. Od samego tytułu.

Rok był 1856, w Paryżu naturalnie, mógłby być 2025 w Warszawie albo w Nieszawie, bo miejsce nie aż tak ważne, co myśl przewodnia.

W tytule już błąd wyraźny, walący po oczach pięściami. Nie tam jakieś muśnięcia zniewieściałym paluszkiem, nie! Piąchą raz z prawa, raz z lewa, jak trzeba. Nie abym odmawiał Cyprianowi geniuszu poetyckiego. Zwyczajnie podejrzewam iż pisząc pomagał sobie butelczyną tanego wina francuskiego. Powiedzmy takiego alpażą de’la patik, popularnego w salonach opłakiwanej ojczyzny. I oślepiony wizją poetycką zapomniał się i butelczynę całą opędzlował do cna, do dna. Popatrzmy na składnię, czy estetycznie, bo wszak pro arte (choć niewiele to warte), lecz czy logiczne? Winno być przecież oczywiście „Popiół i Zamęt”. Gdy poruszysz popiół, to właśnie zamęt się robi, kurz i nic tam błyszczeć w tym tumanie nie może. Prosto ci tłumaczę tumanie, być przejrzyście widział. Nie, nie obrażam czytelnika, pomagam jedynie udowadniając, że nie trzeba być profesorem literatury polskiej, by ja jasno rozumieć. Pisał wieszcz bardziej znany, że ‘pod strzechy’ miała iść, czyli do tumanów, do mas.

ad rem jednak: więc w tumanie kurzu nic nie błyszczy, to lawina, i prawa fizyki decydują. Idźmy dalej z edycją: usunąć trzeba zbędne dłużyzny, jak ‘naród polski jest jak lawa, z wierzchu brudna i plugawa’. Banalny truizm alegoryczny. Wiadomo, że lawa płynąc niesie w sobie wszystkie elementy napotkane po drodze; krzaki, połamane gałęzie, kamienie. Wszystko, co na powierzchni, cały ten brud. Mowy nie ma by lawa mogła dotrzeć setki metrów w głąb skał, gdzie ewentualnie żyłki brylantów znajdzie. Tak więc użyty przez Cypriana (teraz już kompletnie zalanego w belę) zwrot ‘z wierzchu’ jest bez sensu, jest absurdalny (a wiemy już z badań literatury, że romantyzm był na długo przed prądem literatury absurdu) i poprawnie te wersy brzmieć winny: ‘Naród polski jest jak lawa. Gęsta, brudna i plugawa.’

Dopiero w takiej formie Czytelnik ma tą wizje poetycka jasną, widoczną, znajomą. Może się utożsamiać z wielką poezją.

Wstęp, inwokacja jest rzeczą w utworze bardzo ważną. Mówi o czym jest rzecz cała. Po edycji tego wstępu, dalej edytować nie będę. Zresztą wiemy, (bo losy poetów, jako Polacy znamy dobrze), że Norwid był bidny, jako mysz kościelna i za edycje nie mógłby mi i tak zapłacić. A dlaczego mam tak na krzywy ryj? Nie będę i już. Czy się nawrócę? Eee, chyba nie, legnę se w wyrku i nakryję się kocem.

To tyle by było z komentarzy politycznych w świetle badań literackich.